Kateryna Majszewa

KATERYNA MAJSZEWA

36 lat, Czernihów – Warszawa

Matka dziewięcioletniej Marho. Ma nadzieję wyleczyć w Polsce wzrok.

Razem z mężem Ołeksandrem i córką Margo mieszkaliśmy w Czernihowie. Po urodzeniu dziecka znacząco pogorszył mi się wzrok i zaczęłam tracić słuch, dlatego nie pracowałam i zajmowałam się wychowaniem córki.

Do ostatniej chwili nie wierzyłam, że może nastąpić inwazja na pełną skalę. 23 lutego świętowaliśmy jeszcze dziewiąte urodziny Margo. Wśród gości była także mama koleżanki Margo, która została przesiedlona z Ługańska. Rozmawialiśmy z nią o wojnie. Nie dopuszczałam do siebie myśli, że niebawem będę musiała postawić się w jej sytuacji.

Rano, 24 lutego, gdy środki masowego przekazu informowały już o inwazji na pełną skalę, zaczęliśmy zbierać rzeczy „na wszelki wypadek”. Pierwsze wybuchy zaczęły się około godziny szesnastej: ostrzał prowadziła nasza brygada pancerna, bo wojska Federacji Rosyjskiej podeszły na odległość piętnastu-dwudziestu kilometrów od Czernihowa.

Mój mąż jest zastępcą dyrektora teatru, dlatego przed wybuchami mogliśmy schować się w piwnicy teatru. Nie zgodziłam się na to, ponieważ ze względu na słaby wzrok warunki są dla mnie bardzo ważne. Dlatego większość czasu spędziliśmy w naszym mieszkaniu na parterze pięciopiętrowego budynku w okolicach Czernihowa.

Rosjanie chcieli wedrzeć się do miasta, dlatego wybuchy były coraz częstsze. Zaczęły latać samoloty z Białorusi, bomby zrzucane były na wielopiętrowe budynki mieszkalne. Rakiety dolatywały nawet do przedszkoli, na przykład do tego, w którym pracuje moja teściowa. Mąż jest korespondentem, więc nagrywał materiały o zbrodniach Federacji Rosyjskiej i pewnego razu został ranny od wybuchu pocisku. Z uszu wypłynęła mu krew.

Na początku marca ostrzały i uderzenia w budynki mieszkalne oraz szkoły się nasiliły. Nasza rodzina zaczęła myśleć o wyjeździe. Ale o tym, że trzeba uciekać, zrozumiałam ostatecznie wtedy, gdy zniknął prąd elektryczny, woda, ogrzewanie, a sklepy zostały zamknięte. Na dworze zaczęto nawet kopać szambo, żebyśmy mogli z niego korzystać. Do tego zaczęły się dywersje, walki uliczne, wprowadzili godzinę policyjną.

13 marca przyjechała do nas siostra męża: ich dom, który stał w samym centrum miasta, został uszkodzony przez wybuch Iskandera. Nie mówię już o innych rejonach i ofiarach śmiertelnych. Szczególnie ucierpiały okolice miasta.

Pojechaliśmy z Margo do moich rodziców, którzy mieszkają niedaleko dworca kolejowego. Myśleliśmy, że tam będzie bezpieczniej. Ale i tam nie było wody, prądu ani zasięgu. Zaczął się ostrzał, ludzie masowo uciekali.

Zdecydowaliśmy się wyjechać, na początek do Kijowa, a stamtąd do zachodniej Ukrainy i być może do Polski. Poszliśmy do wolontariuszy, którym mogliśmy zaufać, i 23 marca wyruszyliśmy w drogę. Jechaliśmy niewielkim autobusem zapełnionym starszymi ludźmi, wśród których wielu wiozło ze sobą zwierzęta.

Gdy dojechaliśmy do mostu samochodowego prowadzącego przez rzekę Desna, okazało się, że trzy godziny wcześniej został uszkodzony w wyniku bombardowania. Kazali na zawrócić. Zaczęłam histeryzować: to był jedyny most, którym można było wyjechać z Czernihowa w kierunku Kijowa. Był jeszcze most pieszy, którym także można było spróbować przejechać, ale gdy tam dotarliśmy, obrona terytorialna kazała nam zawracać: ten most był tak naprawdę celem wojsk rosyjskich. Wróciliśmy do domu. Podjęliśmy jeszcze jedną próbę wyjazdu, ale znowu nas zawrócono.

Tak w strachu przeczekaliśmy do 4 kwietnia. I jak tylko wojska rosyjskie trochę się wycofały, pozwolono nam wyjechać mostem dla pieszych.

Gdy przyjechaliśmy do Kijowa, przyjaciele naszych przyjaciół przyjęli nas w domu kultury. 6 kwietnia wyruszyliśmy pociągiem do Polski. Dlaczego tam? Sylwester Biraga – dyrektor teatru Druga Strefa w Warszawie i przyjaciel mojego męża – zaproponował nam pomoc. Na początku mieszkaliśmy w administracyjnej części teatru, a 28 czerwca przenieśliśmy się do ZAiKS-u. W teatrze przywykłam do nowych warunków, nauczyłam się, co gdzie się znajduje i jak z tego korzystać. Przenoszenie się w nowe miejsce jest dla mnie stresujące, ale przyzwyczaiłam się do ZAiKS-u. Jesteśmy pod ogromnym wrażeniem, jak przyjazny stosunek mają do nas ludzie.

W ogóle w Polsce znaleźliśmy wielu nowych przyjaciół, którzy pomogli naszej rodzinie, za co jesteśmy im bezgranicznie wdzięczni.

Nowa sytuacja za granicą jest dla mnie bardzo trudna. Potrzebuję obecności męża i jego opieki na ulicy. Ponadto do Polski przyjechaliśmy z odrobiną nadziei, że być może zaproponują mi tu jakieś leczenie. Choruję na nieuleczalną chorobę genetyczną, ale jest szansa, by ją zatrzymać. Lekarze w Ukrainie mówili, że powinnam się z tym pogodzić, a tutaj dali mi nadzieję. Dlatego ważne jest dla mnie, bym w Polsce mogła potwierdzić mój stopień niepełnosprawności – wtedy będę mogła szukać leczenia na wysokim międzynarodowym poziomie.

Chciałabym lepiej widzieć, być potrzebna innym. Mam na przykład takie marzenie, by nauczyć się prowadzić samochód. Bardzo chcę być silną matką, a nie taką, którą dziecko prowadzi za rękę. Chciałabym pracować, tworzyć. I to mnie mobilizuje.

Moja rodzina bardzo mnie wspiera, ale emocjonalnie najtrudniejsze jest to, że w Ukrainie zostali moi rodzice. Nie porzuciłam jednak Ukrainy, rodziców, przyjaciół. To, że przebywam w Polsce, nie oznacza, że uciekłam i się schowałam. Bardzo przeżywam to, co się tam dzieje.

Moje plany na przyszłość to na razie spędzić zimę w Polsce i wykorzystać wszystkie możliwości, by osiągnąć dobre wyniki w leczeniu. Jeśli w Czernihowie byłam zwykłą mamą, która płynęła z prądem, to teraz wszystko się zmieniło – w moim życiu pojawił się cel.

Rozmawiała Natalia Tkaczyk
Zdjęcia: Magdalena Dzierzęcka

Pełny tekst

Ostrzegamy, że treść wywiadów może zawierać treści brutalne i wstrząsające. Są to historie wojenne traktujące często o bardzo trudnych i tragicznych, czasem brutalnych wydarzeniach. Zastrzegamy, że przedstawione na stronie świadectwa zawierają prywatne historie, opinie i odczucia kobiet, które ich udzieliły. Opinie i poglądy w nich zawarte nie są równoważne z opiniami i poglądami organizatorów projektu MOMENTY.

Razem z Ołeksandrem i córką przyjechaliście z Czernihowa. Proszę powiedzieć, czym zajmowała się Pani w Czernihowie? Jak wyglądało wasze życie na Ukrainie?

Po narodzeniu dziecka znacznie pogorszył mi się wzrok, nie mogłam już pójść do pracy, dlatego zajmowałam się dzieckiem.

Pracowałam w Czernihowskim Obwodowym Muzeum Sztuki im. Hryhorija Hałahana – jedyne takie w mieście i całym obwodzie. Pracowałam tam jako asystentka dyrektora, zajmowałam się kwestiami administracyjnymi i kadrowymi. Popracowałam tam półtora roku czy dwa lata, wyszłam za mąż i poszłam na urlop macierzyński. Urodziłam dziecko i wtedy zaczął mi się momentalnie psuć wzrok – po czterech miesiącach miałam już problem z widzeniem na ulicy. Takie intensywne pogarszanie się trwało trzy lata. Pod koniec urlopu macierzyńskiego zrozumiałam, że ze względu na chorobę nie dam rady wrócić do swoich obowiązków. Urodziłam dziecko w wieku 27 lat i od tego czasu choroba postępuje.

Pamiętam wydarzenia z 2014 roku. Urodziłam 23 lutego 2013, więc dziecko akurat kończyło rok, jak na Ukrainie wydarzenia nabierały tempa. Pamiętam, że chcieliśmy zaprosić krewnych z Kijowa na pierwsze urodziny córki, ale bardzo długo nie mogli się określić, bo właśnie wtedy trwała ostra faza protestów na Majdanie i zaczynały się zmiany w polityce. Nie dość, że miałam problemy ze zdrowiem, to jeszcze zmiany w kraju. Mieliśmy oczywiście plany na przyszłość, ale wydarzenia 2014 roku poważnie wpłynęły na naszą rodzinę, tak samo zresztą jak na inne rodziny w Ukrainie. Powiem tak, Czernihów to mimo wszystko północ Ukrainy, a więc daleko od Doniecka czy Ługańska, dlatego te wydarzenia się na nas inaczej nie odcisnęły niż gospodarczo. Za to 24 lutego, wybiegając trochę do przodu, po podejściu wojsk pod Czernihów zrozumieliśmy, co czuli ci ludzie. Wiele osób uświadomiło sobie, że nie można stać z boku i „moja chata z kraju”. To, co się wydarzyło w 2014… To była taka zapowiedź tego, że może być gorzej.

Dopuszczała Pani myśl, że może się wydarzyć coś takiego?

Osobiście nie, w ogóle do ostatniego dnia nie sądziłam, że może dojść do takiej totalnej inwazji. Wiele osób sądziło, że dojdzie do rozwiązania politycznego albo że całość potrwa najdłużej tydzień. Widzieliśmy, jak to wyglądało kilka lat temu w Gruzji i jeśli już miało się zacząć, to czy ja, czy moi rodzice, zakładaliśmy raczej taki scenariusz. Ludzie nie oczekiwali, że w Czernihowie będzie taka ciężka sytuacja. Z drugiej strony po tym, jak Federacja Rosyjska weszła do Doniecka i Ługańska, to w rodzinie mówiło się o możliwej napaści. A którędy pójdą na Kijów, jeśli już? Tylko przez Czernihów. Już wtedy w 2014 nie do końca ufaliśmy Białorusi. Już wtedy dla nas to było państwo podporządkowane polityce Federacji Rosyjskiej.

Jaki dla Pani wyglądał dzień 24 lutego?

23 lutego obchodziliśmy dziewiąte urodziny córki. Oczywiście słuchaliśmy doniesień, ale nie dopuszczałam do siebie myśli, że zrobi się aż tak poważnie, dlatego żyliśmy swoim życiem. Na urodzinach rozmawiałam z mamą koleżanki, naszej Margarity. Tacy nasi dobrzy znajomi – nasze dzieci razem chodziły do przedszkola i zapraszają się nawzajem na urodziny. Cała rodzina, czyli ona, mąż i trójka dzieci, to przesiedleńcy z Ługańska. Dostali mieszkanie w Czernihowie, już tutaj urodziło się im trzecie dziecko. Siedziałam z tą mamą przy stole i temat zszedł na wojnę. Zapytałam, jak oni się wydostali z Ługańska w 2014 roku. Mówiła, że wszystko się działo tak szybko – jej matka wysłała ich nad morze, a potem już pojechali do krewnych w Czernihowie i tak zostali. Nie mieli pojęcia, że ich życie zmieniło się na zawsze. „Wiesz Aniu,” – mówię – „mnie się po prostu nie mieści w głowie taki nagły zwrot. Całe życie spędziłam w Czernihowie, moja mama tak samo”. Nie potrafiłam się postawić w jej sytuacji, że nagle trzeba dokądś wyjeżdżać. 24 lutego o 5.00 rano jeszcze do końca nie rozumiałam, co nas czeka.

Jak się Pani dowiedziała, że coś się zaczęło?

Z telewizji i internetu.

Słyszała Pani już wtedy eksplozje?

Absolutnie nie. Za to media podawały, że zaczęła się wielka inwazja wojsk rosyjskich na Ukrainę i ze wszystkich stron ruszyły na nas czołgi. Mąż był bardzo zaniepokojony sytuacją, więc o 9.00 rano już na wszelki wypadek się pakowaliśmy. Pierwsze odgłosy wojny usłyszeliśmy koło godziny 16.00. To były wystrzały naszej brygady pancernej, która broniła się na rubieżach miasta. Rosjanie byli 15 – 20 km od Czernihowa. Działa strzelały, ale do wieczora się uspokoiło. Zastanawialiśmy się, co robić. Mieszkaliśmy na parterze we czwórkę: ja, mąż, jego mama i córka. Mąż proponował, żebyśmy przenieśli się do teatru Szewczenki, w którym pracuje, bo to stara solidna budowla. Może nie ma tam schronu bombowego, ale są bardzo mocne piwnice. Ostatecznie poszliśmy spać w domu.

Pani mąż pracuje jako wicedyrektor teatru. Jest też aktorem, czy tylko nim administruje?

Nie, mąż jest tylko managerem. Oboje zresztą kończyliśmy zarządzanie na tej samej uczelni. Jest świetnym organizatorem, odpowiada też za projekty i reklamę teatru.

Zgodziła się Pani na przenosiny do teatru?

Nie zgadzałam się. Przede wszystkim dlatego, że na pewno byłyby tam mało komfortowe warunki – w tych wielkich pomieszczeniach teatru jest zimno, a w piwnicy musi być jeszcze zimniej. Poza tym na pewno nie bylibyśmy tam sami, bo mnóstwo ludzi wpadło na ten sam pomysł. Dlatego mimo wszystko postanowiliśmy zostać w domu, bo tak było wygodniej.

Może to ze względu na Pani problem ze wzrokiem i że chciała Pani zostać w znanym środowisku? [przyp. red. – uchodźczyni jest osobą niedowidzącą].

Tak, dla mnie warunki, w których mam przebywać, są bardzo ważne. Chociaż żeby było, jak przygotować jedzenie i żeby było ciepło. Dla męża to nie ma aż takiego znaczenia, ludzie też są w stanie obejść się bez wielu rzeczy, ale ja tak nie mogę. Nie potrafiłabym gotować na ognisku, mi w gotowaniu pomagała teściowa. Przemyśleliśmy to i podjęliśmy decyzję, że poczekamy z tym teatrem, bo przecież nie wyparuje, a jeśli będzie naprawdę źle, to zawsze jakoś się tam przedostaniemy. Od nas to 20 minut trolejbusem.

Jak długo zostaliście w mieszkaniu? Jak chroniliście się przed ostrzałem?

To jest bardziej skomplikowane. Przez pierwsze dwa dni strzelały tylko działa – nasze wojska ustawiły obronę 15 km przed Czernihowem i nie puszczały Rosjan do miasta. Tamci przeszli przez część obwodu, przez Nowogród Siewierski i przez Szczors (teraz to miasto jakoś inaczej się nazywa po dekomunizacji, nie pamiętam nazwy [przyp. tłum.: w 2016 r. miasto wróciło do historycznej nazwy Snowsk] i stanęli właśnie 10 – 15 km od miasta. Po dwóch dniach zaczęły się ostrzały rakietowe. Bili z uraganów, z broni kasetowej, więc ewidentnie przygotowywali szturm. Poczułam, że jest poważnie, kiedy zaczęły przylatywać samoloty z Białorusi (dopiero później pojawiły się iskandery) zrzucające bomby nawet na bloki w Czernihowie. Jakieś dwa, trzy podwórka dalej jedna taka bomba trafiła w najwyższe piętra wysokiego bloku. Widać było dym, byli ranni. To wywarło na mnie olbrzymie wrażenie. Jakiś czas później rakiety odpalone z samolotów spadły na przedszkole, gdzie moja teściowa przepracowała 35 lat. Pamiętam, że mąż kręcił tam materiał, pokazywał zniszczoną aulę i kuchnię.

Pani mąż zajmował się też (bo to warto zaznaczyć) relacjonowaniem wojny w mieście?

Tak, już na początku zaczął się tym zajmować, śledził wydarzenia w internecie, w telegramie. Właśnie trafienie w ten budynek zrobiło na mnie wielkie wrażenie. To było pod sam koniec lutego. Szczerze mówiąc, zaczynaliśmy się już nawet przyzwyczajać do tych eksplozji i ataków. Mieliśmy z mężem rozmowę co do tego, gdzie powinniśmy się ukrywać w razie bombardowania. Niestety nasz budynek nie miał schronu – to zwykły powojenny blok z prefabrykatów postawiony tak, jak cała dzielnica, dla robotników zakładów radiowych. Pod budynkiem jest zwykła piwnica, w której generalnie trudno wytrzymać z powodu braku wentylacji, a co dopiero wykorzystywać ją na schron. Jedyne sensowne miejsce w okolicy, w którym można było się schować, to szkoła córki stojąca dosłownie po drugiej stronie ulicy. Tam też nie ma nie wiadomo jakich schronów, ale w podziemiu są przynajmniej solidne pomieszczenia magazynowe, gdzie wejdzie 250 osób. Mąż poszedł tam któregoś dnia z mamą, żeby się rozejrzeć.

A Pani?

A ja siedziałam z dzieckiem w mieszkaniu. To był 27 albo 28 lutego. Poszli tam. W środku pełno osób, ludzie płaczą, szpilki nie wciśniesz. Szli tam ludzie, którzy już psychologicznie nie dawali rady w mieszkaniu. Uznaliśmy, że to nie miejsce dla nas, chyba że w ostateczności. Osoby, które bardziej panowały nad emocjami, posiedziały tam godzinę, dwie i uznawały, że nie ma sensu tam siedzieć. Lepiej pójść do domu, coś zjeść i poleżeć w normalnych warunkach – nie ma sensu się męczyć.

Oczywiście, zdarzało nam się wychodzić na zewnątrz. Rakiety nie spadały bez przerwy. Był określony plan. Wstawaliśmy rano, jedliśmy śniadanie, potem patrzyliśmy przez okno, jak tam sytuacja, i jeśli był spokój, to można było wyjść przed klatkę i odetchnąć świeżym powietrzem. Mąż próbował robić zakupy w sklepie, chociaż robiło się z tym ciężko. Były problemy z płaceniem kartą, zwłaszcza kartą kredytową. Zaczęły się ustawiać kolejki do bankomatów, więc wkrótce wprowadzono limity. W sklepach gigantyczne kolejki, ludzie kupowali, co tylko było, zwłaszcza nabiał i mięso. Tak to wyglądało do końca lutego. A już na początku wiosny Rosja przeszła do aktywniejszych działań i zaczęła ostrzeliwać budynki w centrum, gdzie jest więcej ludzi.

Co robiliście w takich sytuacjach?

Nie pamiętam, czy to był 4 czy 5 marca. Zrobiono wtedy zdjęcie… Stoi u nas w centrum taki rząd bloków wysokich na osiem pięter – w Czernihowie mówią na nie Mur Chiński. W biały dzień rakieta spadła na jeden z tych budynków, było mnóstwo rannych, w tym kobiet i dzieci. Fotografia ukazała się nawet w „New York Timesie”. Miałam wrażenie, że Rosja robiła to na pokaz: „Patrzcie, ile będzie ofiar – jak nie złożycie broni, to będzie jeszcze gorzej”. Po 5 marca, jak już zrozumieli, że Czernihów się nie podda, zaczęli regularnie celować rakietami w infrastrukturę. Na początku ostrzeliwali budynki administracyjne, dwukrotnie próbowali trafić w ratusz (moja siostra mieszka obok), potem strzelali w szkoły. Pamiętam, że trafili w szkołę nr 18 i jeszcze jakąś jedną. Do tego oczywiście poszły w ruch samoloty znad Białorusi, czołgi i naprawdę potężne rakiety.

Dopóki jeszcze były dobre warunki – mieliśmy światło, wodę, gaz, mieliśmy na czym gotować – to wierzyliśmy, że to się skończy. W domu byliśmy jak w bunkrze. Ludzie w czasie alarmów schodzili z wyższych pięter, a my na parterze właściwie czuliśmy się jak w schronie. Sądziliśmy, że będzie w porządku, ale kiedy w mediach zaczęli podawać, że nie będzie wody i należy robić zapasy, zaczęła się panika.

Wierzyliśmy w siły zbrojne, że będą trzymać pozycje, ale jak rozeszła się informacja, że trzeba gromadzić wodę, to przez głowę przemknęła mi jednak myśl, że powinniśmy pojechać do moich rodziców, którzy mieszkają koło dworca, bo może tam byłoby bezpieczniej. Z drugiej strony to trzecie piętro, więc gorzej niż na parterze. Zaczęliśmy się też zastanawiać, co jeśli naprawdę trzeba będzie uciekać i kto ze znajomych dysponuje autem. Jak już ktoś wyjeżdżał, to tylko do Kijowa, bo to była naprawdę jedyna droga – u góry zostawała Białoruś, a trochę bardziej w prawo Rosja. Z drugiej strony nie było zbytnio do kogo jechać w tym Kijowie. Dlatego pomimo różnych opcji zdecydowaliśmy na razie nie robić żadnych ruchów i po prostu trzymać się razem.

A co było tym momentem, gdy uznała Pani, że koniec – jedziemy?

Zrozumiałam, że trzeba się wynosić, kiedy po raz drugi zniknął prąd i to na trzy dni. Najpierw odcięli wodę, potem ogrzewanie, a w końcu prąd. Bardzo ostre walki trwały jakoś od 5 do 15 marca. Najczęściej strzelali późnym wieczorem, wtedy też wprowadzono godzinę policyjną. Regularnie ostrzeliwano budynki, robiono oznaczenia na samochodach, trwały walki uliczne i w mieście działali dywersanci.

Bez prądu zaczęliśmy bardzo marznąć, na dworze było zimno, siedzieliśmy w domu w kurtkach i czapkach. Od 10 [marca] spaliśmy z dzieckiem na materacach w korytarzu. Zrozumiałam, że prąd w najbliższych dniach nie wróci, a będzie tylko gorzej. Na podwórku ludzie wykopali już nawet dół na nieczystości. Do tego bardzo restrykcyjnie podchodziliśmy do zaciemnienia, więc po godzinie 19.00 czy nawet 17.00 nie zapalaliśmy już światła. Jeśli pojawiał się prąd, ładowaliśmy baterie w latarkach i telefonach. W przypadku alarmu przenosiliśmy się do korytarza albo do łazienki. Syreny wyły bez przerwy, więc co rusz biegaliśmy w tę i z powrotem, bo też nie dało się tam siedzieć bez końca. To bardzo obciążało psychikę.

13 marca przyjechała do nas samochodem siostra męża mieszkająca w centrum. W nocy doszło u nich do bardzo silnego wybuchu po uderzeniu iskandera, powylatywały im okna w mieszkaniu na trzecim piętrze. Oczywiście byli wtedy w schronie, ale normalnie jak ludzie wracają po alarmie, to można w domu coś ugotować, odpocząć chociaż godzinkę, a u nich zniknął gaz. U nas gaz jeszcze jako tako działał, więc przyjechała ugotować cokolwiek do jedzenia.

Już nie mówię o tym, co działo się w innych dzielnicach, zwłaszcza na obrzeżach. Ucierpiało bardzo wiele budynków, jak chociażby internat. Coś okropnego, nic z niego prawie nie zostało, zginęło wtedy strasznie dużo dzieci. Tak samo, niedaleko nas jest dzielnica Masany, gdzie od 10-15 lat powstaje wielkie osiedle. Ludzie kupowali mieszkania, urządzali się tam jakoś, a teraz bloki są dosłownie podziurawione. Podobnie na Bobrowicy. Na przedmieściach trwały zacięte walki, więc tam, jeśli nie cała zabudowa jest w ruinie, to 80% przynajmniej…

Ostatecznie 13 marca padła decyzja, że jedziemy do rodziców. Chociaż to trzecie piętro, to przynajmniej mieli prąd. W domu została teściowa z mężem, bo ktoś musiał zająć się papugą, a moi rodzice mają kota. Dlatego pojechałam ja z córką. Ucieszyłyśmy się oczywiście, bo wreszcie można było naładować telefon i posiedzieć w cieple przy grzejniku elektrycznym (do tego czasu wysiadło już centralne ogrzewanie). Nasza radość nie trwała jednak długo – dosłownie dwa dni później odcięto wodę, a po trzech dniach tam także nie było prądu. Zaczęło się dokładnie to samo, co w naszej dzielnicy, czyli na Docence.

Wtedy zaczęła się prawdziwa ucieczka. Oczywiście, już wcześniej część osób decydowała się na wyjazd własnym samochodem, ale 15 marca ludzie zaczęli masowo szukać autobusów ewakuacyjnych. Co gorsza, nie było zapewnionego korytarza humanitarnego – na ile rozumiem, ani prezydent miasta, ani gubernator nie mogli się porozumieć z wojskami rosyjskimi, żeby chociaż umożliwić wyjazd cywilów. Nie wiem, czy to ze względu na bezduszność tamtej strony, czy jakieś niemożliwe do spełnienia warunki, ale wiele osób uciekało, nie czekając na żadne uzgodnienia.

Jak udało się to Waszej rodzinie?

U nas to było tak, że mąż przyszedł do nas na piechotę przez całe miasto, żeby się z nami zobaczyć – to był akurat jedyny sposób porozumiewania się, bo zasięg zniknął kompletnie. Powiedziałam mu wtedy, że czarno to widzę i w mieście z każdym dniem będzie gorzej. Do tego jedyny sposób, żeby wydostać się do Kijowa, to przejechać przez most na Deśnie. Trzeba jechać, bo przeprawa może zostać zniszczona w każdej chwili.

Ale przecież w Kijowie też bardzo dużo się działo i trwały zacięte walki.

Kiedy ja przeniosłam się z córką do matki, moja siostra wyjechała akurat do Kijowa. Na dniach wtedy ogłosili, że Kijów ma dostać lepszą obronę przeciwlotniczą. Dlatego stolica wydawała się mimo wszystko bezpieczniejszym wyborem. Do tego nie planowałam wcale tam zostawać na dłużej. Jadąc z Czernihowa i tak siłą rzeczy trzeba przejechać przez Kijów, żeby się wydostać w stronę Żytomierza czy Wołynia. Nie wiedziałam jeszcze, czy wyjadę tylko na zachód Ukrainy, czy może w ogóle do Polski, ale Kijów to miał być tylko przystanek.

Tak czy siak, trzeba było wyjeżdżać, skoro nawet żeby się porozumieć mąż musiał przejść przez cały Czernihów wśród walk i ostrzałów, które z każdym dniem się nasilały. 18 marca mąż przyszedł i powiedział, że dosłownie naprzeciwko naszego domu jakieś 30 – 35 osób ustawiło się w kolejkę do samochodu po chleb, kiedy spadł na nich pocisk, może kasetowy. Efekt był koszmarny. Zginęło mnóstwo osób, krzyk, na ulicy kałuże krwi, pokazano to nawet w wiadomościach. Wtedy już zaczęliśmy szukać sposobu na wyjazd z miasta.

W grupach na Telegramie i Viberze wrzucano informacje o autobusach jadących do Kijowa, ale to całkowicie na własne ryzyko. Jedna wielka ruletka, dojedziesz albo nie dojedziesz. Wiozą cię jacyś wolontariusze, a do tego jeszcze wszystko na ostatnią chwilę – informacja pojawia się o 5.00 rano, a ty masz być gotowy i ze spakowanymi rzeczami dwie godziny później o 7.00.

Mąż doszedł do wniosku, że w mieszkaniu może nie jest najbezpieczniej, ale to wciąż lepiej niż w jakimś podejrzanym autobusie. Do Czernihowa zaczęto przywozić pomoc humanitarną, więc uznaliśmy, że lepiej zostać jeszcze chwilę i zapewnić sobie jakiś pewniejszy transport. Po jakimś czasie skontaktowałam się z krewnymi, którzy sami zajęli się wolontariatem. Okazało się, że pomogli wielu moim znajomym, dlatego umawialiśmy się już bezpośrednio z nimi. Plan był taki, że przyjadą z pomocą humanitarną z Kijowa, zostaną na noc, a w drodze powrotnej zabiorą nas ze sobą. Wieczorem do mnie zadzwonili, żebyśmy byli gotowi o 5.00 rano. Mąż się zgodził, uznał, że to będzie najlepsze rozwiązanie. Postanowiliśmy, że pojedziemy do Polski.

Czyli wyjeżdżając do Kijowa już wiedzieliście, że chcecie dostać się do Polski, tak? Czy już na tym etapie miał was przyjąć w Polsce ZAiKS?

Od początku wojny byliśmy w kontakcie z przyjacielem mojego męża, dyrektorem Teatru Druga Strefa w Warszawie, który bardzo przejmował się tymi wydarzeniami i oferował się, że w razie czego jest gotów pomóc i nas przyjąć. Poza tym, Kijów musiał być już przepełniony, bo zjeżdżali się tam ludzie z okolicznych obwodów, dlatego Polska wydawała się najsensowniejszą opcją, nie mówiąc już o eksplozjach.

Kiedy wyjechaliście z Czernihowa?

To było 21 marca.

Ile czasu spędziliście w Kijowie?

To dłuższa historia. Spakowaliśmy się, pożegnaliśmy się z rodzicami i o godzinie 5.00 rano ruszyliśmy. Jechali z nami w busie prawie sami starsi ludzie, wiele osób z psami i z kotami. Wtedy do mnie dotarło, że musieliśmy być chyba jedną z ostatnich rodzin, która jeszcze nie wyjechała. Świeciło słoneczko i nagle poczułam taką wielką nadzieję.

Jedziemy w stronę tego mostu, po czym nagle zatrzymują nas i mówią, że mostu nie ma, zawracajcie. Okazało się, że zbombardowano go dosłownie trzy godziny wcześniej – z sześciu zrzuconych bomb dwie trafiły w sam środek mostu. Wpadłam w histerię, bo rozumiałam, że jedyna droga z Czernihowa do Kijowa prowadzi przez most, który właśnie został uszkodzony.

Kierowca zawrócił, ale pomyślał chwilę i przypomniał sobie jeszcze o starym moście pieszym trochę dalej koło portu rzecznego. Kiedyś jeździły po nim auta, ale zamknięto go później dla ruchu. Gdy do niego dotarliśmy most faktycznie był cały, ale obrona terytorialna nas nie przepuściła, mówiąc, że to zbyt niebezpieczne – most jest w dosyć odsłoniętym miejscu i ma formę łuku, przez co jadący po nim pojazd byłby doskonale widoczny dla wroga.

Zawrócono nas. Wróciliśmy do domu, przywitaliśmy się z rodzicami, z którymi raptem godzinę wcześniej się pożegnaliśmy. Wolontariusze z busa powiedzieli, że nie mogą nic obiecać i nie wiedzą, co będzie dalej – sami utknęli. Musiałam wziąć coś na uspokojenie, bo było ze mną naprawdę źle. Wiadomo, jak czas się dłuży, kiedy można tylko siedzieć i bezczynnie czekać. I jak tu się wydostać? Kto nam pomoże?

Następnego dnia znów działaliśmy spontanicznie. Chłopcy z busa powiedzieli, że spróbują jeszcze raz, a jeśli chcemy jechać, to mamy się stawić spakowani za 20 minut. Prócz nas zabrało się kilka rodzin, w tym jedna z półrocznym dzieckiem. To chyba był jakiś znak, bo dziecko zaczynało płakać od razu, jak tylko ruszaliśmy – po zatrzymaniu się momentalnie przestawało.

Po kilku posterunkach dotarliśmy do mostu pieszego. Chłopcy spędzili pół godziny na rozmowie z ludźmi z obrony terytorialnej, po czym pokręcili głową i powiedzieli, że dzisiaj też jest zbyt niebezpiecznie i nie da rady. Znowu porozwozili ludzi po domach, a mnie wolontariusz, jak krewny krewnej, szepnął na ucho: „Nie wiadomo, co dalej. Przygotujcie się, bo będzie ciężko. Najbliższe noce mogą być bardzo niebezpieczne, do tego istnieje szansa zniszczenia mostu kolejowego”. Już całkowicie pozbawieni nadziei poszliśmy do domu i zaczęliśmy myśleć, co robić. Stanęło na tym, że przeniesiemy się do mojej siostry, ponieważ jej blok jest tak jakby wkopany w ziemię. Czyli parter znajduje się w zagłębieniu. To było znacznie bezpieczniejsze niż blok rodziców stojący na podwyższeniu. Do tego – przynajmniej przez pierwsze dwa dni, dopóki znowu nie zaczęto ostrzeliwać infrastruktury – u siostry był prąd.

A kiedy i w jaki sposób udało Wam się w końcu wyjechać?

Przesiedzieliśmy tam do 4 kwietnia i po prostu czekaliśmy, bo naprawdę nie było żadnej szansy na wyjazd z miasta. Liczyliśmy, że zostanie w końcu przerzucony most pontonowy. Kończyło nam się jedzenie, panował chłód, byliśmy brudni, a potrzebę – przepraszam za wyrażenie – można było załatwić tylko do wiadra. Udało nam się dopiero, kiedy Rosjanie zaczęli się wycofywać z obwodu czernihowskiego i kijowskiego. Zdecydowaliśmy, że musimy jechać właśnie wtedy, bo nie wiadomo, czy Rosjanie nie zbiorą sił i nie wrócą.

Czyli wtedy pojawiła się opcja wyjazdu?

Po odejściu wojsk od miasta zrobiło się spokojnie. Poszła informacja, że wolno już jeździć przez most, więc od razu zadzwoniłam do tych krewnych, którzy mieli nas wywieźć. To był 4 kwietnia. W tamtej chwili sytuacja w Czernihowie nie była może najgorsza, ale i tak zdecydowaliśmy się na ucieczkę, bo istniało niebezpieczeństwo, że ten koszmar powróci.

Ołeksandr, pani mąż, był lekko ranny jeszcze w Czernihowie, prawda?

To się stało w czasie jednego z tych marszy przez miasto, o których mówiłam. Dotarł do nas w końcu i powiedział, że po drodze doszło do wielkiej eksplozji. Rzucił się na ziemię, krew mu ciekła z uszu. Jak się okazało, przez wybuch na trzy dni stracił słuch w jednym uchu.

Jak długo zostaliście w Kijowie?

Dojechaliśmy do Kijowa 4 kwietnia, a wyjeżdżaliśmy 6 kwietnia, czyli wychodzi, że byliśmy tam dwa dni. Po przyjeździe do stolicy nie mieliśmy się gdzie podziać. Ostatecznie znajomi znajomych znaleźli dla nas miejsce w domu kultury, gdzie mogliśmy zjeść i się ogrzać. Jesteśmy im za to bardzo wdzięczni, że nas tak przyjęli – pani Oksana Wołodymiriwna i pan Witalij. Z Kijowa chcieliśmy jechać w kierunku Warszawy pociągiem. Co prawda nie wiadomo było, ile będzie przesiadek, ale mężowi udało się kupić bilety w aplikacji.

W Warszawie trafiliście od razu do ZAiKS-u?

Nie.

Nie?

Do Warszawy zaprosił nas Sylwester z Teatru Druga Strefa.

Czy to on was umieścił w ZAiKS-ie? W jaki sposób dotarliście do Warszawy?

7 kwietnia przekroczyliśmy granicę. Przyjechaliśmy do Warszawy i tam Sylwester zrobił nam miejsce bezpośrednio w teatrze. To może nie być oczywiste dla niektórych, ale teatry zazwyczaj dysponują takim zapleczem do wypoczynku. Dostaliśmy jeden z takich pokojów i warunki tam mieliśmy nienajgorsze. W końcu jednak pan Sylwester nie mógł nam już dłużej udostępniać tych pomieszczeń, bo potrzebował ich dla organizacji festiwalu. Musieliśmy znaleźć sobie coś innego. Po tygodniu trafiliśmy przez moją znajomą na dziennikarza o imieniu Kuba, który poradził nam dom stowarzyszenia ZAiKS.

Kiedy trafiliście do ZAiKS-u?

Przyjechaliśmy tam 28 czerwca i od razu nam się bardzo spodobało. Czuć było taką troskę, trafiliśmy na bardzo ciepłych ludzi. Trafiliśmy tam na takich samych Ukraińców, jak my. Do tego po pobycie w gwarnym centrum Warszawy nagle trafiliśmy w takie spokojne miejsce.

Co okazało się największą przeszkodą dla Pani jako osoby ze szczególnymi potrzebami?

To miało znaczenie już na etapie planowania podróży. Wybraliśmy pociąg, żeby mniej chodzić. Dla mnie nawet chodzenie po ulicy jest problemem i potrzebuję być prowadzona za rękę.

Potem, już w Warszawie, mąż tak jak w domu musiał przejąć na siebie obowiązki. To on chodził do sklepu, ja potrzebowałam około 2 tygodni, żeby oswoić się z nowym miejscem. Żeby nauczyć się, co gdzie jest i jak korzystać z różnych rzeczy. To dla mnie wielki stres i potrzebuję, żeby był przy mnie mąż, więc nie mogło być tak, że on będzie znikał na cały dzień w pracy. Kiedy czegoś potrzebuję, np. jeśli chcę, żebyśmy razem poszli do sklepu albo czy do jadalni. Do tego jeszcze dochodzi opieka nad dzieckiem – to też jest odpowiedzialność.

Oddzielną kwestią było moje leczenie. Nachodziliśmy się niesamowicie po lekarzach i mąż cały ten czas prowadził mnie za rękę jak dziecko od szpitala do szpitala.

Dobrze rozumiem, że chcieliście otrzymać polskie orzeczenie o niepełnosprawności?

Przede wszystkim chciałam się dowiedzieć, czy może tutaj znajdzie się dla mnie jakaś terapia. W Ukrainie lekarze nie mogli mi zaoferować nic prócz zastrzyków z witaminami, więc miałam nadzieję, ze może w Polsce zaproponują mi inne metody leczenia. Jednak po tym, jak spędziłam cały miesiąc na badaniach w szpitalu na Czerniakowskiej i powiedziano mi, że nie mogą nic zrobić, poczułam niemały zawód. Zaczęliśmy starania o polskie orzeczenie o niepełnosprawności, bo to otworzyłoby nam drzwi do leczenia za granicą. Wiadomo mi o co najmniej trzech krajach, gdzie leczenie mojej przypadłości stoi na dużo wyższym poziomie niż w Polsce – to Niemcy, Wielka Brytania i podobno Indie.

Czy Pani choroba postępuje?

Jeśli chodzi o wzrok, to wiem, że to genetyczne. Z kolei słuchu nie badałam na Ukrainie, chociaż pogarszał się przez ostatnie 5 lat.

Czyli de facto ma pani teraz szansę na zatrzymanie postępu choroby albo nawet na wyleczenie?

Tak, na zatrzymanie. Moja przypadłość jest niestety genetyczna i nieuleczalna, bo mowa tu o pełnej degeneracji komórek. Można ten proces jedynie spowalniać. W tej chwili nie przebiega on jakoś aktywnie, ale diametralnie inaczej wyglądała sytuacja po narodzinach dziecka. Tak czy inaczej ten proces trwa, a my szukamy sposobu na maksymalne zastopowanie postępów choroby.

Co daje Pani siłę i motywację, żeby pomimo trudności nie poddawać się i iść naprzód?

Intuicja podpowiada mi, że nie znalazłam się w Polsce przypadkowo. Ponadto jestem zdania, że jeśli człowiek ma szansę, że widać światełko w tunelu, to trzeba tę szansę wykorzystać. Dlatego widząc, że jest potencjał, postanowiliśmy z mężem działać. Trzeba właśnie iść naprzód, działać – chyba właśnie to dodaje mi sił. W Ukrainie mówiono mi, że nie da się w niczym pomóc, żeby cieszyć się z każdego dnia i żyć sobie dalej. A tutaj jest ten promyczek nadziei. Tu chodzi o moje zdrowie, chcę lepiej widzieć, mam marzenia. Jeśli wzrok mi na to pozwoli, chciałabym nauczyć się prowadzić samochód.

Oczywiście mam mnóstwo wsparcia od rodziny. Sama chciałabym być silną mamą, a nie taką, którą dziecko prowadzi za rękę. Po 10 latach bardzo chciałabym coś robić, nawet pracować, może tworzyć. To jest walka, nie chcę już siedzieć z założonymi rękami i płynąć z prądem. Jestem tym zmęczona.

A co dla Pani jest w tej chwili najcięższe z emocjonalnego punktu widzenia?

Najciężej mi z tym, że rodzice zostali w Ukrainie. Jeszcze jakby było mało, mama przechodzi leczenie w związku z podejrzeniem raka. Przez 30 lat rodzice zawsze byli obok i zawsze mogłam liczyć na ich wsparcie. W Ukrainie to właśnie ojciec najbardziej angażował się w związku z moją chorobą. Zanim wyszłam za mąż, to właśnie on chodził ze mną po lekarzach, chociaż prawdę mówiąc robił to i po moim ślubie. Dlatego rozstanie z rodzicami to dla mnie wielki ciężar. Ale rozumiem, że tak trzeba. Może to i lepiej, że zostali na Ukrainie, bo jednak ja mam swoje życie, a oni swoje. Tak samo moja teściowa, mama Ołeksandra. Oni wszyscy są wspaniałymi ludźmi, ale każdy ma swoje życie i swoje problemy.

Myślicie o powrocie do Ukrainy, czy jednak widzicie już swoją przyszłość tutaj?

Nie potrafię jednoznacznie odpowiedzieć na to pytanie. Nie czuję w tej chwili potrzeby powrotu do Ukrainy, ale bardzo jej kibicuję. Nie uważam, że porzuciłam Ukrainę, czy rodziców albo przyjaciół. To, że jestem teraz w Polsce, nie oznacza, że uciekłam od problemu. Bardzo przeżywam to, co się dzieje w kraju. Tak samo przeżywam sytuację rodziców albo za siostry i siostrzenicy. Jednocześnie czuję, że mój pobyt tam w Czernihowie nie przyniósłby korzyści ani mnie, ani moim bliskim, ani Ukrainie jako takiej. Póki co, moje miejsce jest tu. Dlatego dzisiaj nie potrafię powiedzieć, czy planuję wracać.

Mówiąc, że Pani miejsce jest tutaj, ma pani na myśli Polskę?

Tak właśnie. Już zwłaszcza podoba mi się w ośrodku ZAiKS-u. Dla mnie to takie sanatorium. Ale zdaję sobie sprawę, że nie pozwolą mi tu zostać na zawsze. W tej chwili moje plany na przyszłość to przezimować i wykorzystać możliwości, jakie daje Polska. Zgodnie z prawem Ukraińcy mogą tu przebywać do 23 sierpnia 2023 roku i chcę ten czas maksymalnie spożytkować na leczenie. To wielki cel mojego życia. O ile w Czernihowie ograniczałam się do bycia mamą i płynięcia z prądem, tak tutaj myślę zadaniowo, stawiam sobie cele. Mój mąż, choć pracuje zdalnie, wspiera mnie i towarzyszy mi na drodze do zdrowienia. Jestem mu niezmiernie wdzięczna za całą tę pracę w kwestii dokumentów i dzwonienia, bez niego nie zrobiłabym nawet połowy tego wszystkiego. On sam rozumie, jakie to dla mnie ważne.

Proszę powiedzieć kilka słów o córce. Co zmieniła w niej wojna?

Myślę, że póki co, córka ma całkiem niezłe warunki. A przede wszystkim jest z mamą i tatą. Wiele dzieci przyjechało tutaj bez ojca i to dla nich bardzo trudne, bo tęsknią, i one, i matki. Już nie mówię o sytuacji, kiedy czyjś tata jest żołnierzem i ryzykuje życie, walcząc na froncie. Nasza córka miała w tym zakresie szczęście, ponieważ jest z obojgiem rodziców. Dzięki temu prościej było jej się zaaklimatyzować. Mieszkając jeszcze w teatrze w Warszawie, staraliśmy się znaleźć dla niej szkołę, żeby miała kontakt z ludźmi. I faktycznie trafiła do wspaniałej szkoły prywatnej ze świetną dyrektorką, której udało się zdobyć środki na dzieci z Ukrainy. Organizowano dla nich pomoc psychologiczną, wycieczki i spacery, żeby nie myślały o tym wszystkim.

To było jeszcze w Warszawie. Potem przenieśliśmy się do ośrodka ZAIKS-u. Jest tu bardzo pięknie, czujemy się tu trochę jak w domu. Czernihów nie jest wielkim miastem, więc wieczorem ulice pustoszeją, robi się bardzo spokojnie. Tu jest tak samo. Córka też się tu zaaklimatyzowała, poszła tu do szkoły po wakacjach. Jeśli nie będzie postępów w leczeniu, to jesienią być może wrócimy do domu, chociaż ze względu na wojnę może nie być w ogóle ogrzewania. Zobaczymy.

Myślę, że córka dostała naprawdę wielką szansę. Mogła pójść do polskiej szkoły, nauczyć się nowego języka i zapoznać się z kulturą. To cenne doświadczenie na przyszłość. Oczywiście tęskni za dziadkami, za kotkiem, za papugą – kto by nie tęsknił. Ale mimo wszystko sądzę, że trzeba się otwierać na nowe możliwości, jeśli takie się w życiu pojawiają. Skoro już tu jesteśmy, to musimy działać, rozwijać się, a nie siedzieć jak na wakacjach, kiedy tam trwa wojna.