Łarysa Kibysz

ŁARYSA KIBYSZ

33 lata, Chersoń – Oborniki

W okupacji przeżyła pięć miesięcy, wyjechała z Ukrainy przez terytorium Federacji Rosyjskiej.

Proszę opowiedzieć, jak zaczęła się dla Pani ta wojna? Jaki obraz pojawia się Pani przed oczami? Kto pierwszy wtedy zadzwonił?

W mojej pamięci na zawsze zapisze się pierwszy dzień, jak zresztą wszystkim – około piątej rano. Kuzyn zadzwonił do męża: „Wstawaj, zaczęła się wojna”. Właśnie te straszne słowa, które słyszeliśmy jedynie w filmach.

Przeczuwała to Pani?

Podskoczyłam – nie uwierzyłam. Mówię: „To niemożliwe”. Każdy z nas miał to w świadomości, ale do końca nie chcieliśmy w to wierzyć.

Pracuję w szkole i oczywiście uaktywniła się społeczność rodziców, która zaczęła zadawać pytania. Co robimy z dziećmi? – to było ich pierwsze pytanie.

Jaki był ostateczny powód wyjazdu?

Zakończył się rok szkolny. Mój mąż i ja postanowiliśmy, że pojedziemy do rodziców na wieś. 11 lipca nasz Matwij skończył pięć lat. Zebrali się krewni i postanowiliśmy skromnie chwilę posiedzieć. Zrobiłam tort dla malucha, postawiłam trochę rzeczy na stół. Było słonecznie i ciepło. I właśnie 11 lipca rozpoczęło się pierwsze bombardowanie Nowej Kachowki. Zaczęły się bardzo silne eksplozje. A nasze dziecko płakało po raz pierwszy w historii. Po raz pierwszy, w jego urodziny. Nasze drzwi na strych zostały wybite, kilka okien. Fala (uderzeniowa – przyp. tłum.) była bardzo silna. A potem powiedziałam, że wystarczy.

Czyli od razu Pani rozumiała, że już tam nie wróci? Że pakuje Pani rzeczy i jedzie?

Tak. Widziałam, jak miasto z każdym dniem umiera, gdy wychodziłam z małym na spacer. Nie chodziliśmy za daleko, żeby zdążyć się ukryć. Potem po prostu się spakowaliśmy. Przywieźliśmy wszystko do mamy. Do domu. Mama płakała przy furtce. Też wiedziała, że to koniec. Wypakowaliśmy wszystko na podwórku. Mama płacze. Mówię jej, żeby przestała płakać i że zaraz będziemy to wszystko rozgrzebywać.

Ile wzięliście ze sobą rzeczy, tylko te najbardziej potrzebne?

To była jedna walizka na dorosłego i plecak. To tyle.

Co najlepiej Pani pamięta z drogi? Jakieś wydarzenie? Człowiek?

Bardzo długie kolejki na granicach. Najstraszniejsza granica była na Krymie. Rozdzielili nas, przeszliśmy kontrolę paszportową. Ja z dzieckiem poszłam w jedną stronę, a mężczyźni wszyscy zostali, na rozmowę.

Mąż mógł w tym czasie do Pani pisać czy nie było od niego żadnej informacji?

Nie. To było najstraszniejsze. Wiedziałam tylko, że poprowadzili ich na rozmowę, i tyle. Dopiero później mąż mi opowiedział, że zabrali im telefony i paszporty. I powiedzieli: „Czekajcie, będziemy was wzywać po kolei”. No, mój wyszedł po siedmiu godzinach.

Jak wyglądało pierwsze miejsce, do którego trafiliście? Kiedy Pani zrozumiała, że jest już w bezpiecznym miejscu?

To była granica z Litwą. Mówię mężowi: „I co, to wszystko?”. Nie mogłam uwierzyć. Mąż mówi: „Zobacz, jak ładnie jest za oknem”. Nie chcę, mówię, nie chcę patrzeć. Bo nie za taką cenę chciałam zobaczyć Europę. Nie za taką.

Proszę opisać swój pierwszy dzień tutaj. Kiedy Pani zrozumiała, że jest mieszkanie, jest gdzie mieszkać? Co Pani odczuwała, gdy tu weszła?

Nie wychodziłam z mieszkania dwa dni. Nie mogłam wyjść na zewnątrz.

Nie miała Pani siły czy chęci?

Dusiło mnie takie poczucie niesprawiedliwości. Dlaczego musiałam wyjechać z domu, zostawić mamę? Dziesięcioletniego kota? Nie mogłam zaakceptować tego, co teraz mam, chodzić po obcych ulicach, słuchać cudzych rozmów. Nie było to „moje”. Jestem tu obca, jestem tu nikim. Nie chcę. Siedziałam w mieszkaniu, nie wychodziłam.

Czy zmieniły się Pani sny? Co się Pani śniło przed wojną, a co się śni teraz?

W marcu miałam sen, w którym podeszłam do naszej szkoły i mnie nie wpuścili. „Już tu pani nie pracuje” – powiedzieli. Dowiaduję się, że szkoła została zajęta (przez okupantów – przyp. tłum.), pracują tam już inni ludzie. Przedzieram się do mojego pokoju i mówię: „Dajcie mi chociaż zabrać mój kwiatek. Został tam mój duży fikus”.

Naszą szkołę zajęli 4 sierpnia. Zadzwonił dyrektor, z płaczem mówi: „Weszli, wynieśli cały sprzęt, wygnali ochronę”.

Tu nic mi się takiego nie śniło. Mam nadzieję, że się nie przyśni. Śpimy teraz spokojnie. Mój mąż pierwsze miesiące spał w ubraniach, bo przyzwyczaił się ubierać na wypadek alarmu powietrznego. Jemy kolację, idzie pod prysznic. Ubiera się w pełni – zakłada spodnie, skarpetki, w korytarzu stoją adidasy, awaryjny plecak.

Myślała kiedyś Pani o powrocie do Ukrainy?

Oczywiście!

Czyli uważa Pani swój pobyt w Polsce za tymczasowy?

Tymczasowy, tak. Tak sądzę.

Wyobraźmy sobie, że wojna się skończyła. W którym mieście chciałaby Pani mieszkać? Wrócić do rodzinnego Chersonia czy gdzie indziej?

Odessa. Bardzo chcę jechać do Odessy. Cóż, myślę, że najprawdopodobniej będzie to południe, ponieważ bez morza jest nam ciężko. Z jakiegoś powodu nie wierzę, że do Chersonia. Mocno go… Wojna na pewno się skończy. Koniecznie! Ale będzie jeszcze moment ożywienia i stabilizacji. To wciąż będzie dla wielu bardzo bolesna kwestia.

Rozmawiała Maria Burjanovska
Zdjęcia: Iryna Shkolna

Pełny tekst

Ostrzegamy, że treść wywiadów może zawierać treści brutalne i wstrząsające. Są to historie wojenne traktujące często o bardzo trudnych i tragicznych, czasem brutalnych wydarzeniach. Zastrzegamy, że przedstawione na stronie świadectwa zawierają prywatne historie, opinie i odczucia kobiet, które ich udzieliły. Opinie i poglądy w nich zawarte nie są równoważne z opiniami i poglądami organizatorów projektu MOMENTY.

Proszę powiedzieć, jak zaczęła się dla Pani ta wojna? Jaki obraz lub zdjęcie pojawia się Pani w głowie?

To jest trudne pytanie. Ten pierwszy dzień prawdopodobnie na zawsze pozostanie w pamięci każdego mieszkańca Ukrainy. Dla nas pierwszy dzień wojny zaczął się jak dla wszystkich – gdzieś około godziny 5 rano. Kuzyn, z którym zresztą mieszkamy, zadzwonił do mojego męża: „Wstawaj, wojna się zaczęła”. Wypowiedział te straszne słowa, które słyszeliśmy tylko w filmach, w radiu. Podskoczyłam – nie uwierzyłam. Powiedziałam: „Nie może być…”. To było w głowie każdego z nas, ale nie chcieliśmy w to uwierzyć. I wtedy zaczęłam otrzymywać pierwsze wiadomości od wychowawców klas. Pracuję w szkole i oczywiście ta ogromna społeczność rodziców uaktywniła się i zaczęła pytać. Wszyscy otrzymali wiadomości z różnych stron, że [Rosjanie] przekroczyli już Czonhar, że zbliżają się do Czaplinki, potem do Nowej Kachowki. Co robimy? Co robimy z dziećmi?” – pierwsze pytanie. Dzwonię do pani dyrektor:

– Słyszała pani coś?

– Nie, nic nie słyszałam. Przygotowujemy się i idziemy do szkoły. Zbierz wszystkie dzieci do szkoły, uspokój wszystkich. Wszystko jest w porządku.

Czy to była osoba, która nie dostała informacji, nikt do niej nie zadzwonił?

Nie. Jest kierownikiem i jak się później okazało, niewiele osób z naszych struktur organizacyjnych o tym wiedziało. Albo w taki sposób im tę informację wysłali, że nikt nic nie wiedział. A może to było zawoalowane. Nie wiem, jak to wytłumaczyć, ale gdzieś około godziny 6 byłam z nią jeszcze na telefonie. Powiedziała: „teraz ja, Lora, zadzwonię do komisariatu wojskowego, zadzwonię do mera. Zaraz zapytamy. Tymczasem uspokój rodziców. Mów im, że teraz zdobywamy informacje i wtedy będzie wiadomo co zrobić z dziećmi.”

Czy ta szkoła znajduje się w Chersoniu?

Tak.

I najprawdopodobniej była taka informacja, że struktury oświatowe dalej działają, bo wszystko odbywało się normalnie?

Rzecz w tym, pani Mario, że 24 lutego to był czwartek i miał to być pierwszy dzień, kiedy po długiej nauce online przeszliśmy do nauki w trybie stacjonarnym. Dlatego ta kwestia była dla nas bardzo dotkliwa, bo wcześniej przez bardzo długi czas uczyliśmy zdalnie. Dzieci były zmęczone, rodzice również. Więc oczywiście wszyscy chcieli przyjść, szczególnie gimnazjum. Wszyscy myśleli, że 24 lutego przejdziemy do trybu stacjonarnego. Dzień wcześniej przygotowywałam z mężem (który również pracuje w placówce edukacyjnej) szkołę, szykowaliśmy jadalnię, przywoziliśmy jedzenie. I wszystko było jakby normalnie.

Jest pani nauczycielką, prawda?

Jestem nauczycielką języka niemieckiego. Jestem zastępczynią dyrektorki. Ogólnie mam dyplom z języka angielskiego, niemieckiego i literatury obcej. Przez rok pracowałam jako nauczycielka, a potem dyrektorka wzięła mnie na zastępcę. I to by było na tyle. Zaczęła się bardziej praca organizacyjna, a uczyła, żeby trochę więcej zarobić.

Kto był pierwszą osobą, która zadzwoniła do Pani, gdy zaczęła się wojna?

Brat mojego męża.

Spędziła Pani 5 miesięcy w okupacji, prawda?

6 miesięcy.

Jak wyglądała dla Pani ta okupacja? Kiedy zorientowała się Pani, że miasto zostało naprawdę zajęte?

To wszystko jest też bezpośrednio związane z moją pracą. Bo w te pierwsze dni (tak minął 24 lutego) uzgodniliśmy, że nie przyjmujemy dzieci, ale personel przyszedł. Nasza szkoła znajduje się na wyspie. Większość naszego zespołu mieszka lokalnie (mieszka w Chersoniu w dzielnicy obok), a druga połowa pochodzi z miasta, z centrum, z innych dzielnic.

Przychodzili ludzie, którzy może gdzieś coś słyszeli, ale nie wierzyli. Do pracy. O godzinie 7 prawie cały zespół był w całości. Przyjechałam do szkoły i dopiero wtedy, na podstawie informacji od nich, zrozumiałam, że coś się dzieje. Później mieliśmy spotkanie z dyrektorką: żeby zrobić plan działania, harmonogram dyżurów, kogo zostawić. Odesłaliśmy wszystkich do domu, zrobiliśmy wszystko. Później pojawiło się pytanie: jak utrzymać szkołę, chociaż w kwestii funkcjonowania prądu, ciepła i tak dalej, zaopatrzenia w wodę. Jako zastępczyni, po prostu nie mogłam tego wszystkiego zostawić.

Jak Pani sądzi, czy gdyby nie miała Pani tej pracy, wyjechałaby Pani wcześniej?

Możliwe, że tak. Łatwiej byłoby zostawić wszystko. Mogliśmy wyjechać wcześniej, ale były różne sprawy organizacyjne. Jak będzie przebiegała nauka, co będzie z całą dokumentacją znajdującą się w szkole? Chodziło mi o to, że i tak biegałam za każdym dokumentem. Mieszkałam bardzo blisko mojej pracy. W każdym razie żyłam w tej szkole. Przez pierwsze 3 dni przyjmowaliśmy do naszej piwnicy osoby, które biegły do schronu. Nie mieliśmy schronu jako takiego, ale mieliśmy dobrze wyposażoną piwnicę, pomieszczenie pod ziemią. I przez te pierwsze 3 dni cała okolica do nas biegała.

Stałam na czele, jako jedyna przedstawicielka administracji, bo nasza dyrektorka mieszkała w centrum. Nasz most Ostrowski został wtedy zablokowany, ustawiono tam punkt kontrolny i dość trudno było się nim przedostać. Byłam jedyną osobą, która została na miejscu i mogła zarówno zarządzać, jak i opiekować się budynkiem.

Proszę powiedzieć, skąd w ogóle dochodziły do was informacje? Czy mieliście telewizję, internet, bo wiem, że internet był wyłączony, bardzo trudno było go złapać.

To było trochę później. W pierwszych dniach siedzieliśmy prawie cały dzień w telefonach. Od razu znaleźliśmy kilka kanałów: kanały na Telegramie, Viberze. Był też telewizor, ale prawie go nie włączaliśmy, bo wyłączaliśmy światła dla lekkiego kamuflażu. I pierwsze, co zrobiliśmy, to zabiliśmy okna deskami, przykryliśmy je kocami. I staraliśmy się nie włączać światła. Okolica była całkowicie pogrążona w ciemności.

Jak długo żyła Pani w takiej atmosferze?

No pewnie trzy, cztery miesiące, aż ludzie jakoś zaczęli się przystosowywać, wiadomo – mieli dość, nie chcieli już tego. Zdjęliśmy koce, otworzyliśmy okna, przewietrzyliśmy pokój. A na początku było strasznie, bo po okolicy jeździły samochody, świeciły swoimi światłami w okna.

Jaki był ostateczny powód wyjazdu?

Rok szkolny dobiegł końca. Zaczęło się lato. Wyjeżdżaliśmy na wakacje. Postanowiliśmy z mężem, że odwiedzimy naszych rodziców na wsiach. Nie jesteśmy z Chersonia, ale z wiosek. Matka mojego męża mieszka w jednej wsi, moja w innej. Zawsze robimy to każdego lata, trochę się rozjeżdżamy, a potem znowu zjeżdżamy. Mały jedzie najpierw do jednej babci, potem do drugiej. A moja mama mieszka w rejonie Kachowskim koło miasta Nowa Kachowka.

11 lipca nasz Matwij skończył 5 lat. Przyszli krewni, a my tak skromnie postanowiliśmy trochę posiedzieć. Upiekłam małemu torcik, nakryłam trochę stół. Było słonecznie i ciepło. A 11 lipca rozpoczęło się pierwsze bombardowanie Nowej Kachowki. Wybuchy były bardzo silne. A nasze dziecko płakało po raz pierwszy. Po raz pierwszy w dniu swoich urodzin. Wcześniej chroniliśmy go, jak tylko się dało, czyli nigdy nie widział czołgów, nic. Nie opuszczaliśmy wyspy. Potem długo dyskutowaliśmy, jak wyjedziemy, jak on będzie patrzył na te punkty kontrolne, jak będzie patrzył na tych żołnierzy z karabinami maszynowymi. Tłumaczyliśmy, że to nic takiego, nie będą go zaczepiać. Cóż, może to jego wiek. Mały nie rozumie. Ale wtedy bardzo się bał tych wybuchów. Nasze drzwi na strych zostały wybite, kilka okien wyleciało w powietrze. Była bardzo silna fala. I wtedy powiedziałam, że wystarczy. Chociaż z Nowej Kachowki do naszej wsi jest około 7 km.

Mąż mówił mi to dawno temu. Oczywiście jestem trochę, jak to powiedzieć, zakręcona w pracy, ale jestem bardzo odpowiedzialna. Zawsze myślę do przodu. Co się stanie? A co jeśli wyjadę? Przecież nie będę mogła wypełniać swoich określonych obowiązków. Co będę robiła potem? Nie chcę rezygnować z edukacji. Nie jestem tylko nauczycielką, jestem również kierowniczką. Nie mogę zostawić tych szkolnych dzieci.

Co się teraz dzieje z tymi dziećmi? Teraz prowadzi Pani zajęcia online. Jak uczniowie odbierali to, co się dzieje? Pani jako wicedyrektorka, jak im to Pani tłumaczyła?

Chodzi o to, że odkąd w zeszłym roku rozpoczęła się kwarantanna, nie boimy się już nauki na odległość. Ustaliliśmy już wszystkie formy organizacji procesu edukacyjnego. Nasi uczniowie byli gotowi, ale najwyraźniej nie byli gotowi na to, że każda rodzina również podjęła dla siebie decyzję: ktoś wyjechał na terytorium kontrolowane (przez Ukrainę), ktoś za granicę, ktoś pozostał w okupacji. Każde dziecko bezpośrednio ma prawo do tej edukacji.

Ale nasze kierownictwo długo decydowało, co zrobić, jak zebrać te dzieci i ustalić z nimi proces. Wszystko zależy bezpośrednio od internetu, od stabilności połączenia, jeśli mowa o szczegółach technicznych. Nie każda rodzina ma laptopa, tablet czy inny gadżet, z którego dziecko mogłoby się podłączyć. Teraz wszystko jest już stabilnie zorganizowane.

Prowadzimy lekcje. Bardzo mało dzieci przychodzi. Ale dzieci są tak nastawione, że mówią: „Łarysa Wołodymyriwna, na pewno spotkamy się w szkole, czekamy na panią”. Mówię im też na każdej lekcji – „tak, oczywiście, gdziekolwiek jesteście: mamy dużo dzieci w Niemczech, Polsce (kraj-sąsiadka), w Belgii, Holandii.” I wszyscy ci, którzy włączają się na lekcje, też wszystko rozumieją, wierzą. Choć są dziećmi, rozumieją w swoich sercach, że wrócimy. Że Chersoń zostanie odzyskany, a my przyjdziemy do naszej rodzimej szkoły na wyspie i będziemy się tam dalej uczyć.

Proszę powiedzieć, jaki procent rodziców dzieci zdecydował się na przeprowadzkę na terytorium kontrolowane przez Rosję?

Nasza szkoła nie jest duża. Mamy około 300 uczniów. Z tych 300 uczniów wyjechało około 60%. Trochę więcej niż połowa. Z tych 60%, prawie połowa znajduje się za granicą, na kontrolowanym terytorium. A większość pozostała w okupacji.

Jak Pani myśli, dlaczego zdecydowali się tam pojechać?

Dla bezpieczeństwa. Dla każdego było to coś innego. Powiem tak, Mario, większość rodzin, tak jak nasza zapewne, siedziała i czekała do ostatniego momentu. Była nadzieja. Słuchaliśmy wiadomości. Pewnie każdy słuchał wiadomości, kiedy mówiono: już, już, już zaraz, niedługo, już za chwilę, czekajcie. Minął czerwiec, lipiec, początek sierpnia. W czasie pokoju zaczniemy się aktywnie przygotowywać. Wychowawcy klas kontaktowali się już z rodzicami, ale nikt nic nie pisze i nie mówi. Znowu zaczęłam otrzymywać wiele wiadomości: „Larysa Wołodymyriwna, co robimy, co z naszą szkołą?” Do ostatniego momentu pisałam i nagrywałam filmiki, że nasza szkoła nadal pracuje, będzie pracować bez przerwy zgodnie z ukraińskim ustawodawstwem. Nie przeszliśmy na stronę władz rosyjskich, bo też zaczął się terror. I agitowali nauczycieli, że powinniśmy przejść do Rosji.

Jak to się działo?

To było bardzo proste. Każdy miał wszystkie listy. Czyli jak przyszli do naszego miasta, to była pierwsza rzecz, którą przekazano [okupantom]. Są to listy wszystkich instytucji państwowych. Ponieważ wszystkie instytucje edukacyjne są oczywiście instytucjami państwowymi, nasze listy zostały pokazane otwarcie i zaczęły napływać telefony.

I dzwonili do Pani bezpośrednio? Jak Panią przekonywali?

Zaproponowali mi na przykład stanowisko dyrektora. „Łarysa Wolodymyriwna, dzień dobry, wiemy, że pracuje Pani w szkole w Chersoniu jako zastępczyni. Proponujemy Pani, żeby została Pani dyrektorką i będzie Pani miała dobrą pensję, będzie Pani kierowała szkołą”. Na moje pytanie, według jakich norm państwowych będziemy pracować usłyszałam, że według norm Federacji Rosyjskiej. Powiedziałam – przepraszam, mam inne plany, kończę z edukacją. Rezygnuję.” Nauczyciele tak samo. Każdemu coś oferowano: dobre pensje, dobre warunki pracy, dobrą szkołę.

Czy są nauczyciele, którzy z waszej szkoły przenieśli się do Rosji?

Jedna nauczycielka przeszła na stanowisko dyrektorki. Jest emerytką. Nie miała nic do stracenia, jak zrozumiałam, chciała mieć na starość trochę chwały, być kierowniczką. Odeszło sporo pracowników technicznych, bo nie otrzymywali wiele, była to pensja około 3 – 4 tys. hrywien. Dlatego te rodziny, których mama, ciocia czy siostra pracowały u nas jako sprzątaczki, czy bibliotekarka, sekretarka, chętnie się zgadzały, bo zostały w mieście i musiały za coś żyć. Taka jest sytuacja.

Czyli brali ich na autorytet?

No właśnie, tak samo jak dzieci. Mamy ich całkiem sporo. No cóż, teraz niektórzy rodzice jeszcze się nad tym zastanawiają. Zostali zwabieni. Z naszej strony prowadzimy propagandę: podłączamy się, pracujemy, zobaczcie jakie mamy lekcje, pracujemy codziennie. A po drugiej stronie, tam gdzie ludzie zostali by mieszkać, oferują np. 10 tys. rubli za każde dziecko przyprowadzone na naukę stacjonarną.

Szkoły zostały ponownie otwarte, niewiele z tych dzieci w nich siedzi, niewielu nauczycieli poszło do pracy. Przy wejściu stoją żołnierze z karabinami maszynowymi. Podobno pilnują.

Zaoferowali pieniądze. To rodziny, które są biedne, mają niezbyt wysoki status społeczny, są takie rodziny. Mamy w szkole wiele rodzin wielodzietnych, samotne matki. Oni również zostali w Chersoniu i dokonali wyboru na drugą stronę. Cóż, jako administratorka nie mogłam nic zrobić. Wszyscy pytali.

Chciałabym wrócić do tematu, jak to się stało, że zdecydowała się Pani na przeprowadzkę z mężem? Jak się Pani spakowała? Jak zaczęła się ta rozmowa?

Mój mąż naprawdę zaczął mieć dość. Mieszkaliśmy w wynajętym mieszkaniu w Chersoniu. Mieszkaliśmy tam od momentu urodzenia Matwija. To już prawie 5 lat. Mieszkanie było w pełni wyposażone. Mieszkaliśmy tam przez dość długi czas. Po raz pierwszy usłyszałam: „czy wyobrażasz sobie, jak to jest wyprowadzić się z mieszkania, które było urządzane przez 5 lat?” Było ciężko.

Czyli od razu Pani wiedziała, że tam nie wróci? Zabiera Pani wszystkie swoje rzeczy i wyjeżdża?

Tak. Widząc jak miasto umiera. Codzienne wychodząc na spacer z synem. Wtedy też nie przejmowaliśmy się [niebezpieczeństwem], powoli zaczęliśmy wychodzić na plac zabaw. Gdzieś tam coś huczało i grzmiało, więc szliśmy do domu. Nie odchodziliśmy daleko, by mieć czas na ucieczkę.

Potem po prostu wszystko spakowaliśmy. Zabraliśmy wszystko do mamy. Mama szlochała przy furtce. Bo ona też rozumiała, że to wszystko. Jej dzieci, które pracowały, które niby miały pracę i mieszkanie. Które układały sobie życie. I to wszystko, wszystko przywieźli w workach w samochodzie do domu. Rozładowaliśmy wszystko na podwórku. Moja mama płakała. Powiedziałam: „Mamo, przestań płakać. Teraz nie będziemy tego rozgrzebywać”.

Ile wyszło paczek i pudełek?

Dużo. Wynajęliśmy ciężarówkę. Był to sprzęt AGD: lodówka, pralka, telewizor. Wzięłam wszystko. Zabrałam wszystko, co zgromadziliśmy przez te 5 lat. To było nasze. Oczywiście marzyliśmy o własnym mieszkaniu i jeśli wszystko byłoby dobrze, to za 3 – 4 lata dopiero byśmy szukali innych opcji. Żeby żyć jako jedna rodzina w mieście Chersoń.

Wiem, że nie mogła Pani wyjechać z Chersonia bezpośrednio na stronę ukraińską, musiała Pani wyjeżdżać przez Krym i Rosję. Czy może Pani opisać, jak to było? Jechaliście terenowym samochodem?

Nie, po drodze z Chersonia do mojej matki nic takiego nie było. Za mostem Antoniwskim znajdował się jeden punkt kontrolny. Gdy wyjeżdżaliśmy, na most spadł pierwszy pocisk. Spadł rano, a my wyjeżdżaliśmy po południu. Widzieliśmy tę dziurę, zastanawiałam się, co to jest. I wtedy nasi chłopcy po raz pierwszy zbombardowali ten most. I na punkcie kontrolnym za mostem Antonowskim przechodziliśmy przeszukanie, sprawdzali nasze telefony komórkowe. Nie wiem, czego tam szukali.

Czy jadąc na punkt kontrolny wiedziała już Pani, że będzie przeszukiwana, czy przygotowała się Pani na to?

Wiedzieliśmy, co się stanie. Usunęliśmy wszystkie zdjęcia, które miały charakter militarny. Nie miałam takich zdjęć. Mój mąż bardzo się tym przejmował, miał jakieś zrzuty ekranu, był członkiem grup telegramowych, które to wszystko tworzyły, gdzie przekazywano jakieś współrzędne. Więc wyszliśmy z tego cało. Wyczyściliśmy też nasze kontakty, bo na przykład mój mąż jest nauczycielem historii i ma kontakty z szefem biura poboru wojskowego w Chersoniu.

Raz mieliśmy do czynienia z jakąś sytuacją w szkole – przyjechała policja. Więc wymazaliśmy wszystkie te kontakty. No cóż, kobiet w ogóle wtedy nie zaczepiano. Bardzo przyczepiano się do mężczyzn. I do dzieci.

Czyli przyjechaliście z Chersonia jaką drogą, przez Krym?

Nie. Przyjechaliśmy tutaj [do Polski]. Mieliśmy dwie drogi: albo jechać przez Zaporoże. Najpierw przejechaliśmy przez Wasyliwkę, która notabene jest już zamknięta. Ponieważ mój mąż jest w wieku wojskowym, musiał zostać, nie mógł wyjechać z Ukrainy.

A druga droga prowadzi przez granicę z Krymem. No właśnie, od nas jest trochę bliżej do Nowej Kachowki. Z Kachowki pojechaliśmy do pierwszego punktu kontrolnego Kałanczak. I tam była nasza pierwsza granica.

Jechaliście samochodem?

Z przewoźnikiem. Znaleźliśmy przewoźnika.

Ile rzeczy zabraliście ze sobą, tylko te niezbędne?

Była to jedna walizka na osobę dorosłą i plecak. To tyle.

Co najbardziej utkwiło Pani w pamięci w drodze? Jakieś wydarzenie? Osoba?

Bardzo długi czas oczekiwania na granicach. Najstraszniejsza granica była na Krymie. Nie wiem, nigdy bym nie pomyślała. No cóż, nasz Krym. Jeździliśmy tam bardzo często, to nasza Ukraina. Przede wszystkim zostaliśmy rozdzieleni, przeszliśmy kontrolę paszportową. Napisaliśmy, że jedziemy przez Rosję tranzytem, bo jedziemy do Polski. Wszystko było w porządku. Rozdzielili nas. Ja z dzieckiem poszliśmy w jednym kierunku, a wszyscy mężczyźni zostali na przesłuchanie.

Granicę przekroczyliśmy pieszo. A na polu stała klatka. Była tam ławka. Przyszłam, przyniosłam torbę, posadziłam dziecko. Rozejrzałam się i zobaczyłam, że wszystkie kobiety są w tym samym wieku co pani i tak jak ja, trochę starsze. Wszyscy siedzą i nie idą dalej. I wiem, że autobus na nas czeka.

Znaleźliśmy przewoźnika, który zabierze nas z Kachowki do Warszawy. To było kilka autobusów, ale kierowca miał listy, oni mieli nasze kontakty. Wszyscy czekają na siebie i dopiero jak przyjdą wszyscy – jedziemy. Widziałam, że nikt nigdzie nie idzie. Zaczęłam pytać: dziewczyny, co tu jest? Punkt odpoczynku?

Powiedziały- tak, to dobre miejsce na odpoczynek. Siadaj, wszystkie czekamy na naszych mężów.

Powiedziałam – jak długo będziemy czekać? Mówią – no tak, przyjechałyśmy tu 3 godziny temu, więc siedzimy tu już 3 godziny (to razem 6 godzin) i jeszcze nie widziałyśmy naszych mężów.

I gdy czekałyście, mężowie mogli coś napisać? Czy przez 6 godzin nie było żadnej informacji od nich?

Nie było. To była najgorsza część. Wiedziałam tylko, że zabierano ich na rozmowę, to wszystko. Później mąż mi opowiedział, że zabrali im telefony i paszporty. I powiedzieli: czekajcie, będziemy was wołać po kolei. Mój wyszedł po 7 godzinach. [Czekaliśmy] w tej klatce na środku pola. A do takiej kolejnej małej stacji jest kolejne 500 metrów. Wojskowi mówią, – no oczywiście, że można tam pójść, tam jest kawa, tam można kupić wodę do picia, jest toaleta. Ale wszystkie siedzimy tu. Ja też nie mogłam tam pójść. Rozłożyłam dla małego samochodziki, zaczęłam się z nim bawić. Dobrze, że było jeszcze lato, było gorąco, normalnie. Na miejsce dotarliśmy około 3.00 po południu.

Czy Pani syn nie pytał, gdzie jest jego ojciec?

Tak, zrobił to. Robiło się ciemno, bał się, zaczęła się noc.

– Mamo, czy będziemy spać tutaj na ławce?

– Nie, tata zaraz wyjdzie, chodźmy do autobusu. Czekają tam na nas.

Jak tłumaczyła to Pani swojemu dziecku?

„Tacie sprawdzą telefon i wyjdzie. Nie martw się.” To była najgorsza część. I wtedy wyszedł mój mąż i zaczął mi opowiadać… W ogóle ta klatka była dla mnie dość emocjonalna. To takie symboliczne. Wiesz, była tam jedna dziewczyna, która wyszła i mówi: dobra, mam najlepszy wzrok, będę ich wyglądać. A tu któryś idzie – „widzę, pierwszy poszedł, czerwona koszula i szare szorty”. Ktoś podskakuje – „o, to mój, mój idzie!”. Płacze, leją się z jej oczu łzy, rzuca walizkę. Pobiegła. Przytulają się do siebie. Już, spotkali się. Wzięli walizkę. Poszli. Wszyscy patrzymy na siebie i myślimy, och, jakie szczęście, jakie szczęście. I dalej czekamy.

Czy były osoby, które nie zostały wypuszczone, czy wszyscy przyszli?

Wszyscy przyszli. Jeden młody chłopak, 19 lat, był długo torturowany. Nie wiem dlaczego. Jechaliśmy razem z nim. Wszyscy przyjechaliśmy z granicy, zawieźliśmy go do Symferopola. Jeszcze nie, jeszcze go nie ma. A kierowca ma jakiś określony czas i tyle. I powiedział, że lepiej poczekać na niego w Symferopolu. I czekaliśmy na niego 2 godziny, coś takiego.

To szokująca informacja.

A ja dzwonię do matki, nie mogę się dodzwonić. Moja matka jest pod okupacją. Nie ma tam żadnego połączenia. Ukraińska łączność została wyłączona 31 maja. I to wszystko. Do dziś.

A potem, gdy byliście pod okupacją, kupiliście ich kartę SIM, żeby się porozumiewać?

Moja mama miała rosyjską kartę SIM – kupiliśmy ją. Kupiłam tylko jakiś pakiet. Żebyśmy mogli się komunikować przez Vibera i internet, a ja żebym mogła napisać, że przeszliśmy, jesteśmy na miejscu.

Kogo w tej sytuacji zapamiętała Pani najbardziej? Jaką osobę, tę dziewczynę?

Tak, widzisz, z jakiegoś powodu o niej wspomniałam.

Jak wyglądało pierwsze miejsce, do którego Pani trafiła? Kiedy zdała sobie Pani sprawę, że jest Pani bezpieczna?

To była granica litewska. Miałam mgliste pojęcie o tej drodze. Kiedy mój mąż powiedział, że musimy przejechać przez całą Rosję, potem pojechać na Litwę, potem przejechać przez Łotwę, a potem dotrzemy do Polski. Trochę tego nie rozumiałam. Bo tak jedzie przewoźnik i nie możemy po prostu trafić do Polski w inny sposób. Wybraliśmy sobie ten kraj. Dlatego przejechaliśmy też przez Rosję, to było bardzo długie. To było straszne, powiem ci.

Jesteście na Krymie, przeszliście przez punkt kontrolny, pojechaliście do Symferopola i jak potoczyła się wasza podróż dalej?

W Symferopolu przesiedliśmy się do trzeciego autobusu, był dobrze wyposażony, nowoczesny. Były już ładowarki, można było podładować telefon. Mogliśmy złapać wi-fi, zadzwonić do krewnych. I to było wszystko. Kierowca powiedział nam, że jedziemy z Symferopola do granicy litewskiej. „Tam was wysadzam, samodzielnie przechodzicie granicę.” W autobusie próbowaliśmy odpocząć.

Zrobiliście tam zakupy?

Mieliśmy postój co 3 godziny. Zatrzymywaliśmy się na stacjach benzynowych po kawę, coś do jedzenia. A kiedy dotarliśmy do granicy z Rosją, też doszło do dość nieprzyjemnej sytuacji. Podróżowaliśmy całym autobusem, czyli podczas tej podróży byliśmy już jak jedna wielka rodzina. Wszyscy byliśmy Ukraińcami. Wszyscy jechaliśmy gdzieś do wolności. A kiedy wysiedliśmy, powiedziano nam:

– Musicie stać i czekać. Z którego autobusu jesteście? Ten? Jesteście z Ukrainy? No to czekajcie”

– Jak długo?

– Zawołają was.

Tam też czekaliśmy 5 godzin.

Bez autobusu, 5 godzin?

Tak. Staliśmy na trasie. Odstawiliśmy nasze torby na bok. Czekaliśmy. I są tam bardzo duże kolumny, jest też droga płatna. Widzimy, że przepuszczani są ludzie, ciężarówki, samochody, a ponieważ jesteśmy z przewoźnikiem, idziemy na piechotę. Musimy przekroczyć tę granicę na własną rękę. I okazuje się, że inspektor przepuszcza pierwszy, drugi, trzeci, czwarty samochód.

Chłopak, który z nami podróżował, podszedł i zapytał, dlaczego nie jesteśmy puszczani. Kazali mu czekać. I przyjechał też inny autobus z Ukraińcami, to była druga grupa. Rzucili się, że teraz wszyscy przejdziemy. Powiedzieliśmy im, że „stoimy tu od 4 godzin, zajmujcie kolejkę.” A z ich autobusu była jedna kobieta z Rosji. Wyszła. Powiedziała całkiem ładnie: „zaraz wszystko wyjaśnię, może przepuszczą nas trochę wcześniej”.

Wraca, zabiera swoją torbę i w milczeniu odchodzi. Zaczynamy ją pytać, czy możemy już iść. A ona odpowiada: „Macie czerwony paszport?”. Powiedzieliśmy: „Nie”. „No to stójcie i czekajcie dalej”. I to wszystko, tylko ona została przepuszczona. Było nas około 50 osób. Jeden wielki Ikarus. A druga grupa liczyła również około 50 osób. Staliśmy więc wszyscy i znów czekaliśmy do wieczora. O szóstej wieczorem zaczęli nas przepuszczać. Też siedziałam długo. Przeszliśmy kontrolę paszportową, przeszliśmy celną. Niby wszystko.

Czy pytali Panią o coś na granicy? Dokąd Pani jedzie i tak dalej? Rozumiem, że musiała Pani długo czekać. Może jakoś czepiali się Pani dokumentów? Czy po prostu chcieli cię poznęcać?

Nie mieli pytań, bo tu na granicy rosyjskiej daliśmy naszą kartę migracyjną – wyraźnie było napisane, że jesteśmy w tranzycie i tyle. Wyjeżdżamy. Oddaliśmy karty migracyjne, znowu zabrali nam paszporty. To była ostatnia rzecz, wiesz, to wszystko. Teraz przejdziemy i tyle. I przekroczymy granicę. Znowu każą nam czekać. Było już ciemno, już wieczór. Pomieszczenie. Czekamy. A obok nas siedziała dziewczynka i chłopiec. Siedzi i płacze. Powiedzieliśmy: „Co się dzieje? Jaka jest sytuacja?” Otóż okazało się, że przyszło 10 osób, 15 osób. Zapytaliśmy ich, czego można się spodziewać. Mówi – „Chodzi o to, że mój autobus na mnie czeka. Wszyscy jedziemy do Polski – mówi, – w autobusie są ludzie z różnych krajów. Ja – mówi – byłam jedyną Ukrainką. Zabrali mi paszport i nadal nie chcą go oddać. Specjalnie.”

Żeby ją zostawili na granicy?

No tak. Coś w tym stylu. Ona też taka była, wiesz. Byliśmy zmęczeni, to wszystko. Usiadłam i zaczęłam płakać razem z nią, mówiąc: „zobaczysz, że niedługo będzie po wszystkim, to nasz ostatni krok i tyle. Nie trzeba im pokazywać, że jesteśmy słabi czy emocjonalni. Chcą, żebyśmy czekali? Więc będziemy czekać.” Nasi chłopcy z autobusu zaczęli tańczyć, śpiewać, wiadomo. Każdy człowiek jest po prostu inny – ktoś ma emocje, ktoś wykazuje ich przeciwieństwo. I to wszystko.

Dostaliśmy nasze paszporty. Pojechaliśmy na granicę litewską. Przekraczaliśmy ją, nie wiem, może 20 minut, to z tym, że to były samochody osobowe i ciężarowe, i ogromne ciężarówki. I to było tyle. Wychodzimy z siódmego punktu kontrolnego i idziemy. I mówię do mojego męża: „Czy to wszystko?”. Nie mogłam w to uwierzyć. Powiedział: „tak, Lora, jesteśmy już na wolnych ziemiach”. Szliśmy do autobusu, ludzie tutaj nie mieli nawet siły się cieszyć. Każdy zaczął się przebierać, coś jeść i pić. O, wiesz, wszyscy rzucili się też ładować telefony. Znowu wszyscy dzwonili: „Mamo, jestem. Mamo, dotarłem.”

O mój Boże, cóż za wolność dostaliśmy. A potem byliśmy już w drodze na Litwę, Łotwę. Mój mąż powiedział: „popatrz za okno, jak jest pięknie.” „Nie chcę” mówię, „nie chcę patrzeć”. Bo nie za taką cenę chciałam zobaczyć Europę. Nie w ten sposób. Całe życie o niej marzyłam. Wcześniej w ogóle nigdzie nie wyjeżdżałam.

Czy to Pani pierwszy raz za granicą?

Tak, to w ogóle mój pierwszy raz za granicą. I w ogóle. Na Krymie. Ukraina to mój rodzimy kraj. Mieszkaliśmy na południu. No właśnie, morze Czarne, morze Azowskie. Nie potrzebowałam niczego więcej.

A jak się ma nasz Krym? Ładny?

Ładny. Widzieliśmy trochę. W nocy, ale widzieliśmy.

Czy jadąc do Polski wiedziała już Pani, że będzie mieszkała tutaj w Obornikach, czy po prostu pojechała Pani gdzieś nie wiedząc, gdzie? Jak to się stało?

Wowa, brat mojego męża, bardzo nam pomógł, bo kiedy zaczęliśmy wyjeżdżać, od razu powiedział nam – mamy cztery, pięć dni, kiedy będziecie w drodze, żeby poszukać mieszkania, no, dla dwóch rodzin. Gdy przekroczyliśmy granicę litewską zadzwonił Wowa i wszystko powiedział. Wszystko jest w porządku, wszystko spokojnie, znaleźliśmy mieszkanie, jedźcie spokojnie do Warszawy, odbierzemy was z koleżanką samochodem. Nie martwcie się, to wszystko. A my już wiedzieliśmy. Musimy dotrzeć do końca.

Z tego autobusu, którym Pani jechała, zostały wam jakieś kontakty? Staliście się sobie tak bliscy. Jak się pożegnaliście?

Żegnaliśmy się ze łzami. Wymieniliśmy się kontaktami. Był tam człowiek z Jużnoukraińska, on też podróżował bardzo długo. Powiedział: „Jadę do żony i dziecka, oni są w Polsce od bardzo dawna, ja pracuję tu w Ukrainie i nie mogę ich zostawić, też długo podróżowałem.” Więc skontaktowaliśmy się z nim. Mówi, że może spotkamy się gdzieś w Polsce, a może potrzebna będzie jakaś pomoc. A jedna dziewczyna podróżowała z dzieckiem, ciągle nosiła je przy piersi, dziewczynka miała 6 miesięcy, też tak ciągle płakała. Ciągle myślę: „Boże, no trzeba to dziecko ciągnąć?” No ale co zrobić, trzeba to trzeba. Przyjechałam do Warszawy i widzę, że nikt jej nie spotyka, jest sama. Wyładowano nas z autobusu, a tuż naprzeciwko stał namiot z pomocą, ukraińscy wolontariusze. Poszłam do tego namiotu, tam też były dziewczyny i zobaczyłam, jak dobrze się nią zajęły, pytały, czy chce herbaty, jedzenia: „weź ten preparat dla dziecka, weź koc, pomożemy ci się wzmocnić”. Długo rozmawiała, zrozumiałam, że podejmowała tam decyzje i zdałam sobie sprawę, że tak naprawdę jest osobą, która właśnie pojechała w nieznane. Zapytała, gdzie jest najbliższy hotel na 2, 3, 4 dni. „Zostanę póki co Warszawie.” A cała reszta, jak już mówiłam, zrozumiałam, że każdego ktoś odbierał. Bo pożegnaliśmy się i wszyscy się rozeszli.

A Pani brat, kuzyn Pani męża, oni czekali na was w Warszawie?

Tak.

I przyjechaliście tu samochodem?

Tak.

Proszę opisać swój pierwszy dzień tutaj. Kiedy już Pani wiedziała, że macie mieszkanie, macie gdzie mieszkać? Jak się Pani czuła?

Przez dwa dni nie wychodziłam z mieszkania. Nie mogłam wyjść na zewnątrz.

Nie miała Pani siły, czy ochoty?

Nie miałam ochoty. Nie miałam ochoty, bo wiesz, dusiła mnie taka niesprawiedliwość – dlaczego ja? Dlaczego musiałam opuścić dom, zostawić matkę? Zostawić kota, 10-letniego kota, który przeżył z nami wszystko. Kot widział, jak się z mężem poznaliśmy, widział jak braliśmy ślub, kot widział wszystko.

Dusiła mnie niesprawiedliwość i nie mogłam się pogodzić z tym, co mam teraz, z chodzeniem po obcych ulicach, z przysłuchiwaniem się cudzym rozmowom. Wiesz, kiedy pierwszy raz wyszłam, usłyszałam czyjąś rozmowę, kompletnie mnie przygniotło.
Nie chcę tego, nie chcę tego. To nie moja sprawa. Jestem tu obca, jestem tu nikim. Nie chcę tego. Siedziałam w mieszkaniu i tyle. Nie wychodziłam.

Ale to było przez dwa dni. A trzeciego dnia, co skłoniło Panią do wyjścia?

Moja mama mnie zmusiła. Bardzo wspierała mnie mama i za każdym razem, gdy dzwoniłam do niej na Viberze, były łzy, były histerie, mama jest tam sama, my jesteśmy tutaj. Nie jesteśmy tu sami, ale jednak mama rozumie, że nie będziemy tak [często] przyjeżdżać. Oczywiście, że będziemy, ale nie tak jak wcześniej, z Chersonia do tej wsi. 100 km, albo 70 km. Mama powiedziała: “córko, trzymaj się, zacznij się uczyć języka, rozmawiaj z ludźmi.” Z pracą też wszystko było niejasne. Nasza Ukraina bardzo długo decydowała, czy edukacja w obwodzie chersońskim w ogóle ruszy, czy może po prostu przesiedzimy ten rok. Mama mówiła mi, że: „chodź, spaceruj, przejdź się ulicami, oddychaj, uspokój się, nie martw się, wszystko będzie dobrze”.

A jak wspierał Panią mąż? Czy on też był w szoku, czy od razu zabrał się do pracy?

Wowa zabrał go prosto do pracy.

Czy po przyjeździe tutaj zdawała sobie Pani sprawę, że trzeba zapisać dziecko do przedszkola i tak dalej?

Około tygodnia później. Potem zaczęłam pytać, mamy też znajomości, znowu przez brata męża. Od dłuższego czasu przebywa w Polsce. On zna sytuację. Powiedział nam, żebyśmy poszli i złożyli wniosek o PESEL co trzeba zrobić, żebyśmy poszli i założyli konto w banku, złożyli wniosek o jakąś pomoc, a potem zapytałam go o przedszkole. Powiedział: „no tak, jest przedszkole”. Nie potrafił odpowiedzieć tak jednoznacznie. Bo ma dziecko w wieku szkolnym. Jego dziecko przyjechało w marcu. Jego mały chodził do klasy w Polsce. A teraz we wrześniu chłopiec poszedł do innej klasy. To wszystko.

Potem zaczęłam chodzić, dowiadywać się, zadawać pytania, angielski bardzo pomógł w pierwsze dni. Bo polski to jest język spokrewniony, ale nie do końca mnie rozumieją, a gdy zwracałam się po angielsku, w większości sytuacji to bardzo pomagało (znajomość angielskiego) udało mi się pozałatwiać parę spraw.

Kiedy zaczęła Pani pracować? Po jakim czasie stało się jasne, że nauka będzie kontynuowana?

Otrzymałam telefon 25 sierpnia i powiedziano mi: „Łarysa Wołodymyriwna, ponieważ pani wyjechała, a pani dyrektor pozostała w okupacji, tworzymy teraz zespół kierowników, którzy będą jednoczyć różne szkoły, łączyć uczniów i klasy”. Powiedziano mi, że mam kierować szkołą zamiast dyrektora. I uruchomić ten proces. Powiedzieli, z kim będziemy współpracować, żebyśmy zebrali swoich uczniów, rodziców, uzyskali od nich oświadczenia, że zgadzają się na współpracę z nami online. I wszystko poszło według starego schematu. A do 1 września pozostało około 4 dni.

Jak rozumiem, dzieci są teraz w różnych krajach itp. Jaki jest ich stosunek do tego wszystkiego teraz?

Uczymy się. Do końca. Zdobędziemy ukraińskie wykształcenie. Zawsze podkreślaliśmy, że nikt ich nie zmusza, że nie muszą iść do polskiej szkoły tam, ale mogą się uczyć tutaj online. To znaczy podkreślałam, że mają niepowtarzalną okazję, żeby zdobyć dwa wykształcenia równolegle. „Popatrzcie”, mówię, „jak to jest dla was dobre. Idźcie koniecznie zapiszcie dziecko do przedszkola lub szkoły, uczcie się, nauczyciele się dostosują, pracujemy teraz 24/7.

Czyli są dzieci, które chodzą do polskiej szkoły, a potem mają wieczorne zajęcia po ukraińsku?

Tak.

A co mówią Pani dzieci? Jaki poziom wykształcenia, jakie zadania np. są za granicą? Tu na przykład w Ukrainie jest łatwiej, czy odwrotnie, że w Polsce jest łatwiej?

Mówią, że jest łatwiej, ale mówią też, że bardzo trudno jest się zaadaptować w obcym kraju. Jeśli weźmiemy Polskę, to nasze dzieci czują się tutaj, powiedzmy, bardziej komfortowo. Nauczyciele, dyrektorzy tych szkół, które przyjęły dzieci, byli bardzo lojalni, rozumiem, że idą do mniejszej klasy, dają nieco łatwiejszy program, mamy kilku uczniów z Niemiec. W Niemczech na przykład zrobili tak, że na początku dziecko jest po prostu przydzielone do klasy i dają mu rok na adaptację i naukę języka obcego, czyli jest to traktowane jako edukacja, ale jednocześnie mogą się też uczyć według standardu ukraińskiego. Ale dziewczyna, która uczy się w Belgii, mówi: „jest tu nawet sporo Rosjan i szczerze mówiąc, to strasznie jest wyjść na ulicę, bo usłyszysz, że po co tu przyjechałaś”. Tak to delikatnie powiedziała.

Ile ona ma lat?

10 klasa. Za każdym razem podłącza się na zajęcia ze łzami w oczach i każdemu nauczycielowi dziękuje (też mam kontakt z nauczycielami), że jej nie zostawiliśmy, dziękuje szkole, nam jako administracji, że udało się jeszcze uratować, przynajmniej w tym formacie i kontynuować jej edukację. Bo dla dziecka jest to bardzo trudne.

Te dzieci są bardzo widoczne, bo wie pani, ja właśnie pamiętam, dlaczego wybrałam zawód nauczyciela. Kiedy wchodzisz do klasy i widzisz 20 par oczu patrzących na ciebie, z zainteresowaniem, nie ważne co mówią, że dzieci są teraz w nowoczesnych gadżetach, to wszystko zależy od nauczyciela. Przecież zajęcia z niemieckiego, wiesz, to coś ciekawego, śpiewamy piosenki, tłumaczymy, słuchamy native speakera, znam każde dziecko, bo uczę od 5 klasy do 11.

A teraz, gdy łączę się z nimi przez internet, dzieci siedzą ze szklistymi oczami, nie reagują, może za mało czasu minęło. Ja też mówiłam kadrze, jak byłam na radzie pedagogicznej, żeby starała się ożywiać dzieci, nie przeciążać ich ocenami, jakimiś nowymi tematami, wymagać informacji zwrotnej. Żeby dziecko pisało do was, żeby wróciło do życia. „Spójrzcie jak siedzą, jak martwi.” Szczerze. I to pomimo tego, że za granicą czujemy się trochę bezpieczniej, a te dzieci, które są na terytoriach kontrolowanych przez Ukrainę, mają algorytm działania, a na wszelki wypadek nauczyciele też mają algorytm, co robić, gdy jest alarm powietrzny, a co podczas lekcji online. Ja też się przyłączam i za każdym razem modlę się do Boga: „Boże, żeby przynajmniej moich dzieci tam nie było, teraz jest nalot, żebyśmy nie przerywali lekcji i żeby dzieci się nie wystraszyły.”

Ile % dzieci zostało w Ukrainie, około 50 lub więcej?

50% gdzieś.

50% – a więc połowa klasy. Jak często podczas lekcji rozbrzmiewa alarm powietrzny?

Jeszcze nie było. I mam nadzieję, że nie będzie.

To dobrze. I Pani jest bezpieczna i dzieci są bezpieczne. A teraz chciałabym zadać Pani bardzo osobiste pytanie: czy Pani marzenia się zmieniły? O czym marzyła Pani przed wojną, a o czym teraz, a o czym marzyła Pani, gdy zaczęła się wojna?

Rzadko mi się coś śni, ale jak już coś mi się przyśni, to interpretuję to, wiadomo, jako coś, co mi się śni a częściowo się spełnia, czasem boję się siebie. Na przykład gdzieś w marcu miałam sen (byliśmy już pod okupacją) że podchodzę do naszej szkoły, szkoły w Chersoniu, i nie wpuszczono mnie do środka. Powiedziałam: „co się stało?” Mówią: „Ty już tu nie pracujesz”, a ja ze smutkiem dowiaduję się, że szkoła została przejęta, że pracują tam już jakieś inne osoby. A ja włamuję się do swojego gabinetu i mówię: „pozwólcie mi chociaż zabrać mój kwiatek”. Został tam mój duży fikus. I tak dalej, a potem w końcu zrozumiałam, że nasza szkoła nie będzie funkcjonować, a wojsko zaczęło wchodzić do szkół i naprawdę zaczęło zajmować każdy budynek, jeden po drugim.

Nasza szkoła, nawiasem mówiąc, była jedną z ostatnich, którą zajęli, ale ponieważ wyspa w Chersoniu jest tak dobrym terenem, pewnie nie mieli czasu. Nasza szkoła została zajęta 4 sierpnia. Dyrektorka zadzwoniła do mnie bezpośrednio, powiedziała ze łzami w oczach, że przyszli, wynieśli cały sprzęt, zmienili strażników, wyrzucili z pracy, powiedzieli: „do widzenia, teraz my będziemy tym zarządzać”.

Tutaj nic takiego mi się nie śniło, nie wiem. Mam nadzieję, że nie przyśni mi się to już więcej. To był jedyny sen, jaki miałam. Że powiedział mi coś takiego. I tak być może, jak każdy człowiek, kiedy staje przed wyborem, jakimś pytaniem, idzie do łóżka i myśli, powiedz mi, komuś tam, jak to zrobić dobrze, czy ja zrobiłem dobrze… Teraz śpimy spokojnie.

Mój mąż pierwsze miesiące spał całkowicie ubrany. Bo przyzwyczaił się, na wypadek alarmu przeciwlotniczego – żeby się nie ubierać. Jemy kolację, on idzie pod prysznic. Ubiera się i zakłada spodnie i skarpetki, na korytarzu leżą trampki, walizka alarmowa.

Czy myślała Pani o powrocie do Ukrainy?

Zdecydowanie!

Czyli teraz uważa Pani ten pobyt w Polsce za tymczasowy?

Tymczasowy, tak. Na razie tak, tak myślę. Nie wykluczam, że jeśli ta wojna się przeciągnie i będzie dość ciężko w naszym kraju gospodarczo, że nie będziemy mogli po prostu zarobić i nakarmić dziecka, to może bardziej się tutaj osiedlimy. Na razie jednak rozważam taką opcję.

To wspaniale. Mówiła Pani, że miała marzenia o mieszkaniu. Wyobraźmy sobie, że wojna się skończyła. W jakim mieście chciałaby Pani mieszkać? Wrócić do rodzinnego Chersonia, czy do innego?

Odessa. Bardzo chcę pojechać do Odessy. Myślę, że najprawdopodobniej będzie to południe, bo bez morza jest nam ciężko. Ale z jakiegoś powodu nie bardzo wierzę w Chersoń, szczerze mówiąc. Chcę wrócić, zwłaszcza po tym, jak zobaczyłam tu wszystko – ludzie tu żyją. Dobrze im się żyje. Dzieci mają gdzie się wyszaleć. Dzieci mają miejsce do rozwoju. Młodzi ludzie mają gdzie się rozwijać, więc… Na pewno życzę naszemu krajowi, aby odżył po wojnie. Wojna na pewno się skończy. Ale wciąż czeka nas moment ożywienia i stabilizacji. To wciąż będzie dla wielu bardzo bolesna kwestia. Bo wrócić do ruin i znów pokazać dziecku, że teraz będzie trochę ograniczone w tym i tamtym. Pojawi się też wiele pytań i opinii, czy rzeczywiście jest to konieczne, czy nie. My jesteśmy gotowi do powrotu.