Łarysa Wycziwska

ŁARYSA WYCZIWSKA

55 lat, Warszawa

Nauczycielka z Kijowa, kierowniczka ukraińskiej szkoły Materynka w Warszawie.

Powodów przeprowadzki do Polski miała kilka – jej córka wyjechała na studia i założyła tu rodzinę, a mąż miał polskie korzenie. Dlatego postanowili być razem, choć daleko od rodzinnego domu. Po przeprowadzce było ciężko, pani Łarysa nie znała wtedy języka polskiego, więc musiała się szybko uczyć. Przez kilka miesięcy czekała w kolejce na bezpłatny dostęp do edukacji, nie opuściła ani jednej lekcji i po jakimś czasie zaczęła rozmawiać po polsku. Do tej pory mówi, że nie idzie jej to tak dobrze jak dzieciom.

Zapytana, jak zaczęła się dla niej wojna, głęboko wzdycha. Mówi, że zaczęła dzwonić do krewnych w Kijowie, do jej siostry, siostrzeńców, ale nie odezwali się od razu. Pani Łarysa spędziła niespokojny poranek w pracy w ukraińskiej szkole. Wspomina, że szokujące wiadomości z jej domu zmieniły jej światopogląd. Nie miała żadnych wieści od jej krewnych, nikt nie odezwał się przez Messengera, wysłała SMS-y na wszystkie numery telefonów kontaktowych, poinformowała, że ​​pomogą, jak tylko mogą, że czekają na swoich bliskich i są gotowi udzielić schronienia. Otrzymała odpowiedź – żyją. Rodzina pani Łarysy mieszka na prawym brzegu miasta w dzielnicy Kureniwka, obok sypialnej dzielnicy Obołoń, do której rosyjskie czołgi wjechały w pierwszych dniach wojny. Dlatego bardzo martwiła się o swoich bliskich – uzgodnili między sobą, że będą dawać znać, czy żyją. I tak każdego dnia pani Łarysa otrzymywała wiadomość od swojej siostry: „Żyję”. O swoich uczuciach pani Łarysa mówi tak – cisza była przepełniona gniewem, stanem bezradności i zagubienia.

Mąż pani Łarysy chciał na początku jechać do Kijowa, by pomóc w obronie swojego kraju, ale po rodzinnej naradzie postanowili nie podejmować impulsywnych decyzji. W którymś momencie córka pani Łarysy powiedziała, że lepiej można pomagać z Polski, dlatego wspólnie zaangażowali się w wolontariat. Cała rodzina zaangażowała się w pomoc przymusowym przesiedleńcom, gdy w prywatnym domu rodziny pod Przemyślem na granicy z Ukrainą otwarto ośrodek pomocy. Pani Łarysa z mężem i córką była tam już następnego dnia po rozpoczęciu pełnowymiarowej inwazji. Zabierali do tego miejsca rodaków uciekających przed wojną, pomagali w zapewnianiu im podstawowych potrzeb, szukali mieszkań, organizowali przyjaciół z innych krajów europejskich, wysyłali na granicę pomoc humanitarną dla wojska i dla uciekających przed wojną.

Jej najbliższe spotkanie z wojną miało miejsce w szkole, w której pracuje. W warszawskiej Materynce bezpłatnie przyjmowano wszystkie dzieci. Szkoła zaczęła szukać dodatkowych pomieszczeń, ponieważ trudno było pomieścić wszystkich uczniów, którzy przybyli z Ukrainy. Dzieci, które przyjeżdżały, potrzebowały nie tylko nauki, lecz przede wszystkim pomocy psychologicznej i możliwości przebywania wśród ludzi.

Były rodziny z dziećmi, które przeżyły śmierć bliskich, widziały bombardowania, toczące się walki. I na początku szkoła chciała zorganizować pracę tak, by nie poruszać tematu wojny i nie traumatyzować uczniów bardziej. Ale w klasach sytuacja wymknęła się spod kontroli, dzieci zaczęły opowiadać swoje historie, płakać. Nauczyciele się dostosowali, wsparli je i to pomogło. I od tego momentu, opowiada pani Łarysa, w Materynce wszyscy stali się jedną wielką rodziną.

Niestety niektóre ukraińskie dzieci wymagały większego zaangażowania pracowników szkół. Jednym z takich wychowanków był dla pani Łarysy chłopiec, który przyjechał czwartego-piątego dnia. Przesypiał prawie wszystkie zajęcia, od samego rana. Nauczyciele oczywiście widzieli to, ale nie zwracali mu uwagi. W końcu drugiego dnia nauczycielka języka polskiego poprosiła panią Łarysę, by wybadała sytuację chłopca. Okazało się, że cała jego pięcioosobowa mieszkała w Polsce w jednym pokoju – spał na podłodze i się nie wysypiał. Nie uczestniczył przez to również w codziennych spotkaniach integracyjnych. Dopiero po kilku dniach dzięki wsparciu sytuacja się poprawiła.Jeszcze trudniejsze w kontakcie były starsze dzieci – trudniej im było się zaadaptować, zamykały się przez barierę językową, potrafiły wręcz siedzieć z kapturem na głowie. Musiały w Polsce kontynuować przerwaną przez wojnę naukę, znowu poddawano je ocenie. Żeby było im łatwiej, pani Łarysa przeprowadziła jako międzynarodowa asystentka w Polskim Forum Migracyjnym wiele szkoleń dla dyrektorów szkół z całej Polski. Zwracała na nich uwagę przede wszystkim na traumę, którą wyniosły z Ukrainy. „Są to dzieci, które słyszały dźwięki bombardowań, niektóre z nich na własne oczy widziały czołgi, martwych ludzi”,

W najgorszym stanie psychicznym byli jednak rodzice. Nawet u matki, której dzieci stopniowo wracały do dawnej pogody ducha, cały czas widziała poszarzałą twarz i puste spojrzenie. Rozrywało ją uczucie, że w Ukrainie miała swój biznes, żyła w dostatku, dzieci chodziły do szkoły: „I ta mama powiedziała – wojna rozrywa nasze rodziny. To najgorsze. Dzieci nie mają rodziców, kobiety nie mają mężów. Najgorsze jest, że rodzina nie żyje swoim życiem. Jeden chłopiec powiedział: »Zabierzcie moje wszystkie zabawki, chcę wrócić do taty«. A ta mama powiedziała, że nie jest już w stanie tu dłużej wytrzymać, po prostu zabrała dzieci i wróciła do Ukrainy. »Jak będzie, tak będzie, ale będziemy razem«. Wiele osób wraca przez to, że ważne jest dla nich bycie razem, dzieciom trudno jest być bez rodziców”. Do tego w Polsce zwraca się tej matce uwagę, że skoro jest ofiarą wojny, nie powinna przyjeżdżać z Ukrainy ładnym samochodem, taka postawa Polaków szczególnie oburza panią Łarysę.

Sama bardzo przeżywała przyjazd do Polski. Przez dziesięć dni wysyłała wszystkim członkom rodziny SMS-y o treści „Żyjecie? Żyjecie? Żyjecie?”, dzwoniła do nich z prośbą o przyjazd. Wiele osób żyło w przekonaniu, że wojna się szybko skończy, i nie chciało wyjeżdżać. Przekonała córkę siostry dopiero tym, że najważniejszy jest komfort psychiczny i życie jej dwóch dziewczynek, w Polsce mogą liczyć na ciągłe wsparcie. Z kolei mama i babcia pani Łarysy chciały być ze swoimi mężami, tak były spokojniejsze, ale w końcu wspólnie wewnątrz rodziny zdecydowali, że powinny pojechać do Polski.

Rozmawiała Jewgienija Motrycz
Zdjęcia: Magdalena Wdowicz-Wierzbowska

Pełny tekst

Ostrzegamy, że treść wywiadów może zawierać treści brutalne i wstrząsające. Są to historie wojenne traktujące często o bardzo trudnych i tragicznych, czasem brutalnych wydarzeniach. Zastrzegamy, że przedstawione na stronie świadectwa zawierają prywatne historie, opinie i odczucia kobiet, które ich udzieliły. Opinie i poglądy w nich zawarte nie są równoważne z opiniami i poglądami organizatorów projektu MOMENTY.

Dzień dobry, witamy w naszej szkole Materynka.

Proszę się przedstawić – jak się pani nazywa, skąd pani pochodzi?

Nazywam się Łarysa Wycziwska. Przyjechałam z Ukrainy, mieszkałam w Kijowie, 20 lat pracowałam jako nauczycielka szkoły podstawowej. Już siódmy rok mieszkam w Warszawie.

Siedem lat temu przeniosła się pani do Warszawy?

Tak.

Co panią skłoniło do tak drastycznej zmiany?

Być może to, że mój mąż ma polskie korzenie i jego rodzina mieszka w Polsce. Nasza córka przyjechała tu na studia, tutaj została, poszła do pracy, założyła rodzinę. Chciałam być już blisko córki, więc podjęliśmy decyzję, że przeprowadzimy się do Warszawy i spróbujemy pomieszkać w innym kraju.

I jak się pani tutaj czuła po przeprowadzce?

Pomyślałam, że pierwszy rok będzie taki próbny, żeby pojąć, na ile mogę żyć w innym kraju, na ile potrafię się odnaleźć w innym kraju, przy czym dla mnie był to pierwszy rok takiej próby. Długo zajęło mi odnalezienie się bez znajomości polskiego.

Nie mówiła pani po polsku?

Nie mówiłam. Inaczej, kiedy odwiedzaliśmy rodzinę męża, tu w Polsce, to na spacerach albo w domu ja mówiłam po ukraińsku, rodzina męża po polsku i wszyscy się nawzajem rozumieli. Ale kiedy już tu zamieszkałam, zrozumiałam, że trzeba się nauczyć polskiego, język trzeba znać i to była dla mnie największa przeszkoda. Zaczęłam się uczyć polskiego, ale bałam się mówić, wstydziłam się.

Jak wyglądała pani nauka? Chodziła pani na kursy, czy jak to wyglądało?

Tak. Wtedy, gdy przyjechaliśmy, na całą Warszawę były może 3 albo 4 fundacje, które umożliwiały bezpłatną naukę polskiego. Ciężko było tam się dostać. Ale po jakichś, sama nie wiem, paru miesiącach prób z naszej strony, udało nam się. Razem z mężem zapisaliśmy się na kurs języka polskiego.

On też nie znał języka?

Trochę znał, bo chodził na kurs polskiego jeszcze w Kijowie. Zanim córka wyjechała na studia na Uniwersytecie Jagiellońskim, uznaliśmy, że musi choć trochę mówić po polsku. Dlatego chodziła na kursy.

Ona i on.

Tak, po jakimś czasie zaprosiła tatę. Mówiła: „Tato, ty też powinieneś pochodzić, masz polskie korzenie i masz czas”. Więc mąż chodził. Ja sama pracowałam w szkole, przez co nie miałam za dużo czasu, dlatego dopiero w Polsce mogłam liznąć polskiego. Chodziliśmy na kursy fundacji Ocalenie.

Tak, znam ją.

Jedna z fundacji, które oferowała wtedy kursy polskiego. Staraliśmy się wtedy nie opuścić żadnej lekcji. Dla nas to było bardzo ważne. Ja przez jakiś rok nie mogłam zrozumieć języka. Już sama gramatyka – dlaczego istnieje oddzielny rodzaj męskoosobowy albo jak prawidłowo wymawiać czasowniki. Chociaż jestem z wykształcenia nauczycielką, to jakoś bardzo opornie szła mi ta nauka polskiego.

Może jest pani perfekcjonistką? Jeśli nie jest pani pewna poprawnej formy albo nie może pani czegoś wymówić, to pani w ogóle nie mówi?

Możliwe, że to przez to. Bałam się mówienia, że zrobię coś nie tak. W przełamaniu tej bariery pomogła mi wtedy córka, kiedy powiedziała „Mamo, tu serio nikt nie wie, że przyjechałaś z Ukrainy. Człowiek może przyjechać z Włoch albo Francji i tak jak ty będzie popełniać błędy albo też może źle wymawiać jakieś słowa. Więc się nie bój, zacznij mówić”. I to było dla mnie coś takiego… bo faktycznie, przyjeżdża dużo cudzoziemców. Więc zaczęłam po trochu pytać ludzi na przystanku albo zadawać pytania w sklepie. A najważniejsze lekcje polskiego to były z moją ciotką, która tu mieszka. Ona jest Polką. Po prostu dzwoniłam do niej, robiłam zadania, które zadawała nam do domu fundacja Ocalenie i w takim sposób rozmawiałam z nią jakoś przez 45 minut. A ona mnie poprawiała.

Takie zajęcia dodatkowe.

Tak. Tak sobie z tego żartowałyśmy. Nagle takie „ojej, rozmawiamy już 45 minut, lekcja się kończy”. To też było dla mnie wsparcie przy nauce polskiego.

Przejdźmy do tematu wojny. Jak zaczęła się dla pani. Pamięta pani ten dzień, czy też ranek, czy też noc, kiedy się pani o tym dowiedziała? Proszę opowiedzieć.

Pamiętam. Myślę, że wszyscy pamiętają ten dzień. Dzień 24 lutego zaczął się rano od tego, że po tym, jak dowiedzieliśmy się o wybuchu wojny, zaczęliśmy dzwonić do domu i pytać, co z naszą rodziną. Po drugie, już sama informacja, że w moim kraju stało się coś takiego, że jest wojna, całkowicie zmieniła postrzeganie sytuacji i ogólny nastrój. I sama świadomość tego, że to ciężkie słowo „wojna” ma miejsce w naszym kraju. Pierwsza rzecz to był telefon do rodziny.

Do kogo pani zadzwoniła?

Do mojej siostry, która mieszka z rodziną w Kijowie; rodzice już nie żyją, zmarli kilka lat przed wojną. Oczywiście zaczęliśmy się kontaktować ze znajomymi. No a druga rzecz którą zrobiłam, to od razu przyszłam do szkoły ukraińskiej, do nauczycieli, po czym zaczęliśmy rozmawiać o tej sytuacji, zaczęliśmy dzielić się informacjami i w takiej przestrzeni informacyjnej spędziliśmy cały 24 lutego.

Co powiedziała pani wtedy siostra? Zadzwoniła pani, pamięta pani ten telefon. Co powiedziała?

Nie odebrała. Cisza. Potem drugi raz, dzwoniliśmy na wszystkie telefony, na Viber, na WhatsApp. Zero odpowiedzi. Potem oczywiście napisałam do niej „Jak z wami? W jakim jesteście stanie?”. No i że jak potrzebujecie wsparcia, to będziemy na was czekali. Odpisała mi jej córka.

Co napisała?

Napisała, że wszystko dobrze, żyją, ale nic więcej nie mogła napisać. Na pytanie w jakim są stanie odpisała, że jest wojna. Powiedziałam, że wiemy i jesteśmy z wami. Poprosiłam też, żeby relacjonowała jak się rozwijają wydarzenia w Kijowie.

A w jakiej dzielnicy Kijowa mieszkają?

Mieszkają na Prawobrzeżu koło targu Ptasiego, na Kureniwce. Stamtąd już blisko na Obołoń, czyli tam, gdzie dotarły czołgi. Dlatego śledziliśmy wydarzenia w telewizji, oglądaliśmy wiadomości, żeby pojąć, co się dzieje w pobliżu naszych krewnych, po czym dzieliliśmy się tymi informacjami, które mieliśmy.

Jakie miała pani odczucia w tamtej chwili? Bo każdy odbiera to po swojemu. U jednej osoby to wywoływało szok, u innych histeryczny śmiech, u jeszcze innych łzy. Oczywiście pani odbierała to wszystko przez pryzmat doniesień medialnych, przez pryzmat tego, czego rodzina nie powiedziała od razu.

Tak. Dla mnie to była jakaś taka minuta ciszy, ale ciszy pełnej złości, to był stan takiej bezradności. Dlatego, że rozumiało się, że takie wydarzenie nie skończy się za dzień czy dwa albo za tydzień… To był taki stan… myślałam, co robić, jak pomóc, co konkretnie ja mogę zrobić. Musiałam się wtedy zająć naszymi uczniami, nauczycielami i rodziną. Sama nie wiem, ja po prostu rozumiałam, że coś będę robić, chociaż w tamtej chwili nie wiedziałam jeszcze co, gdzie się podzieję.

Czyli taki moment zagubienia.

Tak, zagubienia.

Czy pani mąż nie rwał się, żeby jechać z powrotem na Ukrainę? Bo wiele osób chciało iść do wojska, żeby od razu walczyć. Jak na to zareagował? Czy nie musiała pani zatrzymywać go w drzwiach, przekonując, żeby został tutaj i pomagał jakoś stąd?

W pierwszej chwili mąż nie rwał się do wyjazdu, ponieważ podejmując takie decyzje ad hoc można zrobić coś jeszcze gorszego. Był w kontakcie ze swoimi kolegami na Ukrainie. Ale jeśli o to chodzi, to główną rolę wzięła na siebie nasza córka, która od pierwszego dnia zaczęła pomagać jako wolontariuszka. Nasza ciotka i rodzina męża mieszkają pod Przemyślem przy granicy. Mają duży dom i córka zorganizowała tam centrum pomocowe. Pojechała tam z mężem. Na miejscu byli już chyba 25 lutego. Zaczęli organizować pomoc z różnych krajów, gdzie kto miał przyjaciół czy znajomych. Przychodzili po prostu na dworzec albo na przejścia graniczne i zabierali wiele obcych rodzin do naszej ciotki. Zapewniali im podstawowe rzeczy, żeby mogli coś zjeść, napić się ciepłej herbaty, przespać się i odpocząć w spokoju. To nam uświadomiło, że rola moja i męża będzie polegać na niesieniu pomocy tu, w Polsce, tym co mamy. Mąż pomagał przy wszelakich przesyłkach idących przez Warszawę – czy to były kamizelki kuloodporne, czy jeszcze coś innego. Jeździł po sklepach, kupował latarki, jakieś śpiwory i przekazywał córce na granicę. Zrobił się z tego cały taki łańcuch logistyczny, bo wkrótce przyłączyli się wszyscy znajomi i krewni, gdzie kto tylko mógł. Wtedy zrozumieliśmy, że zostaniemy tutaj i będziemy pomagać, bo wszystko się ładnie poukładało. Powstał bardzo sprawny system między Polską i Ukrainą. Córka była bardzo przejęta, wzięła na siebie odpowiedzialność za to wszystko, była w kontakcie ze swoimi przyjaciółmi z Kijowa. Dlatego przyłączyliśmy się do tego pomagania. Wszystko, co potrzeba dla armii, dla wojska.

A ten taki pierwszy moment. W moim przypadku pamiętam, że w pierwszej chwili to był taki stan, że nic nie jadłam, nie piłam, tylko czytałam wiadomości. Czy pani też tak miała? Ten stan ducha, takie emocje. Rozumiem, że zajmowała się pani pomocą.

Doświadczyłam czegoś takiego. Najbardziej czuło się to rano. Budziłam się i pierwsze, co robiłam, to pisałam smsa do rodziny z pytaniem, czy żyją. Oni odpowiadali, że tak. To było wręcz takie nasze słowo-klucz przez 10 dni, dopóki przebywali w Kijowie. Teraz nawet zrobiłam zrzut ekranu. Występowały tylko dwa słowa: „żyjecie” i znak zapytania. Oni odpisywali, że żyjemy. Ale ja dalej, zbierając się do pracy, nie mogłam nic jeść, cały czas myślałam, jak minie dzień. Dobrze, że przeżyli do rana, ale przed nimi był jeszcze cały ciężki dzień. Tak jak pracuję w polskich szkołach, to czasem aż nie mogłam słowa wydusić, sprawdzałam tylko wiadomości. Czasami udawało mi się uciec od tego na chwilę dzięki pracy z dziećmi. Dopiero wtedy, jakoś o 10:30 dawałam radę zjeść śniadanie, napić się kawy i zjeść jakąś kanapkę. Ale już potem nic nie jadłam do wieczora. Z polskiej szkoły trzeba było iść do ukraińskiej szkoły albo miałam jakieś dodatkowe zajęcia, w czymś pomóc, gdzieś pojechać, z kimś się umówić. Kolacja była już spokojniejsza. Mogliśmy już posiedzieć, opowiedzieć, jak minął dzień, wymienić się nowinami.

A kiedy zaczęli przybywać Ukraińcy z dziećmi. Pamięta pani ten moment? Może pamięta pani jakieś konkretne dzieci, które wyjechały z Ukrainy przez wojnę i jak to było? Jak one się czuły? Jak pani czuła się z nimi? Jak to wyglądało.

24 lutego, kiedy wszyscy usłyszeliśmy o tym, co się stało, jakoś o 12 przyszłam do szkoły ukraińskiej. Nasza szkoła działa w Warszawie od sześciu lat przy fundacji Ukraińskie Centrum Edukacji Szkoła „Materynka”. To była jedyna szkoła na całą Polskę, która pracowała według programu nauczania ukraińskiego Ministerstwa Oświaty. Wszystkie przedmioty były wykładane w języku ukraińskim. Kiedy 24 lutego spotkałam się z koleżankami w pracy, pierwszą decyzją, którą podjęliśmy wraz z dyrektor szkoły panią Natalią Krawiec, było to, że od 24 lutego przyjmujemy wszystkie dzieci bez wyjątku na bezpłatne nauczanie. Postanowiliśmy też działać jeszcze aktywniej w ramach naszej fundacji. Wystosowaliśmy od razu dwa listy. W jednym liście prosiliśmy o pomoc w powiększeniu naszej szkoły w związku z ogromną liczbą nowych uczniów. Zaadresowaliśmy go do prezydenta Warszawy. Osobiście zaniosłam go do biura prezydenta miasta, podbiłam pieczątkę. Mam nawet zdjęcie z potwierdzeniem przekazania listu. Drugi list był zaadresowany do ambasady Ukrainy z prośbą o wsparcie i przydzielenie pomieszczeń, bo czekała nas wielka fala rodzin z dziećmi, którym trzeba organizować naukę tu i teraz. To były pierwsze rzeczy, które zrobiliśmy. 24 lutego dzieci do nas jeszcze nie dotarły, ale rodzice już dzwonili i mówili, że jadą, chcą zapisać dzieci do szkoły i pytali, czy są miejsca w szkole ukraińskiej. Wydaje mi się, że 25. pojawiły się już pierwsze nowe dzieci. To było 25 albo 26 lutego. Rodzice od razu pytali „A kiedy można posłać dziecko do szkoły? Czy jak przyjedziemy, to dziecko może zacząć chodzić na lekcje od jutra?”. Odpowiadaliśmy, że tak, bo dla nas najbardziej liczył się stan psychiczny dziecka. Byle nie nauka zdalna. Dzieci nie mogły wtedy siedzieć w domu. Powinny być wśród ludzi, powinny być razem z nami, powinny być w grupie dzieci, mieć kontakt z innymi. Wtedy zrozumieliśmy, że nasza szkoła powinna dawać dzieciom możliwość przebywania jak najdłużej wśród nauczycieli i rówieśników. To były lekcje, to były zajęcia dodatkowe. Zaczęły przyjeżdżać pierwsze rodziny, chociaż wszyscy nauczyciele byli zajęci śledzeniem doniesień – wszyscy czytaliśmy wiadomości, każdy starał się wywiedzieć, co z jego rodziną, każdy miał jakieś ciężkie momenty, zdarzały się straty wśród bliskich i rodziny. Na początku jeszcze jakoś tak wspólnie uznaliśmy, że może lepiej nie poruszać tego tematu, żeby nie traumatyzować dzieci. Udało nam się pomilczeć może pół godziny, ale dłużej nie dało rady. Dlatego że płakały dzieci, płakali nauczyciele, potem zaczęli się otwierać. Dotarło do nas, że każdy chce się podzielić tym, co wie. Dzieci podchodziły i mówiły, że ktoś stracił przyjaciela, ktoś nie miał już domu, jeszcze ktoś po prostu jechał i widział to wszystko. W tamtej chwili stanowiliśmy taką jakby rodzinę po prostu. Lekcje wyglądały jak wyglądały. Jak były łzy, to były łzy, jak wychodziły jakieś kwestie zasłyszane w domu, to wychodziły. Jeśli trzeba było kogoś wesprzeć, przytulić, pobyć razem, nakarmić, to nauczyciele byli bardzo na to wszystko otwarci. Otwarci w tym sensie, że nawet gotowali w domu, przynosili do szkoły wypieki, ciasteczka. Wszystko po to, żeby na ile to możliwe, stworzyć tym dzieciom i ich rodzinom taką namiastkę domowego ciepła.

Może któreś z dzieci najbardziej zapadło pani w pamięć – jakiś umowny Jurko albo Marijka? Może przywoła pani coś z tego pierwszego okresu, kiedy zaczęły przyjeżdżać dzieci.

W szkole ukraińskiej nie miałam takiego jednego dziecka, ponieważ ja tam nie uczę. Jestem tam wicedyrektorką, dlatego widziałam przede wszystkim taki szerszy obraz interakcji nauczycieli z uczniami. Znam jedną historię opowiedzianą w czasie lekcji. Pracuję też w polskich szkołach i tam miałam takie doświadczenie.

Proszę opowiedzieć.

Był taki chłopiec, który przyjechał czwartego, piątego dnia. Lekcje zaczynają się o ósmej, a on o ósmej dziesięć już spał na lekcji. Po prostu zasypiał i to tak mocno, że nie przeszkadzały mu dzieci obok. Lekcja trwała, dzieci po cichu pracowały. On tak sobie spał pół godziny albo czterdzieści minut, a myśmy sobie z dzieciakami pracowali. Na drugi dzień to samo – przychodzi i śpi. Podchodzi do mnie nauczycielka polskiego i mówi: „Weź zapytaj, czemu tak się dzieje. Może trzeba im jakoś pomóc”. Porozmawiałam z jego mamą, opowiedziałam o sytuacji. Okazało się, że wcześniej mieszkali w dużym dwupiętrowym domu, gdzie każdy miał swój pokój. Po przyjeździe tutaj cała pięcioosobowa rodzina zamieszkała w jednym pokoju. Mama, tata i trzech synów. No i on spał na podłodze na materacu i się nie wysypiał. A po lekcjach szedł od razu do domu. Myśmy starali się w polskich szkołach trochę czymś zająć dziecko, porozmawiać. Na przykład ja w polskiej szkole mówiłam do nich po ukraińsku, robiłam takie lekcje ukraińskiego, żeby było im prościej i łatwiej w innym kraju. Rozmawiałam też z mamą, że niech on zostanie, pobędzie z nami, pogada, na co ona odpowiadała, że „On idzie do domu odsypiać za dnia na łóżku”. Bo jego starsi bracia mieli lekcje dłużej, a on spał. Po paru dniach sytuacja się trochę poprawiła. Może rodzice jakoś zadziałali w tej sprawie. Dalej już proces kształcenia szedł jak powinien, uczeń nie spał na lekcji i aktywnie uczestniczył w zajęciach.

Skoro mowa o pani krewnych, to jak się mają? Rozumiem, że przyjechali do pani?

Tak, po dziesięciu dniach wysyłania smsów z pytaniem „żyjecie? żyjecie? żyjecie?” poprosiłam ich, żeby przyjechali. Wydawało się – wiele osób tak myślało – że teraz tu chwilę pobędą i zaraz wszystko się skończy. Oczywiście, siedzieli w domu, chodzili do tego całego schronu, przestrzegali wszystkich zasad: gasili światło, siedzieli na korytarzu w ubraniu i ze spakowanymi najpotrzebniejszymi rzeczami. Ciężko było mi ich przekonać do przyjazdu, ale tu czekało wsparcie psychologiczne dla dziewczynek – moja siostra ma córkę, a ona sama też ma dwie córki. Szkoły w Kijowie wtedy nie pracowały. Przekonałam je dopiero tym, że trzeba ratować życie i spokój dzieci. Dla mamy i babci to jest rzecz najważniejsza. Mówiłam im, że mają dokąd jechać, że powinny zadbać o mężczyzn, którzy będą musieli zostać. Będą spokojniejsi. Wyszło, że niejednokrotnie mieli w kuchni taką rozmowę – jechać czy nie jechać. Według mnie mężowie w końcu zdecydowali, że lepiej by było, gdyby pojechały. Moja siostra ostatecznie się zgodziła. I pojechały, są tu do tej pory.

Uczą się w waszej szkole?

Tak dziewczynki chodzą do naszej szkoły „Materynka”, moja siostrzenica pracuje u nas jako nauczycielka. Od wybuchu wojny daliśmy pracę czterdziestu mamom, które teraz przyjechały.

Czy mają do tego odpowiednie wykształcenie?

Wszystkie to nauczycielki. Nam to było bardzo potrzebne, bo nasza szkoła zaczęła się bardzo szybko rozrastać. Tak się rozniosło przez pocztę pantoflową, że dziennie przyjmowaliśmy po setkę uczniów. Bardzo ich przybywało. Jak tylko przychodziliśmy do pracy, to od rana spływały podania. Wieczorem przestawaliśmy już wierzyć, że może być tylu uczniów. Dzięki polskim przedsiębiorcom, polskim organizacjom, naszym dzieciom i znajomym, którzy deklarowali chęć wsparcia, jakoś się udało. Moja córka pracuje w firmie IT. Pierwszego dnia zadzwoniła do swojego dyrektora i poprosiła o pomoc lokalową dla szkoły, bo ta się bardzo szybko powiększa. Dyrektor jej odpowiedział, że nie ma sprawy i już na przełomie lutego i marca zajęliśmy nowe pomieszczenia, bo pracownicy firmy pracowali zdalnie przez internet, więc pokoje stały i tak puste. Pracownicy firmy przez weekend kupili dla nas stoły i krzesła. Urządzili co się tylko dało na całym piętrze. Przenieśliśmy tam część dzieci, potem znowu zaproponował się bank. Teraz jesteśmy w pomieszczeniach należących do mBanku. Dyrektor jednej firmy spytał dyrektora mBanku, czy mógłby nam udostępnić puste pomieszczenia. Teraz mamy siedem czy osiem pokoi. Tak właśnie szkoła się rozrastała i pod koniec tamtego roku szkolnego mieliśmy już pięć lokalizacji rozsianych po Warszawie. Przyjęliśmy ponad tysiąc dzieci w wieku od pięciu do szesnastu lat. Młodszych nie braliśmy, dopiero od szóstego roku życia. Na prośbę rodziców otworzyliśmy jeszcze jedną grupę, gdzie mamy dzieciaczki po dwa-trzy lata, maluchy.

Nie mogliśmy odmówić.

A jeśli tak spojrzeć na dzieci, które przyjechały po wybuchu wojny, to komu jest ciężej – starszym czy młodszym. Tak z pani doświadczenia. Nie tylko w ukraińskiej, ale i w polskiej szkole. Bo chociażby mój syn chodzi do polskiej szkoły.

Mogę porównywać z dwóch stron, bo pracuję i w polskiej szkole z dziećmi, które przyjechały po rozpoczęciu inwazji, jak i w ukraińskiej szkole. Powiedziałabym, że dzieciom szybciej, prościej i psychologicznie łatwiej jest się adaptować w naszej szkole. Program ukraiński, dzieci uczą się po ukraińsku. Problemy są tu natury psychologicznej i nigdzie od nich nie uciekniemy. Z dziećmi pracują psychologowie. Więcej pomocy potrzebują dzieci w wieku nastoletnim. Teraz my i inne fundacje staramy się ruszyć z pomocą psychologiczną dla rodziców. Oni bardziej potrzebują takiego wsparcia. Gorzej było w moich polskich szkołach, do których trafiły dzieci z Ukrainy. Mniejsze dzieci przyjmowały się szybciej, jakoś tak łatwiej. Język polski nie wydaje im się taki znowu straszny, jest wiele podobnych słów jak w ukraińskim. W tych szkołach, gdzie ja jestem zatrudniona, od dawna pracujemy z dziećmi obcego pochodzenia, więc udało się sprawnie włączyć dzieci do procesu kształcenia. Trudniej było ze starszymi dziećmi. One się po prostu zamykały, pojawiały się bariery językowe. Powiem, że nawet teraz siedzą w grubych bluzach, kaptur na głowę – chowają się. Przynajmniej ja to tak rozumiem, na ile znam się na psychologii. One chcą zostać niezauważone, żeby nikt ich nie ruszał, nie zadawał im żadnych pytań. To jest bardzo trudny wiek, dlatego ciężko im się adaptować. Prócz tego one rozumieją, że w polskich szkołach nauka odbywa się po polsku. Nie dość, że mają zrozumieć, to jeszcze muszą odpowiadać. Są oceniane prawie jak polscy uczniowie. Właśnie to jest dla nich takie trudne. Staram się interweniować, organizować szkolenia dla dyrektorów szkół z całej Polski jako asystent międzynarodowy w ramach Polskiego Forum Migracyjnego. Trzeba wyjaśniać, że to nie jest tak, że po prostu przyjechały dzieci i już – to są dzieci, które słyszały bombardowania, część na własne oczy widziały czołgi, widziały zabitych ludzi. Dla nich to jest stres. Polska daje im wygodę, ciepło ale one nie czują się tu komfortowo. Otwierają się po trochu, ale bardzo małymi kroczkami. Ale najważniejszy, tak jak zaobserwowałam, jest stan psychologiczny rodziców. Była taka mama z dwójką dzieci. Jeden chłopiec chodził do pierwszej klasy, bardzo szybko się aklimatyzował, już po paru miesiącach czytał, odpowiadał i jakoś się bawił z dziećmi na spacerach. Jej starszy syn był trochę zamknięty, chociaż się powoli otwierał. Ale kiedy zobaczyłam oczy mamy, która przyszła po dzieci, to po prostu twarz szara, oczy puste. Od środka rozrywało ją to poczucie, że na Ukrainie miała swój biznes, mieli piękny dom, razem z mężem mieli piękne auta, dzieci chodziły do szkoły. A tutaj czuje się dziwnie wśród Polaków, bo po co przyjechali, jak mają drogie auta. Ze strony Polaków też się czuło takie napięcie, że mieliście wszystko, a i tak przyjeżdżacie do Polski. Ja zawsze mówię, że co, wszyscy mieli w kapciach uciekać? Człowiek nie wybiera, kiedy będzie uciekał. Ta mama to dla mnie kolejny dowód, że wojna rozbija nasze rodziny. To w tym wszystkim najgorsze, mówię o tym Polakom. To nie jest wojna, gdzie po prostu wyjechała kobieta. Dzieci są bez ojców, kobiety są bez mężów, a już najgorsze, że rodzina nie może żyć własnym życiem. Jeden chłopiec powiedział: „Zabierzcie mi wszystkie zabawki, ja chcę wrócić do taty”. A tamta mama powiedziała, że ona nie da rady tu wytrzymać, zabrała dzieci i wróciła na Ukrainę. „Co ma być to będzie, ale przynajmniej będziemy razem”. Wiele osób wraca ze względu na to, że to takie ważne, żeby być razem. Dzieci nie mogą być z dala od rodziców.

To co pani mówi jest mi bardzo bliskie. Mój syn ostatnio wziął słuchawki i powiedział, że pachną jak tata.

Ta wojna mi pokazała, że my postrzegamy je jak dzieci, a to dorośli. To po prostu zwykli dorośli ludzie, z którymi powinniśmy rozmawiać, powinniśmy wsłuchiwać się w ich emocje, powinniśmy dzielić się z nimi odczuciami i przyjmować to, co one czują. A one, według mnie, czują o wiele więcej, niż my.

I rozumieją.

I rozumieją. Poprzez dzieci odkryłam wiele wartości rodzinnych, wartości osobistych. Też jedna taka ciekawa historia a propos tego, co mówiłaś o dzieciach. Moja siostra i siostrzenica z córkami mieszkały u nas kilka miesięcy. Różnie bywało. Godzina 19, dziewczynki zamykały się w sypialni i dzwoniły do taty. Dzwoniły wieczorem, jak tata już wracał do domu. Zaczynały się wspólne zabawy, wspólne czytanie, rozmowy. To po prostu był czas spędzony z tatą. Czasem, kiedy mała zaczynała bardzo płakać i nie mogliśmy jej uspokoić, pytaliśmy, co możemy zrobić, może chciałaby gdzieś pójść. A ona na to, że o tej porze się po prostu bawiła z tatą – „bardzo mi go brakuje”. A rano tata dzwonił i budził je: „Dziewczynki, wstawajcie, czas do szkoły”. Jest godzina różnicy czasu między Polską i Ukrainą i on był wielce zdziwiony, czemu jeszcze wszyscy śpią. Tak więc były też takie wesołe momenty, ale tak czy siak dzieci potrzebują rodziców. Wszyscy: i kobiety, i mężczyźni, i dzieci potrzebują całej rodziny.

W kontekście tego, co pani powiedziała, jak oni planują swoją przyszłość? Albo pani rodzina, albo inni, jak choćby ta kobieta, o której pani opowiadała? Czy planują wracać? Jak szybko? Czy w ogóle wiedzą, co robić dalej?

Myślę, że wiele ukraińskich rodzin, wiele mam do końca nie wie. Ktoś może być silniejszy, ktoś bardziej czuje, że jest potrzebny Ukrainie, że będzie uczestniczył w odbudowie kraju. Ta fala już ruszyła. Nawet wśród uczniów naszej szkoły można usłyszeć, że chcą wracać, chcą zabrać się do odbudowy. Tamta mama wróciła, nie wytrzymała i wróciła na Ukrainę. Znowu prowadzi biznes i pomaga w odrodzeniu Ukrainy. Pewna część jedzie tam świadomie, ludzie wiedzą, czego chcą. Już teraz zaczynają działać i tworzyć, żeby Ukraina funkcjonowała normalnie, żeby na Ukrainie naprawdę dało się żyć. Myślę, że zabrali trochę doświadczeń z krajów, do których trafili – na przykład moi znajomi po Warszawie przejechali jeszcze osiem krajów. Część się przeprowadzi, bo wie, czego chce; część się jeszcze nie określiła. Patrząc chociażby po naszych nauczycielach: nie mają swoich szkół, niektórzy zostali bez domu, część terytoriów jest wciąż okupowana. Ostatnia fala, którą zauważyliśmy w szkole ukraińskiej to ludzie, którzy zaczęli wyjeżdżać z terenów, które były pod okupacją. Ludzie już wiedzą, co to znaczy.

Południe czy wschód?

Wschód. Jechali po trzy dni, po tydzień, jechali przez kraje bałtyckie, są w trochę innym stanie psychicznym.

Gorszym?

Tak, w gorszym, bo wiedzą, co to język ukraiński, a co rosyjski. Dopiero u nas zaczynają się uczyć ukraińskiego. Twierdzą, że nie potrafili, ale teraz zamierzają mówić po ukraińsku. To dlatego, że jedną z głównych zasad naszej szkoły jest to, że mówimy wyłącznie w języku ukraińskim. Jesteśmy ukraińską placówką oświatową, więc mówimy po ukraińsku. Dzieci się oczywiście starają mówić, nawet jak nie potrafią.

Czy zdarza się, że ktoś protestuje, bo on będzie mówić w tym języku, w jakim zechce, bo mamy przecież demokrację.

Tak, są tacy.

Jest ich dużo?

No trochę ich jest. Mówią, że „to moje prawo; pani mi nie może zabronić; a ja tak chcę”. Przy czym oni dobrze znają ukraiński. To dla mnie zagadka.

Niedawno robiłam materiał na temat tego, dlaczego niektórzy Ukraińcy mówiący po rosyjsku dla zasady przechodzą na ukraiński, a inni na odwrót – dla zasady zostają przy rosyjskim. Psychologowie tłumaczą to prosto: język rosyjski to coś, co łączy tych ludzi z przeszłością sprzed wojny, życiem sprzed wojny. Oni są tego nieświadomi i nie chcą odcinać się od przeszłości. A w przeszłości, rzecz jasna, wszystko było OK. Taka bariera psychologiczna.

Może starsze pokolenie owszem. Ale młodzi chłopcy – siódma, ósma, dziewiąta klasa – dobrze znają ukraiński. Tyle że zaczyna się mówienie „a co za różnica; a ja tak chcę”. To też powinno dać nam do myślenia, bo bez względu na obecną sytuację ukraiński to kod genetyczny naszego narodu – to po pierwsze. Tak, masz prawo wyboru języka, ale nie masz prawa naruszać prawa innej osoby. W tym przypadku naruszasz moje prawa. Jestem Ukrainką, przyjechałam z Ukrainy, mój język to ukraiński. Dlatego jeśli ktoś mi mówi, że pani narusza moje prawa, to niech zwróci uwagę na to, co robi sam. To lustrzana sytuacja. Wtedy mówię: „Zapytaj sam siebie, czy to ty nie naruszasz czyichś praw”. Bo jak idą do polskiej szkoły, to po miesiącu-dwóch już mówią po polsku, po prostu mówią.

I nikt nie ma pretensji?

Nie, po prostu mówią, dobrowolnie. A u nas… Taki już nasz los nauczyciela. Nasza szkoła krzewi taką ukrainizację wśród Ukraińców.

Musi istnieć granica kulturowa, musi istnieć granica językowa, bo ta historia z wojną pokazała, że jeśli takich granic brakuje, z poziomu głowy wszystko potem przechodzi na poziom fizyczny, który przeradza się w wojnę, agresję itd. Mój mąż był na wschodzie w wyzwolonym Iziumie i opowiadał mi o tamtejszej szkole. Mówi, że wchodzi do szkoły, a tam już zdążyli nazwozić rosyjskich podręczników, a ukraińskie spalili. Proszę jeszcze opowiedzieć o planach bliskich.

Moja rodzina została tu do czerwca i też się zastanawiali, czy wracać. Siostrzenica chodzi do pracy, dziewczynki też miały szkołę i dla nas to było bardzo ważne, żeby faktycznie chodziły do szkoły, a nie uczyły się zdalnie, jak to na początku proponowano na Ukrainie. W lipcu, kiedy nauka w polskich szkołach dobiegła końca, a my organizowaliśmy jeszcze obóz letni, postanowili pojechać do domu i sprawdzić, czy jest bezpiecznie. Każdy decyduje sam i ja ich rozumiem, bo dla najmłodszej tata był najważniejszy i to spotkanie powinno się było odbyć. I faktycznie pojechali do Kijowa. Ale też wyszła taka kwestia, że trzeba było wyrobić mojej siostrze paszport, wywiedzieć się jak z pracą dla inwalidów, bo moja siostra jest rencistką.

Czyli należało jeszcze wiele pozałatwiać?

Tak. Miesiąc później znowu do nas przyjechali do Warszawy, ale teraz w październiku już ostatecznie wracają do Kijowa.

Jeszcze co do nastroju. Tak jak pani mówiła, wiele osób już wróciło. A jak pani czuje? Jakie są pani osobiste odczucia? Na początku był strach, pojawiały się rzeczy i wiadomości, które paraliżowały. Teraz też spływają doniesienia z Iziuma, także na temat ofiar tortur. Jak zmieniały się pani emocje w trakcie tych pół roku od wybuchu wojny do tej chwili?

Czułam złość, niezrozumienie, co to jest życie ludzkie i jaką ma wartość. Dlaczego cztery literki NATO decydują o losie kraju. Polska to NATO, a Ukraina nie. Cztery literki dają komuś prawo zabijać. Dlaczego życie ludzkie dla nikogo na planecie nie ma żadnej wartości. Як на мене, людина повинна бути планетою Земля. Неважливо, ти хочеш жити в Німеччині, ти приїжджаєш у цю країни, ти вивчаєш цю мову, ти платні там податки, ти живеш й працюєш. Ти хочеш кудись переїхати, незважаючи на те, хто під яким прапором чи яка це країна, якщо вбивають дітей, людей, а те, що ми бачимо в Україні, катування, те, що ми бачимо, що у новонароджених забирають право жити. W Konstytucji jest napisane: „Każdy człowiek ma prawo do życia”. Według mnie to prawo powinno obowiązywać wszędzie, bez wyjątku. Niezależnie od tego, w którym kraju trwa wojna i który kraj gdzie należy, życie powinno być pod ochroną. A u nas to prawo jest naruszane już na poziomie miesięcznego noworodka. Dlatego zadaję sobie bardzo dużo pytań. Czasem jestem zła, a czasem mam wrażenie, jakbym wreszcie cokolwiek rozumiała i nawet ogarnia mnie wtedy względny spokój. Człowiek przeczyta wiadomości i wierzy, że mamy to w zasięgu ręki, zaraz wygramy. A chwilę potem znowu coś nie tak, znowu informacja, że giną cywile. Ta wojna nie wygląda tak, jak powinna w teorii wyglądać wojna, że miasto po mieście walczą o jakąś ideę. Tutaj po prostu niszczy się kraj, niszczy się ludzi, niszczony jest nasz naród. Ale my jesteśmy silnym narodem, zwyciężymy. Zwycięstwo będzie nasze. Codziennie o tym mówimy, że zwycięstwo będzie nasze.

Czego panią nauczyła wojna? Czy może nam coś dała?

Ta wojna dała mi pewne pozytywne momenty. To było wtedy, gdy moja siostra mieszkała z córką u nas w domu. Wracałam z pracy i tam było już wszystko posprzątane, przygotowane, zawsze ktoś na mnie w domu czekał. Czułam wtedy taką troskę o siebie, o rodzinę. Myślę, że nie tylko u mnie tak było. W wielu rodzinach ludzie poczuli tę taką naszą ukraińską rodzinność.

Taka jedność.

Tak, a poza tym nagle zaczęłam się spotykać tu w Warszawie z tyloma przyjaciółkami, z rodziną, z którą nie widziałam się przez lata na Ukrainie, rozumie pani? Obchodziłam w tym roku urodziny i przy stole było tyle osób. W Kijowie nawet nie miałam łącznie tylu osób z rodziny, znajomych czy przyjaciół razem wziętych. A tu siedzieliśmy razem. Było może mało miejsca, ale dostawiliśmy stół i jakoś się udało. I nie tylko ja to zauważyłam. Wiele osób teraz mówi „Oj, przyjechali do mnie przyjaciele, z którymi nie widzieliśmy się 10 lat”. Albo jadą do mnie z Włoch ludzie, których nie widziałam od 15 lat. I jeszcze co ciekawe, z dziećmi naszych dorosłych przyjaciół też się zaprzyjaźniliśmy, bo albo ktoś chwilę u nas pomieszkał, albo przejeżdżali przez Warszawę i też była możliwość porozmawiać. Czasem mam wrażenie, jakby była tutaj taka mała Ukraina. W pracy oczywiście trochę mówię po polsku, ale tak, to w szkole po ukraińsku, w domu po ukraińsku i kiedy idziemy na spacer albo siadamy na filiżankę kawy, to rzucam: „Nawet mi ci Polacy dookoła nie wadzą”.

Ja też ciągle słyszę ukraiński. Co trzecia osoba na ulicy, czy tam w komunikacji.

Jak porównywać z tym, co było, to jasne. Pracuję w warszawskich szkołach już cztery lata i po 24 lutego jest zupełnie inne nastawienie i inna baza informacyjna, niż przed 24 lutego. Wcześniej trzeba było samodzielnie o wszystko pytać, prosić, tłumaczyć, ciągle komuś pomagać. A po 24 lutego powstała cała baza informacji, włączono w to mnóstwo różnych fundacji, żeby pomóc właśnie przy tłumaczeniach. Ludzie są lepiej zorientowani i nie uwiera już tak bardzo bariera językowa. Jeden z pierwszych takich ważnych dla mnie momentów, to kiedy Polacy otworzyli swoje domy, przyjęli nas, pomagali czym mogli materialnie i tak dalej. A po drugie starali się znieść tę barierę językową dla Ukraińców. Dla mnie to było strasznie ważne choćby to, że wchodzisz do komunikacji, a tam przejazd bezpłatny. Jak trzeba było o coś spytać na dworcu albo w szpitalu, to wszyscy wolontariusze mówili po ukraińsku. Czyli nie było tej bariery językowej, na którą trafiłam, kiedy przyjechałam parę lat temu.

Czyli było czuć zauważalną różnicę. Ja też pamiętam, że nagle się pojawiły napisy po ukraińsku w komunikacji.

Były wszędzie – i na przystankach, i w sklepach, i w szkołach. Wszystkie moje szkoły zrobiły się niebiesko-żółte. Rodzice przynosili dla dzieci piórniki, tornistry, przybory, oferowali pomoc, dlatego czasem jak przychodziłam, to miałam wrażenie, że już prawie wszystko jest jak na Ukrainie, prawie wszystko jest przetłumaczone na ukraiński, ulotki i cała pomoc.