Jelyzaweta Rumjancewa

JELYZAWETA RUMJANCEWA

28 lat, Charków – Poznań

Kierowniczka chóru, regentka w cerkwi prawosławnej.

Czy pamięta Pani, jak zaczęła się wojna i jaki był pierwszy obraz, który zapamiętała Pani 24 lutego?

Tak, obrazy były 24 lutego, ale dla mnie wojna zaczęła się w 2014 roku, kiedy studiowałam w Ługańsku i obudziła mnie seria z automatu. Dlatego 24 lutego miałam już doświadczenie. Było jasne, jakie to dźwięki i jak bardzo są jednoznaczne. Kiedy obudziłam się około piątej rano 24 lutego, bardzo dobrze rozumiałam, że to wojna. Rosja nas zaatakowała.

Czy pamięta Pani, kto zadzwonił do pierwszy lub do kogo Pani zadzwoniła tego dnia i co sobie powiedzieliście?

Czekałam chwilę, żeby nie zadzwonić do mamy, bo bardzo się martwiłam. Moja matka jest teraz na terytorium okupowanego obwodu ługańskiego. Pomyślałam, że jeśli do nas dolatują (pociski – przyp. tłum.), to może tam jest jeszcze gorzej. Ale powiedziała, że ​​nic im nie jest i że idzie do pracy. Poinformowałam ją, że mamy wojnę. Przez jakiś czas było między nami nieporozumienie. Mama zapewniła, że ​​wszystko będzie dobrze, Putin zrobi wszystko dobrze i szybko, bezboleśnie.

Mama wspiera reżim Putina?

Matka przez te osiem lat nie wspierała ani jego, ani władz okupacyjnych. Też jest muzyczką i przez osiem lat okupacji śpiewała w Boże Narodzenie wraz z chórem ukraińskie kolędy. Ale tak się dzieje, gdy ludzie oglądają dużo rosyjskiej propagandy, zaczynają w nią wierzyć.

Czyli powiedziała Pani mamie, że zaczęła się inwazja na pełną skalę na Ukrainę, a mama powiedziała, że za kilka dni wszystko będzie dobrze?

Tak, że wszystko będzie w porządku, że nikt nie ucierpi, bo przecież Putin obiecał, że cywile nie ucierpią, i mama w to uwierzyła. Dlatego powiedziała, żebym siedziała cicho, czekała, wszystko będzie dobrze i niedługo nas wyzwolą.

Czy mama zmieniła zdanie?

Tak, zmieniła zdanie, ale wciąż ogląda rosyjskie wiadomości.

Ale Pani zdecydowała się wyjechać? Co było głównym powodem?

Decyzja o wyjeździe była trudna. Przez te osiem lat stawałam na nogi w Charkowie. Kiedy kazano mi znowu uciekać, było trudniej to zrobić. Wydoroślałam, kupiłam tu dom i samochód. Wszyscy proponowali wyjazd za granicę, ale było wiele przeszkód – bariera językowa, jestem chórmistrzem, muzykiem, żeby pracować w zawodzie, trzeba znać język. Pracowałam też w kościele jako regentka i 24 lutego poszłam do kościoła na nabożeństwo. To były tygodnie przed Wielkim Postem.

Sytuacja zaostrzyła się, Charków był coraz bardziej bombardowany, kolega zaproponował, żebym gdzieś pojechała, ale pomyślałam, że nie, zostanę, pójdę do świątyni, będzie Wielki Post i będę tam codziennie służyć. Zadzwoniłam do księdza, powiedział, że mogę jechać do świątyni. Ale miałam złe przeczucia i odmówiłam. Podobno dwadzieścia minut po naszej rozmowie rozległ się wybuch. Natychmiast napisali do mnie, że na budynek administracyjny naprzeciw katedry zrzucono bombę lotniczą. Wybiło wszystkie okna w katedrze, porozbijały się ikony. Gdybym tam pojechała, nakryła by mnie przynajmniej fala wybuchowa.

Czy to był główny powód, dla którego zdecydowała się Pani wyjechać?

Tak. Wysłałam wtedy mamie zdjęcie naszej zniszczonej katedry – zabytku architektury XVIII wieku. To zdecydowanie nie jest obiekt wojskowy. Było jasne, że muszę jechać, bo nawet w katedrze nie byłabym bezpieczna.

Czy pamięta Pani pakowanie rzeczy, co wzięła Pani ze sobą? To była walizka, plecak, jakaś torba, i co pani do niej włożyła?

Przez to, że długo wahałam się, czy jechać, czy nie, nie miałam przygotowanych ani rzeczy, ani dokumentów, więc był to plecak i to wszystko – nic więcej. Było w nim kilka rzeczy na zmianę, trochę lekarstw, paszport, bielizna i tyle. W marcu tego dnia spadł piękny biały śnieg. Wskoczyłam do pociągu ewakuacyjnego i odjechałam. Nie wiedziałam nawet, dokąd nas wiezie, bo to nie miało znaczenia, bylebyśmy byli daleko od wojny.

Co najbardziej zapamiętała Pani z wyjazdu? Może jakąś osobę lub wydarzenie?

W samym pociągu uderzyło mnie ciepło. Zarówno fizyczne, jak i duchowe. Było ciepło, bo było tak dużo ludzi, że nawet wyłączyli ogrzewanie. A ciepło było ze szczerości, ludzie różnili się wiekiem, narodowością, statusem społecznym, ale wszyscy byli pozytywni. Jeśli ktoś nie miał jedzenia czy picia, wszyscy się dzielili. A potem, w pociągu, pomyślałam, że na pewno wygramy, jeśli wszyscy się tak zjednoczymy.

Które miasto odwiedziła Pani jako pierwsze, co Panią tam zaskoczyło?

Pociąg ewakuacyjny dowiózł nas do Lwowa. Zaskoczyli mnie ludzie w tym mieście – ich ciepło i życzliwość. Zrozumieli, kim jesteśmy, skąd jesteśmy, w jakim języku mówimy, a ja, moja rodzina i całe moje otoczenie mówiliśmy po rosyjsku. Ale przez to nie czuliśmy żadnej antypatii, zamiast tego było dużo ciepła. Zostaliśmy zakwaterowani w akademiku i nakarmieni bezpłatnie w kawiarni. Podeszła do nas kelnerka i zaproponowała nam kawę. To było takie niezręczne. Dosłownie przed chwilą byliśmy w korytarzach, piwnicach, a teraz we Lwowie przynoszą nam do tego kawę. A wiesz, ta lwowska kawa pozwoliła mi zrozumieć, że jestem człowiekiem i muszę go w sobie zatrzymać. Nie uchodźcą, ale osobą, która zasługuje na wypicie tej filiżanki kawy.

Do jakiego miasta w Polsce Pani przyjechała? Proszę opisać swój pierwszy dzień.

Wsiedliśmy do autobusu ze Lwowa, który zawiózł nas przez Królewiec-Korczową do Polski. Kiedy po raz pierwszy przekroczyliśmy granicę, była noc. Ale tam na nas czekali. Zarówno wolontariusze, jak i polscy chłopcy i dziewczęta, którzy nakrywali dla nas stoły i było bardzo miło. Dało się odczuć taką szczerość i ciepło, jakiej wcześniej nie czułeś, zwłaszcza od innego kraju. Chociaż dzieliła nas bariera językowa, Polacy przyjęli nas jak rodzinę. Nigdy w życiu nie widziałam takiej szczerości i gościnności, a teraz wszystkim mówię, że jeśli nie przywitacie mnie tak, jak mnie przywitano w Polsce, to nie jesteście gościnnymi ludźmi. Za to kłaniam się nisko Polakom.

Jak trafiła Pani do Poznania?

Wspólnie z koleżanką zaczęłyśmy szukać pracy i mieszkania w Polsce. I nie miało dla nas znaczenia, do którego miasta pojedziemy. Ale kiedy znalazłam mieszkanie w Poznaniu i tak się złożyło, że za moim domem stała jedyna cerkiew prawosławna w Poznaniu, to uznałam, że mi się poszczęściło. Natychmiast poszłam do cerkwi i tego samego dnia zostałam zaproszona do chóru cerkiewnego. Od prawie pół roku kieruję tym chórem i pracuję w świątyni jako regentka. I prawie od razu znalazła mnie kolejna praca – z naszymi uchodźcami dla międzynarodowej fundacji zbieramy dane o tym, jak Ukraińcy żyją w Polsce.

Co Pani sądzi o powrocie do Ukrainy?

Jestem jedną z tych, którzy jako pierwsi powrócą do Ukrainy, a nawet jeśli nie będzie pracy, to do odgruzowania będą potrzebni ludzie. Naprawdę chcę wrócić do domu.

O czym Pani marzy? O czym Pani marzyła przed 24 lutego, a o czym marzy Pani teraz?

Marzenia to dobra rzecz, ale jeszcze lepiej je realizować. Marzyłam o własnym domu z ogrodem. I zrobiłam to przez osiem lat mieszkania w Charkowie. Udało mi się kupić dom i uporządkować go najlepiej, jak potrafiłam, skończyłam remonty, posadziłam kwiaty i jagody, a teraz to marzenie po prostu trwa. Naprawdę chcę wrócić do Charkowa, sadzić róże i czereśnie w pobliżu mojego domu i być na swojej ziemi. Chcę mieć wielu gości, mówię wszystkim, których spotykam – do zobaczenia w spokojnej Ukrainie, do zobaczenia w Charkowie, czekam na wszystkich na mojej parapetówce.

Czy przeczuwała Pani, że rozpocznie się wojna?

Nie sądziłam, że dojdzie do wojny. Myślałam, że wróg popręży trochę muskuły na granicy i tyle, a reszta kwestii zostanie rozwiązana dyplomatycznie. I nawet 11 lutego, gdy do Charkowa przyjechał prezydent Wołodymyr Zełenski i spotykał się z obroną terytorialną, nikt do końca nie wierzył w inwazję na pełną skalę. Do ostatniego wierzyłam, że ludzie są mądrzy.

Co Pani teraz codziennie gotuje i jak szybko przywykła Pani do polskich potraw? Czy wciąż gotuje Pani ukraińskie jedzenie?

Bardzo spodobała mi się polska kuchnia. Zakochałam się w żurkach i wszystkich ich zupach, staram się gotować według tych przepisów. Ale oczywiście raz lub dwa razy w miesiącu ugotuję nasz barszcz ukraiński, bez niego nie mogę żyć. To jest nasz kod genetyczny.

Rozmawiała Olena Żeżera
Zdjęcia: Iryna Shkolna

Pełny tekst

Ostrzegamy, że treść wywiadów może zawierać treści brutalne i wstrząsające. Są to historie wojenne traktujące często o bardzo trudnych i tragicznych, czasem brutalnych wydarzeniach. Zastrzegamy, że przedstawione na stronie świadectwa zawierają prywatne historie, opinie i odczucia kobiet, które ich udzieliły. Opinie i poglądy w nich zawarte nie są równoważne z opiniami i poglądami organizatorów projektu MOMENTY.

Może sobie Pani przypomnieć, jak zaczęła się dla Pani wojna i jaki był pierwszy obraz z 24 lutego, który zapadł Pani w pamięć?

Tak, obrazy były 24 lutego, ale dla mnie wojna zaczęła się w 2014 roku, kiedy 2 czerwca 2014 roku byłam w Ługańsku na studiach i obudziłam się od dźwięku serii z automatu. Powiedziano nam jednak, że egzaminy odbędą się zgodnie z harmonogramem. Po egzaminach, gdy wychodziliśmy z Akademii Kultury, w budynku administracji państwowej nastąpił wybuch. Wtedy zaczęła się dla mnie moja wojna. I gdy trzeba było się ewakuować, ale nie było jak.

Dlatego 24 lutego miałam już pewne doświadczenie. Było już wiadomo, co to są za dźwięki i jak bardzo są jednoznaczne. Ale i tak bardzo się bałam, bo nasz wróg jest bardzo potężny i nie wiedzieliśmy wtedy, w jakim stopniu dopadną nas te wszystkie nieszczęścia. Dlatego, gdy 24 lutego obudziłam się około 5 rano, nie miałam wątpliwości, że to wojna. Rosja przyszła do nas nieproszona. Bardzo się martwiłam, nie chciałam żeby usłyszeli to inni, żebym tylko ja to słyszała, żeby nikt więcej nie zrozumiał, co się dzieje. Żeby nikt się nie przeraził i nie obudził się tak wcześnie od wybuchów. Krewni, sąsiedzi, dzieci. Nie było wyraźnego obrazu, były tylko odległe wybuchy.

Może było to coś w Pani wyobraźni, co przypominało?

Wiesz, był półmrok, bo jeszcze nie świtało i te wybuchy. Przypomniałam sobie opowieści babci o II wojnie światowej. Kiedy Hitler zaatakował nas w ten sam podstępny sposób.

Czy pamięta Pani, kto zadzwonił do Pani pierwszy lub do kogo zadzwoniła Pani tego dnia, 24 lutego, i co sobie powiedzieliście?

Wiesz, ja nawet przez jakiś czas czekałam żeby nie zadzwonić do mamy, bo bardzo się martwiłam. Moja mama jest teraz na terytorium okupowanego obwodu ługańskiego. Pomyślałam, że jeśli do nas dolatują [pociski – przyp.tłum.], to może tam jest jeszcze gorzej. Ale powiedziała, że ​​nic im nie jest i że idzie do pracy. Poinformowałam ją, że mamy wojnę. Przez jakiś czas było między nami nieporozumienie. Mama zapewniła, że ​​wszystko będzie dobrze, Putin zrobi wszystko dobrze i szybko, bezboleśnie.

Mama wspiera reżim Putina?

Mama przez te 8 lat nie wspierała ani jego, ani władz okupacyjnych, nie brała żadnych paszportów, grożono jej za to w pracy. Przyjeżdżała do Charkowa, robiła sobie zdjęcia z ukraińską symboliką. Wiesz, ona jest muzykiem, jak ja, i przez całe 8 lat wraz ze swoim chórem śpiewała kolędy wyłącznie po ukraińsku. Nawet gdy naciskano na nią i mówiono, po co język ukraiński na tej ziemi, uczyła swoje dzieci ukraińskich pieśni. Ale wiesz, kiedy ludzie oglądają tylko jeden kanał w telewizji i słyszą tylko wiadomości z jednej strony, nie z własnej woli zaczynają wierzyć w to, co słyszą. Nie wierzą własnemu dziecku, tylko pierwszemu kanałowi. 

Czyli powiedziała Pani mamie, że zaczęła się inwazja na pełną skalę na Ukrainę, a mama

powiedziała, że za kilka dni wszystko będzie dobrze?

Tak, że wszystko będzie w porządku, że nikt nie ucierpi, bo przecież Putin obiecał, że cywile nie ucierpią i mama w to uwierzyła. Dlatego powiedziała, żebym siedziała cicho, czekała, wszystko będzie dobrze i niedługo nas wyzwolą.

Ale i tak zdecydowała się Pani na wyjazd? Jaki był główny powód?

Decyzja o wyjeździe była bardzo trudna. Zażartowałam nawet, że jestem zasłużoną uchodźczynią Ukrainy. Bo w 2014 roku już raz uciekałam z Ługańska. A na pytanie, co robiłam przez 8 lat, odpowiadam, że stawałam na nogi w obcym dla mnie mieście – pięknym ukraińskim Charkowie. Pracowałam na wielu stanowiskach, na wielu zmianach, studiowałam, stawałam na nogi. A kiedy kazano mi znowu uciekać, było już trudniej. Bo ja już mam samochód i dom, już wydoroślałam i ciężko było mi to wszystko zostawić.

Ale rozumiałam, że jeśli przyjdzie, to przyjdzie. Taki los. Nie wiedziałam, dokąd mam uciekać i za co żyć. Wszyscy proponowali mi wyjazd za granicę, ale było wiele „ale” – bariera językowa, jestem chórmistrzynią, muzykiem, żeby pracować w zawodzie muszę znać język. Kto by mnie tam w ogóle potrzebował. Pracowałam w cerkwi jako dyrygentka i 24 lutego poszłam do cerkwi na nabożeństwo. Były to tygodnie poprzedzające Wielki Post i te właśnie śpiewy przygotowywały nas do postu. I po raz pierwszy w życiu, to była sobota 26 lutego, tak bardzo czułam te wszystkie teksty, które śpiewaliśmy. W cerkwi była taka cisza, kiedy śpiewaliśmy. Widziałam w oczach moich śpiewaków, że rozumieją i czują to, tak samo jak ja. Bo w gardle była gula, a oczy wszystkich były mokre, bo to, co kiedyś spotkało Izraelitów i Egipcjan, widzimy teraz na przykładzie cierpienia naszego narodu. Myślałam, że zostanę i zaproszono mnie żebym została w soborze, mamy tam dużą piwnicę, gdzie od 24 lutego śpią ludzie. Jest dużo przestrzeni, ciepło i bezpiecznie. A ja już spakowałam do samochodu śpiwór, kilka niezbędnych rzeczy, tzw. walizkę awaryjną. Ale i tak wróciłam do domu, bo tak czułam. Podobnie było w sobotę i niedzielę.

Sytuacja się zaostrzała, Charków był coraz bardziej bombardowany, koleżanka proponowała mi, żebym gdzieś wyjechała, ale ja pomyślałam, że nie, ja zostanę, pójdę do cerkwi, tam będzie Wielki Post, będę tam codziennie służyć i będę się tam czuła lepiej i spokojniej, w społeczeństwie i nakarmiona, w cieple i bezpieczeństwie, będę przydatna, bo jestem profesjonalistką i mogę służyć nawet sama – i śpiewać, i czytać modlitwy – w ten sposób będę przydatna dla mojego kościoła. Zadzwoniłam do księdza, powiedział, że mogę przyjechać do niego nawet ze znajomymi. Powiedział mi, że mogę jechać już teraz. Ale miałam złe przeczucia i wtedy stwierdziłam, że nie wyjdę z mieszkania.

Może 20 lub 30 minut po naszej rozmowie z księdzem nastąpił bardzo potężny wybuch. Od razu powiedziano mi, że chodzi o budynek naprzeciwko soboru. Wywaliło wszystkie okna w soborze, ikony i ikonostas porozbijane. To była bomba lotnicza, trafiła w budynek administracyjny w centrum miasta, dokładnie naprzeciwko świątyni. Przyjechałabym w tym czasie. Nakryłaby mnie fala uderzeniowa i nie wiem, czy zdołałabym prowadzić samochód i jakie mogłabym mieć obrażenia. A gdybym jechała z kimś? Co by się stało z moimi pasażerami? A gdybym rozładowywała rzeczy w soborze, to co by się ze mną stało? To było bardzo przerażające.

Niedawno poświęciliśmy nowy ikonostas, bo sobór przez długi czas był filharmonią, ale kiedy wybudowano nową salę organową, oddali nam budynek i powiedzieli, że możemy tam wszystko zrobić dla cerkwi. I dopiero w lipcu 2021 roku poświęciliśmy nowy ikonostas, który został wtedy prawie całkowicie zniszczony przez atak lotniczy. Natychmiast zaczęłam otrzymywać straszne zdjęcia i po raz kolejny przekonałam się, że moja intuicja czy jakieś wewnętrzne przeczucie nie myliło się.

Czy to był główny powód, dla którego zdecydowała się Pani na wyjazd?

Tak, ale oprócz tego wysłałam mamie, która mówiła, że nie będą strzelać do obiektów cywilnych, zdjęcie naszego soboru. To zabytek architektury z XVIII wieku. Nawet prezydent Zełeński w swoim przemówieniu mówił o naszym soborze. To zdecydowanie nie jest obiekt wojskowy. I wtedy zrozumiałam, że muszę wyjechać i że nawet w soborze nie będę bezpieczna.

Czy pamięta Pani jak jechała, co zabrała ze sobą? Czy to była walizka, plecak, jakaś torba i co włożyła Pani do środka?

Wiesz, ponieważ byłam tak niezdecydowana, czy jechać, czy nie, nie miałam przygotowanych żadnych rzeczy ani dokumentów, więc był to plecak i to wszystko – nic więcej. Miałam kilka rzeczy na zmianę, jakieś leki, nie wzięłam nawet laptopa i nut, ani dokumentów od domu, nic takiego. Paszport, akt urodzenia, bielizna i tyle. Spakowałam się i pojechałam na dworzec. Tego dnia był piękny, biały, marcowy śnieg. Wskoczyłam do pociągu ewakuacyjnego i on nas zabrał. Nie wiedziałam nawet, dokąd nas zabiera, bo to nie miało znaczenia, bylebyśmy byli daleko od Charkowa.

Co najbardziej utkwiło Pani w pamięci z drogi? Może jakaś osoba lub wydarzenie?

W samym pociągu uderzyło mnie ciepło. Zarówno fizyczne, jak i duchowe. Było ciepło, bo było tyle osób, że nawet ogrzewanie wyłączyli. A ciepło płynęło ze szczerości ludzi, bo byli różni w wieku, narodowości, statusie społecznym, ale wszyscy byli pozytywni. Wszyscy zostali zrównani przez wojnę. Jeśli ktoś nie miał jedzenia lub picia, wszyscy się dzielili. Wcześniej była kwarantanna i wszyscy chodzili w maseczkach i w odległości 1,5 metra, a tu w pociągu wszyscy byli tak blisko i nie baliśmy się żadnej choroby, nie myśleliśmy nawet o COVID czy jakichkolwiek niehigienicznych warunkach, to była jedność światła i dobra. A potem w pociągu pomyślałam, że na pewno byśmy wygrali, gdybyśmy wszyscy zaczęli się tak jednoczyć. 

Z kim Pani podróżowała?

Wyjeżdżałam z koleżanką, z kotem i jej córką. Oni też wpłynęli na to, żebym wyjechała, bo ważne było dla mnie, żeby ich wspierać. To było dla nich bardzo stresujące, ja już miałam doświadczenie i słyszałam wcześniej wybuchy. Moja przyjaciółka i jej córka spały na korytarzu, a ja w łóżku, na pięknej pościeli, bo rozumiałam, że jeśli [pocisk] uderzy w nasz budynek, to nie ma znaczenia, gdzie będę, na korytarzu czy w sypialni. Rozumiałam, jak bardzo się boją, dlatego chciałam je wesprzeć i im pomóc. 

Które miasto odwiedziła Pani na początku, co Panią tam zaskoczyło?

Pociąg ewakuacyjny dowiózł nas do Lwowa. Zaskoczyli mnie ludzie w tym mieście – ich ciepło i życzliwość. Zrozumieli kim jesteśmy, skąd jesteśmy, w jakim języku mówimy, a ja, moja rodzina i całe moje otoczenie mówiliśmy po rosyjsku. Ale przez to nie czuliśmy żadnego negatywnych emocji, zamiast tego było dużo ciepła. Zostaliśmy zakwaterowani w akademiku i nakarmieni bezpłatnie w kawiarni. Podeszła do nas kelnerka i spytała gdzie mieszkamy. Odpowiedziałyśmy, że tutaj, w tym akademiku. I powiedziała wtedy – „dziewczyny, postawię wam kawę”.I to było takie niezręczne. Dosłownie przed chwilą byliśmy w korytarzach, piwnicach, a teraz we Lwowie, przynoszą nam do tego kawę. Zaczęłyśmy odmawiać, ale ona powiedziała, że wie, co to za akademik i jak to wszystko znosimy i zaraz przyniesie nam kawę. A wiesz, ta lwowska kawa pozwoliła mi zrozumieć, że jesteśmy na jakiejś innej planecie, bo jeszcze dzień temu byliśmy w pociągu, gdzie była tylko jedna butelka wody dla wszystkich, a tu siedzisz spokojnie i przynoszą ci kawę i rozumiesz, że jesteś człowiekiem i musisz go w sobie zachować. Nie uchodźcą, ale osobą, która zasługuje na wypicie tej filiżanki kawy.

Do jakiego miasta w Polsce Pani przyjechała? Proszę opisać swój pierwszy dzień.

Wsiedliśmy do autobusu do Lwowa, który zawiózł nas przez Korczową-Krakowiec do Polski. Kiedy po raz pierwszy przekroczyliśmy granicę, była noc. Ale tam na nas czekali. Zarówno wolontariusze, jak i polscy chłopcy i dziewczęta, którzy nakrywali dla nas stoły i było bardzo miło. Dało się odczuć taką szczerość i ciepło, jakiej wcześniej nie czułeś, zwłaszcza od innego państwa. Choć mieliśmy barierę językową, Polacy przyjęli nas jak rodzinę. Gdy jechałyśmy z Krakowa do Warszawy, powitali nas z wielką duszą i gościnnością. Nigdy w życiu nie widziałam takiej szczerości i gościnności, a teraz wszystkim mówię, że jeśli nie przyjmiecie mnie tak, jak mnie przyjęto w Polsce, to nie jesteście gościnnymi ludźmi. Za to kłaniam się nisko Polakom.

Jak trafiła Pani do Poznania?

Wspólnie z koleżanką zaczęłyśmy szukać pracy i mieszkania w Polsce. I nie miało dla nas znaczenia, do którego miasta pojedziemy. Ale znalazłam mieszkanie w Poznaniu i kiedy tu przyjechałyśmy, pierwszym miejscem, do którego poszłam, była cerkiew prawosławna. Jest ich tu niewiele w Polsce, bo kraj jest katolicki i tak się złożyło, że za moim domem wylądowała jedyna cerkiew prawosławna w Poznaniu, to było szczęście. I jak tylko poznałam się z kierownikiem chóru cerkiewnego, od razu wzięli mnie do pracy i od prawie pół roku kieruję chórem cerkiewnym i pracuję jako dyrygentka w poznańskiej cerkwi. I prawie od razu znalazła mnie kolejna praca – z naszymi uchodźcami – to szwajcarska fundacja dla ONZ, zbieramy dla nich dane o tym, jak Ukraińcy żyją w Polsce.

Postanowiłam najpierw spróbować przez miesiąc, bo nie byłam pewna – to nie jest mój zawód, nie jestem psychologiem. Ale zrozumiałam, że kiedy komunikujesz się z ludźmi, słuchasz ich historii i dzielisz się własnym doświadczeniem, robi ci się nawet lżej. Bo jeśli myślisz, że wszystko z tobą normalnie, to nie, nie jest. Uchodźcy nie są w normie. Kiedy na koniec rozmowy ludzie dziękowali mi i mówili, że są teraz w dobrym nastroju i chcą przyjechać na moją parapetówkę do Charkowa, zrozumiałam, że Bóg zesłał mi również tę pracę, bo pracuję z moimi ludźmi i mam możliwość doskonalenia mówionego języka ukraińskiego (bo znam go tylko dzięki programowi szkolnemu) i podzielenia się swoim bólem.

Co Pani sądzi o powrocie do Ukrainy?

Wszystkim mówię, że jak tylko ogłoszą, że koniec, wygraliśmy, bardzo będę chciała wrócić do Ukrainy. Ale to też będzie zależało od tego, czy mój dom będzie w całości, czy będę miała dokąd wrócić, czy będzie można tam żyć. Bo zima będzie bardzo ciężka w całej Ukrainie. Jestem jedną z tych, która jako pierwsza wróci do Ukrainy, a nawet jeśli nie będzie pracy, to do odgruzowania będą potrzebni ludzie. Naprawdę chcę wrócić do domu.

O czym Pani marzy? O czym Pani marzyła przed 24 lutego, a o czym marzy Pani teraz?

Marzenia to dobra rzecz, ale jeszcze lepiej je realizować. Marzyłam o własnym domu z roślinami, kwiatami, pomidorami, ogórkami. I zrobiłam to przez 8 lat mieszkania w Charkowie. Udało mi się kupić dom i uporządkować go najlepiej, jak potrafiłam, skończyłam remonty, posadziłam kwiaty i jagody, a teraz to marzenie po prostu trwa. Naprawdę chcę wrócić do Charkowa, sadzić róże i czereśnie w pobliżu mojego domu i być na swojej ziemi. I mówić w języku, który czuję w tej chwili. Tak, całe życie rozmawiałam po rosyjsku, ale teraz chcę mieszkać w Ukrainie i rozmawiać po ukraińsku we własnym domu. Chcę mieć wielu gości. Mówię wszystkim, których spotykam – do zobaczenia w spokojnej Ukrainie, do zobaczenia w Charkowie, czekam na wszystkich na mojej parapetówce. I Pana też zapraszam na parapetówkę po zwycięstwie.

Czy przeczuwała Pani, że rozpocznie się wojna?

Przed 2014 rokiem byłam bardzo młoda i nawet nie myślałam o wojnie. A teraz, przed 24 lutego, nie sądziłam, że dojdzie do wojny. Myślałam, że wróg popręży trochę muskuły na granicy i tyle, a reszta kwestii zostanie rozwiązana dyplomatycznie, po to jesteśmy ludźmi, żeby rozmawiać. Rozumiałam, że może być źle, ale do ostatniego dnia w to nie wierzyłam. I nawet 11 lutego, gdy do Charkowa przyjechał prezydent Wołodymyr Zełeński i spotykał się z obroną terytorialną, występowałam tego dnia na scenie sali koncertowej „Ukraina” i życie trwało. I nikt do końca nie wierzył w inwazję na pełną skalę. Do ostatniego dnia wierzyłam, że ludzie są mądrzy. Wierzyłam w moc dyplomacji.

Co Pani teraz codziennie gotuje i jak szybko przywykła Pani do polskich potraw? Czy wciąż gotuje Pani ukraińskie jedzenie?

Bardzo spodobała mi się polska kuchnia. Zakochałam się w żurkach i wszystkich ich zupach, staram się gotować według tych przepisów. Ale oczywiście raz lub dwa razy w miesiącu ugotuję nasz barszcz ukraiński, bez niego nie mogę żyć. Jeśli chodzi o jedzenie, to szybko przywykłam do polskiej kuchni.

Co Pani gotuje na co dzień?

Na śniadanie kanapka z kawą, obiad często pomijam, bo nie zawsze mam czas w pracy, a na kolację coś z polskiego sklepu, kiszona kapusta, kasza, mięso gotowane według polskiego przepisu. Sprzedają takie pakiety, gdzie wszystko już jest – folia, przyprawy i spisany przepis, według którego się gotuje i otrzymuje się „michelinowską” kuchnię. W Ukrainie nigdy nie gotowaliśmy w ten sposób. Tu wszystko jest gotowe do kupienia w sklepie – zarówno zakwasy, jak i buliony – w Ukrainie to „wieloporcjówka”.