Maria Szahuri

MARIA SZAHURI

34 lata, Kijów – Piaseczno

Tłumaczka i redaktorka. Razem z półtorarocznym synem Daniłą uciekła przed wojną, gdy była w szóstym miesiącu ciąży. Córka Jewa urodziła się już w Polsce.

Nie wierzyłam, że zacznie się wielka wojna. Wieczorem 23 lutego czytaliśmy z mężem aktualności. Trwała eskalacja, ale uznaliśmy to za psychologiczną presję Rosji. Już w nocy obudziły mnie wybuchy. Obudziłam męża i zaczęliśmy czytać wiadomości – Rosja napadła na Ukrainę. Mąż od razu pobiegł po zakupy, a ja siedziałam na kanapie i przeglądałam kanały informacyjne. Wtedy myślałam tylko o jednym – by nie obudzić i nie przestraszyć mojego półtorarocznego Danyła. Parking przed budynkiem, gdzie zazwyczaj nie ma miejsca, bardzo szybko opustoszał. Ludzie z Kijowa wyjeżdżali, my zostaliśmy.

W ciągu kilku dni zaczęłam mieć huśtawki nastrojów. Na froncie było wszystko w porządku – u mnie też wszystko okej. Gdy gdzieś stało się coś złego – zaczynałam myśleć o dziecku. Nie chciałam, by mój synek słyszał, jak przelatują samoloty wojskowe lub odgłosy wybuchów. Na początku marca nie wytrzymałam i postanowiłam wyjechać. Kiedy żegnałam się z mężem, prawie się rozpłakał, ponieważ bardzo kocha syna. Pamiętam, jak powiedział: „Trzymajcie się, powodzenia, bądź ze mną w ciągłym kontakcie”.

Wzięłam z sobą dwa plecaki i wózeczek z Danyłem. Jechaliśmy na dworzec i nie mogliśmy poznać miasta. Ciemność. Nic się nie świeciło. Na ulicy pusto. Tylko blokady dróg i weryfikacja dokumentów.

Planowaliśmy jechać pociągiem Kijów – Warszawa, ale tego wieczoru nie jechał, dlatego wyruszyliśmy do Lwowa pociągiem rachowskim. W pociągu było całkowicie wyłączone światło, zasłonięte zasłony, czasem jechaliśmy bardzo powoli. Droga trwała około czternastu godzin.

Na lwowskim dworcu były ogromne tłumy. Nie zamierzałam zostać we Lwowie, dlatego poszłam na Intercity do Przemyśla, gdzie stała ogromna kolejka. Podeszłam do wolontariuszy i powiedziałam: „Spójrzcie, mam malutkie dziecko i jestem w ciąży, jestem w szóstym miesiącu. Przepuśćcie mnie”. Odpowiedzieli mi, że pozostały już tylko miejsca stojące. Pociąg był jak marszrutka w czasie szczytu w Kijowie, jadąca z lewego na prawy brzeg Dniepra. Zamiast dwóch-trzech godzin, które mieliśmy jechać do Polski, droga trwała trzynaście godzin. Dania siedział w wózeczku. Ja stałam. W drodze nikt nie rozmawiał o wojnie.

Zamiast do Przemyśla, przyjechaliśmy do Chełma. Tam po raz pierwszy poczułam, że jesteśmy bezpieczni.

Teraz mieszkamy w Piasecznie, w mieszkaniu, które zaproponował nam kolega moich przyjaciół. Na początku bałam się samolotów, które nad nami przelatywały. Niedaleko znajduje się lotnisko. Dziwiło mnie też nocne oświetlenie na ulicy. Pewnego dnia niedaleko były fajerwerki i to mnie bardzo przeraziło. Obudziłam się, chodziłam zobaczyć, co się dzieje: mogę sobie tylko wyobrazić, jak przeraża to ludzi, którzy byli pod prawdziwym ostrzałem. Fajerwerki to dla mnie nic przyjemnego ani wesołego. Teraz odgłosy te kojarzą się tylko z wybuchami.

Przez pierwsze miesiące nic mnie nie cieszyło. Z jednej strony jakby wymarzona Polska, ukochana Warszawa, miejsce, gdzie chciałam pojechać, gdzie chciałam urodzić dziecko. Z drugiej – wszystko szare i bezwartościowe. Przez pierwsze dwa miesiące chodziłam przygnębiona, ale wreszcie zrozumiałam, że trzeba się jakoś podnieść z tego stanu. Bardzo pomagała mi w tym praca. Gdy dużo pracujesz, nie masz czasu śledzić kanałów informacyjnych.

W czerwcu urodziłam Ewę. Poród odbył się w normalnym szpitalu w Piasecznie. Nic za to nie zapłaciłam. Rodziłam w takich samych warunkach jak obywatelki Polski.

Przez te kilka dni mojego pobytu w szpitalu Dania był w domu z panią Izą. Mamy dużo szczęścia, że mamy taką nianię. Pani Iza została częścią naszej rodziny.

Mój mąż nie widział jeszcze Ewy. Nie może wyjechać z Ukrainy. Rozmawiamy tylko przez wideorozmowy na Messengerze. Pod koniec jesieni planujemy na kilka dni pojechać do Lwowa, by tato wreszcie zobaczył dzieci. Bardzo za nimi tęskni.

Na razie nie planujemy wracać do Ukrainy. Z jednej strony mąż chce, byśmy wrócili, ale z drugiej rozumie, że w Polsce dzieci mają spokój i jest im lepiej. A ja mam ciągle w głowie trochę absurdalne myśli, że nigdy nie będę mogła ze spokojem i pewnością puścić dziecka do lasu pod Kijowem czy pojechać na piknik, bo nigdy nie wiesz, co tam może wybuchnąć. Ludzie ciągle są rozrywani przez rosyjskie miny. To jak podczas drugiej wojny światowej – miny były, są i będą odnajdywane.

Teraz staram się żyć, chronić Danię przed stresem, pracować, wygrzebywać się z psychicznego dołka. Trzeba żyć dalej i wspierać finansowo ZSU.

Rozmawiał Yevhen Prykhodko
Zdjęcia: Magdalena Dzierzęcka

Pełny tekst

Ostrzegamy, że treść wywiadów może zawierać treści brutalne i wstrząsające. Są to historie wojenne traktujące często o bardzo trudnych i tragicznych, czasem brutalnych wydarzeniach. Zastrzegamy, że przedstawione na stronie świadectwa zawierają prywatne historie, opinie i odczucia kobiet, które ich udzieliły. Opinie i poglądy w nich zawarte nie są równoważne z opiniami i poglądami organizatorów projektu MOMENTY.

Wywiad przeprowadzony 4 października w Piasecznie.

Pamiętasz wieczór 23 lutego?

Pamiętam wieczór 23 lutego, czytaliśmy wiadomości, bardzo dobrze to pamiętam, bo w sumie od 20 lutego czuć było presję, ale u nas w rodzinie ani ja, ani mąż, ani nikt z najbliższych nie wierzył, że coś się jednak stanie, kompletnie. Wydawało się, że to wszystko jest po to, a to było nasze jedyne wytłumaczenie, że Rosja w ten sposób chce naciskać na inne państwa i je szantażować, ściągając transport wojskowy i siły wojskowe na granicę. Pamiętam, że 23 lutego był zwykłym dniem w warunkach, które panowały w lutym – ciągłe czytanie wiadomości, wieczorem spacer z synem, kolacja i znowu wiadomości, wiadomości, wiadomości. A potem w nocy obudziłam się od dźwięków wybuchów, obudziłam męża, słyszeliśmy oboje pierwsze wybuchy.

W jakiej dzielnicy Kijowa?

Na Pozniakach. Osokorki (stacja metra – przyp.tłum.). Ale usłyszałam jak coś wybuchło, i od razu poczułam, że to nie był jakiś samochód, a jest to coś poważniejszego. Obudziłam się i od razu zaczęłam histerycznie oglądać wiadomości, żeby dowiedzieć się, czy nic się nie stało.

To była 5 rano?

To była gdzieś 5:32, pamiętam dokładnie, 5.23 albo 24. Potem obudził się mąż, zobaczyliśmy wiadomości o tym, że Rosja napadła. I mąż od razu powiedział, – dobra, idę, bo nie zdążyliśmy 23 lutego zajść do sklepu, obok nas jest ATB (sieć supermarketów).

Mąż mówi: dobra, idę do sklepu, a potem będziemy myśleć, co robimy. Kiedy przyszedł, były już kolejki, co nie było typowe dla tej godziny, a kiedy wychodził, kolejka wychodziła już na dwór.

Mówisz o tym, że odbierałaś to, co robiła Rosja do 24 lutego jako presję psychologiczną? Dobrze rozumiem, że nie pakowaliście żadnej kryzysowej walizki?

Wiesz, mieliśmy bardziej takie podejście, że wszystko to, czego potrzebujemy, mamy w domu. Mąż zamówił sobie takie rzeczy (ja się z niego śmiałam). Mówię: Sasza, co ty, serio myślisz, że coś się stanie? On: nie, myślę o tym, że z synem pójdziemy gdzieś na wyprawę. A on kupował takie rzeczy – wygodne buty turystyczne, typu Lowa, ubrania, nie jakiś specjalny mundur wojskowy, ale taki w kolorach khaki, plecak taki duży, też khaki. Mówię – Sasza, no po co ci to? A on: muszę to zamówić na wszelki wypadek. I ciągnęłam to i ciągnęłam, bo to ja siedzę na stronach tych wszystkich sklepów i robię zamówienia, i akurat 22 wieczorem czy 23 rano złożyłam zamówienie. To było bardzo zabawne, bo (zamówienie) dotarło dopiero jakoś w kwietniu. Wysłali je 23, potem utknęło na Nowej Poszcie (prywatne przedsiębiorstwo, które zdominowało ukraiński rynek usług pocztowych – przyp.red.), potem jeździło w tę i we w tę, dopiero później mężowi udało się ją jakoś odebrać.

Mąż pobiegł do sklepu, a ty co wtedy robiłaś? Pamiętasz?

Nie jestem panikarą, nie mam czegoś takiego, że zaczynam latać po pokoju i panicznie pakować rzeczy. Miałam w głowie jedną myśl – nie obudzić dziecka, nie nastraszyć go. Po prostu siedziałam na kanapie i czytałam wiadomości. To (emocje) się jakoś tak wyrównało, czyli nie miałam paniki, (pomyślałam) no najechał, no „debil”, ale jakoś tak równo. Trzeba było myśleć co robić dalej, bez tych panicznych rzeczy. Potem sklepy zamknęły się na jakiś czas, w naszej okolicy działał jakiś prywatny mały (sklepik), do którego chodziliśmy wtedy, kiedy nie było godziny policyjnej. Pamiętam bardzo wyraźnie, że 24. rano, o 7 rano, gdzieś o 7, w pół do ósmej, patrzyliśmy przez okno jak szybko pustoszeje parking pod budynkiem. Zazwyczaj pod naszym blokiem nie ma miejsca do zaparkowania, bo to Pozniaky (dzielnica sypialniana), tam nie ma normalnych parkingów, auta parkują wzdłuż drogi, ciężko jest stamtąd wyjechać – cały parking był pełny w nocy z 23 na 24 lutego, a 24 bardzo szybko wszyscy się rozpierzchli. I później czytaliśmy w wiadomościach, że ta cała droga, cały prospekt Bażanta stał, wszyscy wyjechali, rzucili się by wyjechać z miasta.

Nie myśleliście o tym, żeby wyjechać?

Po pierwsze, nie mieliśmy wtedy samochodu, a po drugie, nie chcieliśmy wyjeżdżać samochodem. Potem, pod koniec lutego, miałam taką huśtawkę nastrojów.

Kiedy na froncie jest w porządku, wszystko jest okej, to dobrze – zostajemy jednak wszyscy razem, a następnego dnia, kiedy coś się gdzieś stało, gdzieś walnęło, zaczynało się we mnie coś takiego – mam dziecko, muszę dokądś wyjechać, nie chcę żeby moje dziecko słyszało te wszystkie samoloty wojskowe, wybuchy, trzeba je chronić. Jest malutki, nie chcę, żeby coś mu się stało i muszę, ale to muszę coś zrobić. I w końcu, na początku marca nie wytrzymałam i decyzję podjęliśmy w dosłownie jeden dzień. Rano podjęłam decyzję, spakowałam rzeczy, miałam dwa plecaki ze sobą, nawet nie walizkę, i leciutki składany wózeczek z Danią – to był początek marca, to był 3 marca. Byliśmy na Lewym brzegu, zamknięte były prawie wszystkie mosty, na jednym z nich stały punkty kontrolne. Jakiś ruch tam był, zaczęły wtedy też jeździć wszystkie taksówki i próbowałam zamówić jakąś na Dworzec Centralny, bo miałam naiwną nadzieję, że uda nam się wyjechać pociągiem Kijów-Warszawa. Na taksówkę czekaliśmy dwie godziny, więc poprosiłam tatę (a tata z mamą mieszkają na Prawym brzegu, tata ma samochód) żeby odwiózł nas na dworzec. Pamiętam jak jechaliśmy i długo próbowaliśmy się przebić i już wtedy zdałam sobie sprawę, że nawet gdyby był pociąg do Warszawy (tego wieczoru w ogóle nie było tego pociągu), a nawet gdyby był, to i tak byśmy go nie złapali – był o 18 z hakiem, a my o 18 dopiero dojeżdżaliśmy na dworzec. Bardzo dobrze pamiętam to fatalne uczucie – miasto ciemne, w ogóle nie oświetlone, jedziesz ulicami i ich nie poznajesz, nic się nie świeci i tylko punkty kontrolne stoją i na każdym z nich sprawdzają dokumenty, dokąd się jedzie itp. Mam jeszcze inne bardzo wyraźne wspomnienie tego wieczoru – pamiętam bardzo dobrze, jak tata bardzo się martwił, że nie zdąży wrócić przed rozpoczęciem godziny policyjnej, bo na wszystkich punktach kontrolnych zatrzymują samochód, a musisz go przejechać. Godzina policyjna zaczynała się wtedy o 19:00, on dotarł do domu o 19:00, wszyscy odetchnęli z ulgą, że zdążył mnie podrzucić na dworzec i wrócić, bo godzina policyjna była wtedy znacznie surowsza niż teraz.

Chciałbym jeszcze wrócić do 24. Mówiłaś, że Dania spał, ty czytałaś wiadomości, a kiedy się obudził, czy zrozumiał, co się dzieje? I czy próbowaliście mu wytłumaczyć, coś się dzieje? Ile miał lat?

Nie miał jeszcze 2 lat, był jeszcze bardzo mały, miał półtora roku, urodził się 18 lipca. Staraliśmy się jak najbardziej uspokoić sytuację, ale pamiętam, że był zdziwiony, że tata wstał tak wcześnie i co się dzieje, „budzę się, mama mnie wtedy karmi, a tu tata już skądś wrócił i jakieś zakupy i w ogóle, co się dzieje”. Zaczęłam mu coś opowiadać, czytać książki, nie widział, że coś się dzieje, a dopiero potem zauważył w kolejnych dniach, jak dzieci całkowicie zniknęły z placów zabaw, to było dla niego dziwne. Nie żeby w takim wieku miał jakichś przyjaciół czy towarzystwo, ale zazwyczaj jak szliśmy na plac zabaw, to dzieci tam były, a jak wychodziliśmy na plac zabaw potem, to nie było tam prawie nikogo, to było dziwne. Ale myślę, że mamy szczęście, jeśli mogę tak powiedzieć, że Dania jest tak mały, że nie bardzo rozumiał, co się dzieje. To na pewno wpłynęło na niego – ten stres, ta przeprowadzka, potem narodziny siostry, bo teraz mówi trochę mniej niż powinien w swoim wieku, ale wszyscy specjaliści, z którymi rozmawialiśmy, mówią, że to stres i wszystko jest normalne, wszystko się ułoży. Ten stres poszedł w parze z mówieniem, ale nie miał żadnych traum, że słyszał wybuchy, słyszał rakiety, samoloty, czy że boi się głośnych dźwięków, – nie miał tego, dzięki Bogu.

Cały czas spędzaliście w mieszkaniu?

Cały czas spędzaliśmy w mieszkaniu, raz wyszliśmy na zewnątrz, mamy w domu schron przeciwbombowy i większość osób, które nie wychodziły z domu, urządziła go całkiem przyzwoicie. Można było tam zamieszkać, nie było przeciekających ścian, wilgoci, biegających szczurów itp., całkiem przyzwoita piwnica – schron przeciwbombowy, ale zdaliśmy sobie sprawę, że Dania jest takim dzieckiem, które nie usiedzi w jednym miejscu i nie zaśnie w nowym miejscu, tylko biegałby tam całą noc i cały dzień. Pojechaliśmy tam tylko raz, żeby zobaczyć jak to jest, ale zostaliśmy w mieszkaniu.

Były alarmy lotnicze? Słyszeliście syrenę?

Nie. Na Pozniakach nie było jej w ogóle słychać. Moi rodzice mieszkają w centrum i mówią, że nawet teraz syrena wyje cały czas, słyszą ją bardzo dobrze, a my w ogóle jej nie słyszeliśmy.

Wzięłaś ze sobą dwa plecaki, co spakowałaś?

Zabrałam ze sobą praktycznie tylko rzeczy dla dziecka. Były to pieluchy, kilka par ubrań na zmianę (jak tu przyjechaliśmy to przywieźli nam po prostu kupę ubrań, kupę zabawek), kilka jego ulubionych zabawek, chyba tylko jeden sweterek i bielizna i to wszystko, wzięłam dla niego 2 książki – jego ulubione w tamtym czasie, buty na zmianę, laptopa, oczywiście dokumenty. To nie były duże plecaki turystyczne, nie 50-70 litrów, to były po prostu 2 plecaki, z którymi było mi wygodnie, bo ciągle byłam z wózkiem. Jeden plecak z przodu, drugi plecak z tyłu, wózek i pojechałam.

O czym myślałaś wyjeżdżając z Kijowa?

Myślałam o tym, że z jednej strony trudno powiedzieć, bo były okresy, kiedy w mojej głowie była tylko jedna myśl, że Boże pomóż mi wyjechać normalnie, bezpiecznie, byle tylko wsiąść do pociągu, bo znałam opowieści koleżanek o 10 osobach w przedziale, 14 osobach w przedziale i cały czas myślałam, Boże, jak Dania to wytrzyma. Przecież Dania nie usiedzi w jednym miejscu, nie śpi dobrze, ciągle potrzebuje przestrzeni. Żebyśmy bezpiecznie dojechali na zachód, żeby to wytrzymał. Przede wszystkim myślałam o nim, nie miałam czegoś takiego, że co ja zrobię i jak dalej będę żyć. Chciałam go ochronić przed złymi wrażeniami i stresem. Myślałam o tym, jak można bezpiecznie przejechać przez Kijów, wyjechaliśmy kilka dni po tym, jak fragment rakiety spadł w pobliżu dworca kolejowego, to był dla mnie taki punkt bez powrotu, bo myślałam, że jeśli dworzec zostanie zniszczony, to na pewno nigdzie nie pojedziemy. Nie ma sensu podróżować z dzieckiem autobusem, jest ciężko i nie wytrzyma, a samochodu nie ma, rodzice nie zgodzą się pojechać, bo są bardzo przywiązani do mieszkania, i tak do tej pory nigdzie nie wyjechali i nie zamierzają.

Pojechałaś na dworzec kolejowy? To był pociąg do Lwowa?

Mieliśmy jechać na (pociąg) Kijów-Warszawa, sprawdziłam, że w ogóle go nie było tego wieczoru. Przyjechaliśmy na dworzec, były tam straszne tłumy, bardzo dużo ludzi, to oczywiście zrozumiałe. Podeszłam do tablicy i pomyślałam, że jak nie ma (pociągu) do Warszawy, to musimy jechać gdzieś na zachód, ale jechać, bo nie chcę nocować na dworcu, i spojrzeliśmy na tablicę, a najbliższy pociąg wyruszał o 19:45 – Kijów-Rachiw. Od razu sprawdziłam go w internecie i zobaczyłam, że Kijów-Rachiw jedzie przez Lwów, później zrozumiałam, że mało kto wiedział, że ten pociąg jedzie przez Lwów, bo to Kijów-Rachiw, a my potrzebujemy Kijów-Lwów albo Kijów-Frankiwsk (Iwano-Frankiwsk – przyp.tłum.) I na te popularne kierunki były tłumy, a do Kijowa-Rachowa weszliśmy na peron, zobaczyliśmy konduktora i z takim przerażonym wzrokiem zapytaliśmy, czy są jeszcze jakieś miejsca siedzące?

A on mówi: taaak.

Pytam: I co, nie 14 osób w przedziale?

– Niee.

– Ніі.

Mówię: to możemy wsiąść?

  • Proszę bardzo.

Jechaliśmy do Lwowa po królewsku, to były luksuwowe warunki nawet jak na czas pokoju, bo mieliśmy jeszcze jednego faceta w przedziale. Facet, jakiś Węgier, bo jak mówił przez telefon, to brzmiało to jak węgierski, może gdzieś na Zakarpacie jechał. A do Lwowa jechało nam się bardzo dobrze. W pociągu całkowicie zgaszono światła, zasłony były zasunięte, czasem (jechał) wolno, według rozkładu miał przyjechać do Lwowa o 6 rano, ale przyjechał około 9 rano, czyli z opóźnieniem.

A ile w ogóle trwała ta podróż?

Jakoś od 19.45 i gdzieś o 9.15 dojechaliśmy do Lwowa.

14 godzin?

Na to wychodzi. To było wygodne 14 godzin w wagonie sypialnym, w przedziale. Wszystko było w porządku.

Kiedy dojechaliśmy do Lwowa, wyszliśmy na peron, zobaczyłam tłum i takie krótkie Intercity (rodzaj pociągu – przyp.red.) i zrozumiałam, że ten tłum i to krótkie Intercity to właśnie to, którego potrzebujemy. Doszliśmy do przejścia podziemnego łączącego tory na dworcu we Lwowie i tam też była ogromna kolejka, całe przejście podziemne było zapchane ludźmi czekającymi na to Intercity. Nigdy wcześniej nie widziałam czegoś takiego. Ale w tym momencie postanowiłam, że we Lwowie też nie będę siedzieć i poszłam do wolontariuszy i powiedziałam: słuchajcie, mam małe dziecko i jestem w ciąży, jestem w 6 miesiącu ciąży, przepuście mnie. Mówią: dobrze, ale zostały tylko miejsca stojące. Powiedziałam: dobrze. I poszliśmy do tego Intercity. Intercity był jak minibus w godzinach szczytu z Lewego Brzegu na Prawy Brzeg (Kijowa – przyp.red.), kiedy wszyscy stoją i jest taki tłok, że nawet szpilki nie wciśniesz. Tak właśnie jechaliśmy. Mieliśmy jechać (pociągiem) Kijów-Przemyśl, wszyscy byli pewni w pociągu, że jedziemy na Przemyśl, a przyjechaliśmy do Chełma i zamiast 2 godzin lub 3 godzin lub maksymalnie 4 godzin, które mieliśmy jechać do Polski, jechaliśmy 13 godzin. Tak właśnie, na stojąco.

A Daniel siedział?

A Daniel siedział, powtarzałam sobie tysiące razy: Dzięki, Masza, że wzięłaś wózek. A Dania siedział w wózku, od czasu do czasu spał, od czasu do czasu kręcił się na tym wózku, nie wiem jak on to wytrzymywał, bo po prostu nie miał gdzie zejść z tego wózka, to brałam go na ręce, to kładłam do wózka, to na ręce, to do wózka, pospał. Jakoś tak.

O czym rozmawiali ludzie w pociągu?

Na początku były po prostu pogadanki, bo były grupy dzieci ok. 8, 10, 12 lat z kilkoma dorosłymi kobietami, oczywiście dano im dzieci do opieki. Pamiętam, że jeszcze coś tam jedli, siedzieli z jedzeniem z McDonalda, czyli jeszcze udało im się kupić jakieś jedzenie we Lwowie. Jedli, pili, a potem próbowali dojść do toalety, co było bardzo trudne. Rozmawialiśmy o tym, dokąd jedziemy, omawialiśmy trasy, wiele osób opowiadało o tym, dokąd pojadą w Polsce, jakie mają perspektywy, a kto jedzie dalej przez Polskę do Niemiec, do Hiszpanii do swoich przyjaciół i znajomych. Nikt nie mówił o samej wojnie, o ataku. Najprawdopodobniej nie rozmawiali o tym, bo dzieci były już świadome, nie małe, a nastolatki. Nie było prób żartowania, śmiechu, zamieniania wszystkiego w memy, żeby poradzić sobie ze stresem. A starsze pokolenie nie rozmawiało z dziećmi. Rozmawiali o jakichś szkolnych przedmiotach, kreskówkach, serialach, o czymś absolutnie neutralnym. Dorośli, którzy stali obok nas od czasu do czasu narzekali, że jest ciężko, duszno, jak te biedne dzieci wytrzymają tę podróż. Nikt nie mówił o wojnie.

Co czułaś, gdy przekraczałaś polską granicę?

Na początku była zabawna historia, bo nie było internetu, a my jechaliśmy w takim tempie, jak słabe pociągi podmiejskie – jedziemy, jedziemy… A internetu nie było, bo jechaliśmy przez pola koło wiosek i w pewnym momencie udało nam się złapać internet – widzieliśmy, że gdzieś tam jest Przemyśl, a my jechaliśmy gdzieś tu, a gdzieś tam był Lwów. Jakaś kobieta zadzwoniła do maszynisty i zapytała: dokąd jedziemy, mieliśmy jechać do Przemyśla, a jedziemy do Chełma? Na co maszynista odpowiedział: może tak, pewnie tak. Cały wagon Intercity zaczął się zastanawiać co to znaczy, że maszynista nie wie dokąd jedziemy. Ale potem jechaliśmy kolejne 20 minut i wtedy zorientowaliśmy się, że nie ma drogi powrotnej, nie ma skrętu, że na pewno jedziemy przez Chełm. Przez cały ten czas nie było ani jednego postoju i dobrze dla tych osób, które myślały, że będą tak długo jechać i zabrały ze sobą trochę jedzenia i wody. A my z pociągu do pociągu. Dania miał trochę jedzenia, miałam ciasteczka, ale wyobraź sobie 13 godzin. Pierwszy postój był na przejściu po stronie ukraińskiej, powiedziano nam przez głośnik, że teraz robimy postój, że to jest przejście graniczne, można wyjść na krótko i ludzie po prostu wyszli na zewnątrz, żeby pooddychać powietrzem i się rozciągnąć, a tam czekali na nas wolontariusze, ukraińscy wolontariusze z kanapkami, z jogurtami dla dzieci, ze specjalną wodą dla dzieci, z wodą dla dorosłych, sokami, jedzeniem dla dzieci, jabłkami, bułkami, więc nakarmili nas bardzo szybko i ludzie mogli, po pierwsze, po prostu chodzić, po drugie, pójść do toalety, bo dojście do toalety w Intercity to było wyzwanie, to było naprawdę wyzwanie. A potem jak przekroczyliśmy granicę, było już ciemno, to w samym Chełmie w pociągu stawiali nam pieczątki w paszportach, a jak wysiedliśmy z pociągu na stacji, to zorganizowali też punkt kontrolny, gdzie też stemplowali, od razu zabrali ludzi na ciepłe jedzenie, dali zabawki, jakieś słodycze, zaoferowali wózki, ubrania. Kiedy przekraczaliśmy granicę, nie do końca wierzyłam, że wyjechaliśmy, zaraz nas wypuszczą i jesteśmy bezpieczni, poczułam to dopiero w Chełmie. Czekali na mnie moi przyjaciele. Byli trochę zszokowani, bo przyjechali na spotkanie ze mną do Przemyśla, a potem pojechali do Chełma. Ale czekali na mnie. To było bardzo zabawne, bo pamiętam jak wolontariusze łapali nas za ręce, że masz małe dziecko, idziesz tam, jest gorąca zupa, zjedz ją, to taka ciężka droga. Powiedziałam: dziękuję, nie potrzebuję, znajomi na mnie czekają, muszę jak najszybciej wyjść. Czy mogę wyjść na zewnątrz – nie, nie, zjedz chociaż łyżkę. I to było tak ciepłe, tak szczere, po prostu przez dłuższą chwilę nie pozwalałam sobie na emocje, nie pozwalałam sobie na płacz, zacięło mnie i tyle.

Od 24 lutego?

Od 24 lutego nie płakałam, nie płakałam, nie płakałam. Dopóki się nie pojawiły, pierwszy raz się rozkleiłam, po tym jak pojawiły się jakieś zdjęcia, te z Buczy, Irpenia, wtedy bardzo długo płakałam, naprawdę mnie rozwaliło. A tak to się trzymałam, bo mam dziecko. Nie ma potrzeby pokazywania, że coś jest nie tak, to tylko wielka przygoda, po prostu gdzieś jedziemy, podróżujemy Dania, wszystko jest ok, wszystko jest super, wszystko jest fajne. Ale tu w Chełmie z tymi wolontariuszami poczułam taką falę ciepła, czułam, że jestem bezpieczna, Dania jest bezpieczny, co jest najważniejsze, a potem wyjdziemy z tego cało, ale najgorsze było już za nami.

Mąż został w Kijowie?

Mój mąż został w Kijowie i nadal w nim przebywa.

Pamiętasz, co ci powiedział, gdy żegnałaś się z nim przed wyjazdem?

Pamiętam, że prawie się popłakał, bo nasze relacje z nim to jedno, ale on jest bardzo przywiązany do dziecka. Ale doskonale rozumiał, że to jest konieczne, wierzył, że to jest konieczne, wierzył, że dziecko będzie bezpieczne, dziecku będzie lepiej. Pamiętam, co powiedział: trzymaj się, powodzenia, bądź cały czas w kontakcie ze mną. Dania jeszcze nie mówi, nie jest takim świadomym człowiekiem, ale już dużo rozumie, rozumie wiele rzeczy i naszym głównym celem było, żeby go nie straumatyzować, żeby nie myślał, że dzieje się coś strasznego, żeby nie płakał, żeby się nie denerwował.

Rozumiem, że pojechaliście z Chełma do Warszawy?

Pod Warszawę. Moi znajomi mieszkają w domu jednorodzinnym w Nowej Iwicznej i pierwsze kilka tygodni, 3 tygodnie mieszkaliśmy z nimi, potem przeprowadziliśmy się do mieszkania w Piasecznie, które nam zaproponował przyjaciel tych znajomych (to ich bardzo dobry przyjaciel) i od tego czasu mieszkamy w mieszkaniu w Piasecznie.

Gdy przyjechałaś do Polski, napisałaś post na Facebook’u, cytuję: „na wjeździe do Warszawy wydawało mi się, że wszystko tak jasno się świeci i jak bardzo jest to niebezpieczne. Nie wiem, czy kiedykolwiek wrócimy do normalności”. Wróciłaś już do normalności?

Psychologicznie zrobiło się lepiej. Na początku bałam się samolotów, bo nowe i wieczne, Piaseczno jest niedaleko Okęcia, niedaleko lotniska i te dźwięki „zzziuo” są stale, na początku trochę podskakiwałam. To, że ulice się świeciły to było dla mnie naprawdę coś, jechaliśmy samochodem z Chełma i powiedziałam do kolegi, który prowadził: słuchaj, to jest takie dziwne, wszystko się tak świeci, przecież w każdej chwili mogą walnąć (pociskiem), tak mi to zostało pamięci i tyle. Przez chyba miesiąc triggerowały mnie świecące w nocy ulice i latarnie. Samoloty wzbudzały we mnie reakcję obronną, głośne dźwięki, zresztą głośne dźwięki nadal mnie triggerują, chociaż faktycznie słyszałam kilka wybuchów, najbliższy wybuch był na Pozniakach, kiedy część rakiety spadła na ulicę Koszycia, która jest dosłownie obok domu, w którym mieszkają rodzice mojego męża, oni mieszkają na 9B, a to spadło na 7, obok. I to był najbliższy wybuch, ale był tak głośny, że słyszeliśmy go bardzo dobrze, a tu były fajerwerki na jakieś święto czy coś, to mnie w nocy przestraszyło, obudziłam się, poszłam zobaczyć co się dzieje, mogę sobie tylko wyobrazić jak to wywołuje strach u ludzi, którzy byli pod naprawdę poważnym ostrzałem. I nigdy nie wrócę do fajerwerków – takie fajne, wesołe, huczne – dla mnie te dźwięki kojarzą się z tymi wybuchami.

Co przynosiło ci radość przez pierwsze miesiące?

Nic. Rok temu bardzo chciałam pojechać do Warszawy, tak sobie myślałam. Po pierwsze, chciałam urodzić córkę w Warszawie, a po drugie po prostu aplikowałam na Gaude Polonia i chciałam tam pojechać. Mieliśmy z przyjaciółmi takiego mema o Warszawie – pączki na Chmielnej – to ulubione miejsce kilku moich przyjaciół, mają tam bardzo dobre pączki, pójdziemy sobie na pączki na Chmielną. Nie udało mi się trafić na Gaude – byłam pierwsza na liście rezerwowej, więc gdyby ktoś zrezygnował ze stypendium, dostałabym się tam, prawie się udało, mało brakowało. Z jednej strony była to jakby wymarzona Polska, wymarzona Warszawa, miejsce, do którego chciałam pojechać, w którym chciałam urodzić dziecko, które chciałam pokazać Dani, a z drugiej strony wszystko było szare i nijakie. Pamiętam pierwszy wyjazd do Warszawy z Nowej Iwicznej, kiedy mieszkaliśmy tam z Danią, pojechaliśmy do Warszawy, pamiętam, że poszłam na spacer, poszłam na tę Chmielną, nic nie kupiłam, to znaczy poszłam tylko zjeść te pączki, po prostu nic mi się nie chciało, wszystko było szare, nic mi się nie chciało, życie nie było szczęśliwe i to był po prostu taki dół i ciągłe sprawdzanie, czy wszystko jest w porządku z przyjaciółmi, znajomymi, krewnymi i z mężem oczywiście, z rodzicami.

I przez pierwsze dwa miesiące chodziłam jakbym tonęła w wodzie, a potem zrozumiałam, że muszę się jakoś z tego stanu wyciągnąć, bardzo pomogła mi moja praca, bo było dużo różnych tłumaczeń projektów, a jak się dużo pracuje, to nie ma czasu na przyklejanie się do wiadomości. I to działa jak psychologiczny przełącznik, musisz zrobić ten artykuł, ten artykuł, to wszystko – i nie masz już czasu, a potem wieczorem możesz sobie skrolować i dowiedzieć się, co ważnego się stało. A jeśli coś się stanie, zadzwonią i poinformują. Kiedy zamknęło się to okienko, że jest się ciągle przyklejonym do wiadomości, bo pierwsze tygodnie wojny minęły w taki sposób, że ciągle siedzieliśmy na kanapie i byliśmy przyklejeni do kanałów informacyjnych. Odklejaliśmy się tylko po to, żeby pobawić się z Danią, nakarmić go, a nawet na ulicy było się z telefonem, bo zastanawiasz się cały czas, co tam się dzieje, co tam się dzieje. I trzeba było wyjść z tego stanu, a w moim konkretnym przypadku praca bardzo mi pomogła, nie miałam czasu zawisać nad wiadomościami.

Dlaczego powiedziałaś, że chciałaś urodzić w Warszawie, z czym jest to związane?

Miałam bardzo złe doświadczenia z Danią w zwykłym szpitalu położniczym w Kijowie i z jakiegoś powodu wydawało mi się, po przeczytaniu historii koleżanek, po przeczytaniu opinii o szpitalach państwowych, a nie prywatnych, wydawało mi się, że tu będzie lepiej, że będzie dobre nastawienie – faktycznie tak się okazało, tzn. nie był to różowy sen, rodziłam w najzwyklejszym szpitalu w Piasecznie, ale to było niebo i ziemia w porównaniu z tym, co było w szpitalu położniczym w Kijowie, który jest tym samym zwykłym państwowym szpitalem.

Jakie są różnice?

Przede wszystkim nastawienie jest inne, bo tam jesteś traktowana jak (nawet nie wiem, jak to ładnie ująć) nie jak człowiek, ale kiedy dziecko się urodzi, a jeśli już to szczególnie wtedy, kiedy jest to pierwsze dziecko i kiedy przychodzą do ciebie ze skwaszonymi minami, zaczynają na ciebie warczeć, krzyczeć, szczekać, to nie tak, nie tak, to nie tak, przynieś, zrób to – nie ma ludzkiego podejścia. A tu, w tym szpitalu – przed porodem, w trakcie porodu i po porodzie – jest jakieś ciepło, dobre podejście, po prostu ludzkie, kiedy pytają, może damy pani tabletkę, boli panią, to lepiej damy, niech pani weźmie, jak nie chce pani pić, to nie musi, a może trzeba to zrobić, a może przyniesiemy pani wodę, i niech pani nie idzie teraz pod prysznic, bo może pani dostać zawrotów głowy, niech pani idzie umyć ręce, twarz i położyć się, a potem za kilka godzin pójdzie pod prysznic. Kiedy ludzie dbają o ciebie, naprawdę dbają o ciebie ludzie, których widzisz po raz pierwszy. To pierwsza i najważniejsza rzecz, a po drugie organizacja w ogóle – są sale dwu-, trzyosobowe z maksymalnie dwoma łóżkami, na każdej sali jest prysznic, toaleta i umywalka. Sala porodowa też jest wyposażona i nie patrzą na ciebie kwadratowymi oczami, gdy np. prosisz o kąpiel. Tutaj traktują uśmierzanie bólu podczas porodu normalnie i nie żądają pieniędzy w kopercie, jak w ukraińskim szpitalu położniczym. Pod prysznicem jest ciepła woda, bo jak Dania się urodził, to też było lato i w szpitalu położniczym nie było ciepłej wody, podgrzewaliśmy wodę w butelkach, no, w czajniku i wlewaliśmy do butelek i w ten sposób próbowaliśmy się umyć. Woda była tylko na piętrze, gdzie były sale porodowe, tam był mały bojler. Nikt mi tam nie powiedział, że po porodzie będę miała zawroty głowy, żebym nie szła się myć, bo sobie głowę rozbiję i zostanę z nimi na kolejny miesiąc, nikt nic nie powiedział, zupełnie nic. Nie mówię, że nie było kąpieli czy czegokolwiek, a zrobili mi znieczulenie zewnątrzoponowe, które później spuchło i nie przyniosło żadnego efektu – złe doświadczenie tam, dobre doświadczenie tutaj, w zasadzie nie było tu w ogóle żadnych kosztów, czyli nic nie zapłaciłam, jak każda Polka, która rodzi dziecko, na tych samych warunkach, nic nie zapłaciłam za poród, ale doświadczenie jest dużo lepsze.

Powiedz mi, proszę, czy po wojnie zmieni się ten stosunek człowieka do człowieka u nas (w Ukrainie)?

Wydaje mi się, że zarówno medycyna, jak i edukacja potrzebują czasu na zmiany. To są jakieś wielkie bryły, do których powinna przyjść jak największa liczba młodych ludzi, po pierwsze dlatego, że tam w pierwszym szpitalu położniczym w Ukrainie najbardziej wredne i jadowite były starsze kobiety, które są już zmęczone tym wszystkim i traktują cię jako dziesiątą z rzędu – no, co ty wiesz. I tutaj to są głównie młodzi ludzie, jeśli porównamy, młode pielęgniarki, lekarze, wśród położnych jest więcej takich starszych kobiet – to jedno. A po drugie, powinien być duży zastrzyk finansowy w te dziedziny, zarówno w szkolnictwie, jak i w medycynie, bo jak będziesz pracował za grosze, jak w Ukrainie, to będziesz żądał, żeby ci dawano łapówki, bo jakoś musisz pracować, utrzymać rodzinę, a przyjechałeś tu gotowy na wszystko i chcesz być dobrze traktowany. Nie wiem tak naprawdę, jak wyglądają pensje lekarzy w Polsce, ale wydaje mi się, że są trochę lepsze niż w Ukrainie, bo stosunek do człowieka zależy też od strony finansowej, tak mi się wydaje.

Jak to było rodzić samej w obcym kraju, czy było to dla ciebie stresujące, czy dzięki temu, że myślałaś i planowałaś, ale inne okoliczności na to wpłynęły, było spokojniej?

Wiesz, nie mogę tak powiedzieć, że to jakoś specjalnie planowałam, jestem bardziej osobą impulsywną niż taką, która robi sobie plan działania na rok i stara się go trzymać. Kiedy tu przyjechaliśmy, rozumiałam, że będzie problem, bo nie ma kogo zostawić z Danią, co robić w tej sytuacji, ale to była klasyczna historia – pomyślę o tym jutro, pomyślę, kiedy wszystko pozałatwiam, kiedy będzie bliżej terminu, wtedy się zastanowię. Ale miałam właściwie dużo szczęścia z nianią, bo na początku myślałam, że uda mi się zapisać dziecko do żłobka, ale jak się okazało, i potem opowiadali mi znajomi, że jeśli chodzi o przedszkola, to jeszcze okej, ale w żłobkach nie było nawet zanim zaczęli tu przyjeżdżać uchodźcy – to zawsze było bardzo problematyczne, żeby zapisać dziecko do żłobka. Co do przedszkola, to jak dzwoniłam do żłobków, to mówili, że gdyby miał chociaż 2,5 a nie 1,5 roku, bo zazwyczaj przedszkole jest od 3 roku życia, to gdyby miał 2,5 roku by go wzięli. Nie udało się z przedszkolem, nie udało się ze żłobkiem, więc zarejestrowałam się na portalu poszukiwania niani i to był po prostu cud, bo znalazłam nianię w jeden wieczór, napisałam ogłoszenie z informacją o tym co to za dziecko, że rozumie polski, bo Dania od razu zaczął rozumieć, co się do niego mówi, gdy znajomi mówili po polsku, dziecko już rozumie język, przyjechaliśmy w marcu, szukamy niani. Odezwało się kilka dziewczyn, jedna z Białorusi, jedna Polka i jedna starsza pani – Polka. Jeśli już przyjechaliśmy do Polski, to sama powinnam mówić po polsku, jeśli przyjeżdżasz do obcego kraju, to powinieneś nauczyć się lokalnego języka i twoje dzieci powinny mówić w tym lokalnym języku, więc to było dla mnie bardzo ważne, żeby dziecko słyszało język polski i żeby się go uczyło. Ta starsza pani wpadła mi w oko, odpowiedziałam jej i już następnego dnia umówiłyśmy się, że przyjedzie do nas, zapozna się z Danią, zobaczy co i jak, czy się zgodzi… przyszła i dosłownie następnego dnia zaczęła pracować. A potem moi znajomi byli bardzo zdziwieni, mówili, że w Polsce bardzo trudno jest znaleźć dobrą nianię, a do tego taką, która byłaby starsza, bo im starsza niania, tym bardziej luksusowa.

Pani Iza jest po prostu niesamowitą osobą, stała się częścią naszej rodziny, tak bardzo zaangażowała się w to wszystko, przynosiła wiele rzeczy dla Dani, bardzo pomagała z rzeczami, z książkami, z zabawkami, bardzo aktywnie się nim zajmuje, ciągle znajduje dla niego nowe miejsca, nigdy nie chodzą na ten sam plac zabaw. Wiesz, są nianie, które muszą być z dzieckiem od 9 do 24, chodzą na najbliższy plac zabaw koło domu, ta siedzi wpatrzona w telefon, dziecko się bawi. Absolutne przeciwieństwo, ciągle szukają nowych miejsc, ciągle gdzieś jadą, zabrała go tutaj do rezerwatu, do jakichś parków ze zwierzętami, cały czas jest coś nowego, wymyśla nowe przygody i bardzo pomogła, gdy rodziła się Jewa, ponieważ została z Danią. Dania tak się do niej przyzwyczaił i ona została z nim w domu kilka dni, kiedy byłam w szpitalu, nie było to dla niego tak stresujące, że nie ma z nim jego mamy, bo ma ciocię, z którą faktycznie spędza czas każdego dnia. Pani Iza to skarb.

A kiedy dziecko się urodziło, mąż je widział? Czy rozmawiacie przez połączenie video?

Nie. Rozmawiamy cały czas z wideo na Telegramie, zdzwaniamy się na Messengerze. Planujemy wyjazd na kilka dni do Lwowa, chociaż tam ciągle są rejestrowane jakieś nowe projekty, czy pod jakąś kaucją, albo jakimiś miesięcznymi wpłatami, żeby mężczyźni mogli wyjeżdżać, to najprawdopodobniej nie zostanie to przyjęte, tak mi się wydaje. Nie będzie mógł wyjechać w najbliższym czasie, a my pojedziemy do Lwowa na kilka dni, może pod koniec jesieni, właśnie wyrabiamy paszport międzynarodowy dla najmłodszego dziecka, żeby mogło bez problemu wyjechać i wrócić z powrotem.

Myślisz o powrocie do Ukrainy?

Na pewno nie przez najbliższy rok, a potem zobaczymy. Mój mąż z jednej strony chce, żebyśmy wrócili, ale z drugiej strony rozumie, że dzieciom jest tu spokojniej i lepiej, Dania się rozwija, potrzebuje spokoju, żeby stres zniknął całkowicie. Na najbliższy czas planujemy zostać tutaj, chociaż oczywiście bardzo dobrze byłoby móc bezpiecznie od czasu do czasu przyjechać do Ukrainy, a ja ciągle myślę teraz, po tych sześciu miesiącach wojny, że nigdy nie będę mogła puścić mojego dziecka do lasu w Ukrainie, gdzieś pod Kijowem, żeby poszło na jakiegoś grilla, bo nigdy nie wiadomo, co tam może wybuchnąć, już niejedna osoba wybuchła na tych minach. To znaczy nigdy nie będę spokojna, jeżeli dziecko będzie chciało pójść ze szkoły do jakiegoś lasu, zobaczyć, powędrować, bo są wycieczki przyrodnicze, zobaczyć, co to jest las, jakie są drzewa, albo pojechać na obóz – nigdy nie wiadomo, co gdzie jest, to tak jak po II wojnie światowej – te miny były znajdowane, i znajdowane, i znajdowane. Czyli bezpieczeństwo, nawet na tym poziomie, milczę o braku pracy w Ukrainie, o strasznej inflacji, o drogiej żywności, o nawale wszystkiego, infrastruktura, godziny policyjne, syreny, edukacja, od czasu do czasu w schronach przeciwbombowych – to wszystko jedno, to są podstawowe rzeczy, ale dla mnie (nie wiem dlaczego) te bomby w lesie utkwiły w głowie, są dla mnie takim wyznacznikiem zagrożenia, nie żebym co weekend zabierała dziecko gdzieś na łono natury, ale z jakiegoś powodu osobiście tak to odbieram.

Kiedy ostatnio odczuwałaś niepokój i dlaczego?

Już tutaj?

Tak, kiedy był ostatni raz?

Nie przejmuję się atomówką. Dużo dyskutowaliśmy z mężem i znajomymi – to jak ten mem – no jak jebnie, to jebnie! Będzie co będzie! – cenzura (śmieją się oboje). Ostatni raz tak na prawdę odczuwałam niepokój podczas obrony Mariupola. Bo ja to bardzo boleśnie przeżywałam, ta historia o otoczeniu, które się zamyka, o tym, że jest tam dużo cywilnych, a oprócz cywilnych – to sam pułk Azow, jak oni tam przeżywają i te zdjęcia Oresta, jakoś tak się to nakładało i w momencie, kiedy zostali zmuszeni do poddania się – to było jak wdech i znowu zanurzenie, bo musieli poddać się Rosjanom, a Rosjanie to są nieprzewidywalne gnidy i nie wiadomo, co się z nimi stanie. Ołeniwka to jak kolejny cios i właśnie kolejny cios był wtedy, gdy otworzyli te sale tortur i Izium, te nowe groby. Prawdopodobnie ostatnim niepokojem był Azow. Wcześniej to był taki poważny niepokój związany z Buczą, Irpiniem, ale to już nie jest niepokój, tylko takie post factum, kiedy się wybucha łzami i emocjami, ile osób tam zginęło i jak zginęli i te wszystkie historie, które się pojawiły. Wszystkie wywiady, które tłumaczyłam o niektórych miejscach w okrążeniu, o tym jak ludzie się stamtąd wydostawali, jakieś takie emocje – to są rzeczy, ale najnowsza to obrona Mariupola.

Chciałabym zakończyć w trochę innym tonie. Wiem, że interesujesz się komiksami i te wszystkie podróże wojenne czy życie tutaj, czy wyobrażałaś sobie siebie jako bohaterkę jakiegoś komiksu? Może jest jakiś podobny komiks z takimi historiami?

Są podobne historie. Oczywiście wszystko tam jest o wiele ostrzejsze, o wiele bardziej tragiczne, czyli jeśli chodzi o wojnę, i straty, i przeprowadzki, to możemy przywołać na przykład Persepolis Setrapi, ale oczywiście to zupełnie inne warunki, inny czas. To nie jest superbohaterka, tylko historia z życia wzięta, czyli jest tam napisane, że jest to historia z życia. W zasadzie są takie momenty, które są bliskie komiksowi, takie spontaniczne decyzje, decydujesz, a okazuje się zupełnie inaczej i to mógłby być komiks, ale jeszcze tak o tym nie myślałam.

Nie miałaś głowy do komiksów.

Nie miałam głowy do komiksów. Zaczęłam tutaj w ciągu kilku miesięcy. Jak większość moich przyjaciół, w pierwszych miesiącach wojny nie potrafiliśmy w ogóle czytać, poza krótkimi formami. Mogłam pracować tylko z krótkimi formami, tłumaczyłam artykuł i to było wszystko. Ale z książką – nie, to było za dużo, za dużo. I pod tym względem to też jest podobne do komiksu, do paska komiksowego. Komiks jest również krótki i jest to również krótka głęboka historia w krótkiej formie, zamknięta w krótkiej formie. Właśnie niedawno pracowaliśmy nad jednym projektem, było to tworzenie pasków o wojnie z ukraińskim artystą, ukraińskim scenarzystą, zrobiliśmy serię 4 pasków, w każdym pasku są 4 obrazki o jakichś wydarzeniach, które wydarzyły się w tym czasie, na przykład o tej pięknej historii o puszce pomidorów i zestrzelonym dronie; o chłopaku, który za pomocą drona namierzył konwój pojazdów poruszających się w kierunku Kijowa i podał nam współrzędne, a oni go rozbili; o bohaterze, którego wszyscy starali się chronić przed tym, by ktokolwiek dowiedział się, kim jest, bo Rosjanom bardzo zależało na jego wyeliminowaniu, który zdołał zestrzelić dwa samoloty naraz z przestarzałej Igły, co jest bardzo trudne do wyobrażenia. Wydaje mi się, że takie historie są bardziej komiksowe, a ja? A ja co? Staram się żyć swoim życiem, staram się ratować Danię przed jakimiś zmartwieniami, staram się pracować, staram się wyjść z dołów jakichś zmartwień i mam dla kogo żyć – muszę żyć i przekazywać pieniądze na Siły Zbrojne.

To prawda. Zakończmy tymi słowami. Dziękuję.