Wiktoria Żytkowa

WIKTORIA ŻYTKOWA

28 lat, Charków – Poznań

Artystka, śpiewaczka operowa Narodowego Akademickiego Teatru Opery i Baletu im. Mykoły Łysenki. Mama ośmioletniej córki Warwary.

Jak zaczęła się dla Ciebie wojna? Co najbardziej pamiętasz z 24 lutego?

Błysk w oknie. Straszne dźwięki wybuchów. Wyjrzałam przez okno i zrozumiałam, że to wojna. To było przerażające. Szczególnie bałam się o dziecko. Tego dnia od godziny piątej rano zaczęłam pakować tzw. ewakuacyjne walizki…

Kto zadzwonił do Ciebie pierwszy lub do kogo zadzwoniłaś 24 lutego?

Oczywiście zadzwoniłam do mamy. Zapytałam, jak sobie radzi. W tym czasie nie planowałam wyjeżdżać, ale chciałam udać się do jakiegoś schronu przeciwbombowego. Ale okazało się, że nie mamy żadnego w pobliżu. W ósmym dniu wojny postanowiliśmy wyjechać – już nie można było się bać.

Jaki był główny powód Twojego wyjazdu z Charkowa?

Postanowiliśmy wyjechać po tym, jak cztery wrogie myśliwce przeleciały nad nami bardzo nisko, a sekundę później nastąpiła głośna eksplozja. Odczuwałam zwierzęcy strach, to uczucie jest nie do opisania. Nigdy się tak nie bałam. Zaczęłam mieć ataki paniki, nie mogłam nic jeść, mdliło mnie. Tego dnia o świcie przyszedł sąsiad i powiedział, że mamy piętnaście minut na spakowanie..

Pamiętasz, co zabrałaś ze sobą? Jakie rzeczy były w walizkach?

Nie braliśmy ze sobą niczego z rzeczy. Mieliśmy dokumenty, rzeczy niezbędne, żywność i wodę. Były to małe torby na ramię. Ratowaliśmy swoje życie.

Jaka była Twoja droga? Kogo najbardziej zapamiętałaś w trasie? Jakąś osobę lub wydarzenie?

Na dworcu było dużo ludzi, kot zerwał nosidełko, niosłam go na rękach, krzyczał jak nie swój, Warwara była zaspana. Skądś dokładnie wiedziałam, dokąd mam iść. Zanurkowałam w przejście, wybiegłam na peron, od razu zobaczyłam pociąg ewakuacyjny, do którego wskoczyliśmy i w tej samej chwili drzwi się za nami zamknęły. Droga była trudna, jechaliśmy dwadzieścia osiem godzin do Lwowa. Ciągle trwały ostrzały. Nasz przedział mieścił szesnaście osób. Podróżowali z nami Wietnamczycy i Azerowie, którzy przez całą drogę zabawiali dzieci, grali z nimi w planszówki i żartowali.

W Kijowie do tego przepełnionego pociągu weszli kijowianie, którzy już stali na korytarzu, bo nigdzie nie było miejsc. Zostawili swoje walizki na peronie.

Obok przewodnika stała kobieta z dzieckiem, które urodziła dwa dni temu. Stała z tym dzieckiem przez całą drogę. Biedna kobieta właśnie urodziła. Byłam pod wrażeniem – była blada i ledwo stała na nogach.

Pierwsze miasto, do którego dotarłaś? Co Cię tam zaskoczyło?

Przyjechaliśmy do Lwowa. Nosiłam kota w rękach jak automat, trzymając go za przednie i tylne łapy.

Potrzebowaliśmy dla niego transportera. Zaczęliśmy szukać sklepu zoologicznego i w tym momencie podeszła do nas para. Zabrali nas do siebie, dali transporter, nakarmili, dali możliwość umycia się i znaleźli schronisko, które lwowscy wolontariusze wyposażyli dosłownie w pół dnia – zainstalowali prąd, wodę i kanalizację. Mieszkaliśmy tam przez trzy dni, a potem pojechaliśmy autobusem do Polski.

Do którego miasta w Polsce przyjechałaś i dlaczego właśnie tam? Opisz swój pierwszy dzień w tym mieście.

Przekroczyliśmy granicę w Przemyślu. Byłam pod wrażeniem człowieczeństwa. Każdy Polak witał nas z taką otwartą duszą, jakbyśmy byli jego najbliższymi krewnymi. Na przystanku podeszła babcia, powiedziała, że ​​wita nas na polskiej ziemi i nasz żal nosi jak swój. Powiedziała, że ​​ma cukierka i chciałaby go nam dać.

Najpierw pojechaliśmy do Warszawy, do mojego przyjaciela Grzegorza. Mieszkaliśmy z nim przez miesiąc. Codziennie gotował nam różne polskie potrawy, zabierał nas do muzeów, na wycieczki. Zapewniał nam tyle atrakcji, ile mógł. Pomagał z organizacją moich występów w Polsce.

Potem znaleźli nam mieszkanie w Poznaniu.

Jak się czujesz w Poznaniu? Częściowo jak w domu?

Jestem artystką i mój dom jest tam, gdzie mieszkam. Staram się otaczać się domowym zaciszem wszędzie, gdzie jestem. Kupuję świeczki, kwiaty, meble, doniczki. Ale moim krajem pozostaje Ukraina.

Co zrobiło na Tobie największe wrażenie w Polsce?

Przyjechałam w samym dresie, nie miałam innych ubrań. Miałam problem, bo nie miałam w czym występować. Polscy koledzy podarowali mi suknie koncertowe i biżuterię. Cieszyłam się, że ludzie są tak mili i wrażliwi, że oddają mi ostatnie rzeczy, nie prosząc o nic w zamian.

W Polsce zaczęłam mówić po ukraińsku, chociaż urodziłam się w rodzinie rosyjskojęzycznej i niestety nikt w moim otoczeniu nie mówił po ukraińsku. Na początku wojny zadzwoniła moja mama i powiedziała: „Wiesz, córko, nauczyłam się hymnu Ukrainy. Wiem, że Rosjanie zajęli całe Zaporoże, i jak przyjdą i wezmą mnie do niewoli, zaśpiewam im hymn narodowy”. Więc ta wojna pokazała, kto jest kim i jak naprawdę silni są Ukraińcy.

O czym marzysz teraz, a o czym marzyłaś przed 24 lutego?

O czym marzy zwykła kobieta? Aby jej dzieci chodziły do ​​szkoły, były zdrowe, żeby mieć stabilną pracę. Po 24 lutego rozumiem, że nie ma nic ważniejszego niż spokojne niebo nad moją głową.

Marzę o powrocie do Ukrainy, marzę o tym, żeby jakoś móc wziąć udział w jej odbudowie. Rozumiem, że może to nie jest jakaś pomoc fizyczna, ale mogę też pomóc tym, co robię – kreatywnością, śpiewanie,. Jeden z moich znajomych powiedział: „Jakaś Europejka spojrzy na ciebie i powie »jak pięknie śpiewa« i zdecyduje się wysłać pieniądze na Ukrainę”.

Dla mnie to była zachęta do powiedzenia – tak, jestem wolontariuszką w mojej dziedzinie. Jeśli potrafię śpiewać na rzecz pokoju w Ukrainie, śpiewam.

Co sądzisz o powrocie do Ukrainy?

Bardzo chcę wrócić. Niestety, jest to teraz niemożliwe, bo dosłownie wczoraj rakieta wroga przyleciała w moją dzielnicę. Przebywam w Polsce dla bezpieczeństwa mojego dziecka.

Czy przeczuwałaś, że dojdzie do wojny?

21 lutego moja córka wróciła do domu ze szkoły i zapytała: „Mamo, czy będzie wojna?”. Powiedziałam, że to może się zdarzyć, jesteśmy bardzo blisko Rosji i Rosja nam grozi. Odpowiedziała: „Mamo, jestem taka mała, nie chcę umierać. Chcę żyć”. Potem wybuchnęłam płaczem i pomyślałam, dlaczego nasze małe dzieci o tym myślą.

Co teraz gotujesz na obiad? Jak szybko przyzwyczaiłaś się do jedzenia w Polsce?

Wiesz co, nie szybko. Na początku mieszkaliśmy jak w internacie, chwilowo, i tak samo jedliśmy. Jakieś kanapki, kiełbaski. Ale kiedy zdałam sobie sprawę, że muszę jakoś wejść na spokojną drogę, pierwszą rzeczą, którą ugotowałam, był barszcz.

Rozmawiała Olena Żeżera
Zdjęcia: Iryna Shkolna

Pełny tekst

Ostrzegamy, że treść wywiadów może zawierać treści brutalne i wstrząsające. Są to historie wojenne traktujące często o bardzo trudnych i tragicznych, czasem brutalnych wydarzeniach. Zastrzegamy, że przedstawione na stronie świadectwa zawierają prywatne historie, opinie i odczucia kobiet, które ich udzieliły. Opinie i poglądy w nich zawarte nie są równoważne z opiniami i poglądami organizatorów projektu MOMENTY.

W życiu w czasie pokoju Wiktoria Żytkowa była śpiewaczką operową Charkowskiego Narodowego Teatru Opery i Baletu im. Łysenki. Urodziła się w przeciętnej rodzinie robotniczej. Rodzice śpiewaczki i siostra mieszkają w Zaporożu. Wiktoria od dzieciństwa zajmowała się muzyką, grała na skrzypcach, ukończyła wydział dyrygentury chóralnej w Szkole Muzycznej im. Majborody w Zaporożu, a następnie fakultet śpiewu klasycznego Konserwatorium Charkowskiego. W 2009 r. rozpoczęła ścieżkę zawodowej śpiewaczki operowej. Kobieta sama wychowuje 8-letnią córkę. Po 24 lutego przyjechała do Polski, obecnie z córką, przyjaciółką i kotem mieszka w Poznaniu.

„Jak i u wszystkich Ukraińców, moje życie podzieliło się na przed i po wybuchu wojny. Na tydzień przed 24 lutego śpiewałam wspaniałą premierową sztukę »Kopciuszek« kompozytora Masseneta. Grałam tam wesołą macochę, rozkoszowaliśmy się procesem i nawet nie przypuszczaliśmy, że może się wydarzyć takie zło” – Wiktoria.

Jak dla Pani zaczęła się wojna? Co najbardziej zapamiętała Pani z 24 lutego?

Ten blask w oknie. To były straszliwe dźwięki, które usłyszałam. Otworzyłam oczy, popatrzyłam przez okno i zrozumiałam, że to wojna. Strasznie się wtedy czułam. Bardzo się bałam o swoje dziecko i chciałam, żeby spała w pokoju. Od 5 rano chodziłam po mieszkaniu, zbierałam rzeczy potrzebne do ewakuacji i bardzo się bałam. Pakowałam rzeczy pierwszej potrzeby. Mieliśmy trzy plecaki, w których leżały paszporty, bielizna, jakieś jedzenie i środki higieny. Ale moja przyjaciółka Liza, uchodźczyni ze stażem (wyjechała ze Stachanowa w obwodzie donieckim do Charkowa, kiedy w 2014 r. jej miasto zostało zajęte), z którą razem mieszkamy, uspokoiła mnie i powiedziała, że to strzela nasza obrona przeciwlotnicza i żebym się nie bała. Ale byłam spanikowana, nie wierzyłam już nikomu. Już było wystarczająco przerażająco, a bałam się przede wszystkim o dziecko.

Kto do Pani pierwszy zadzwonił albo do kogo Pani zadzwoniła 24 lutego?

Oczywiście zadzwoniłam do mamy. Zapytałam, jak się ma. U nas w Zaporożu było wtedy cicho. Wtedy jeszcze nie planowałam wyjeżdżać, planowałam iść do jakiegoś schronu. Ale jak się potem okazało, w pobliżu nas żadnego schronu nie ma. Dlatego ósmego dnia inwazji wojsk rosyjskich wojsk na Ukrainę, zdecydowaliśmy się jechać. Dość już było tego strachu.

Co było głównym powodem Pani wyjazdu z Charkowa?

Zdecydowaliśmy się wyjechać po tym, jak nad nami bardzo nisko przeleciały cztery myśliwce i za sekundę gdzieś rozległ się głośny wybuch. To było przerażające. To zwierzęcy strach, uczucie nie do opisania. Nigdy tak się nie bałam. Dla siebie samej podjęłam decyzję, że jadę. Liza w tym czasie pobiegła na zakupy, gdzieś rozdawali pomoc humanitarną. Ja już zabrałam nasze „ewakuacyjne” plecaki, postawiłam je przy wyjściu i czekałam na jej powrót. Przychodzi z ziemniakami, mąką, kaszami, a ja jej od progu mówię, że jedziemy. Zaczęła mi to odradzać, powiedziała, że ma złe przeczucia i że akurat dziś nie warto jechać. I dosłownie 20 minut później usłyszeliśmy wybuchy. Okazało się, że bombardowali drogę, którą planowaliśmy jechać. W rejonie Charkowskiej Rady Obwodowej. W ten sposób można powiedzieć, że Liza nas uratowała. 4 marca poszłam do sąsiada, który obiecał odwieźć nas na dworzec następnego dnia. Ale następnego dnia nie zadzwonił i nie przyszedł. Poszłam do niego, a on mówi, że nigdzie nie jedziemy, bo on też ma złe przeczucia. Byłam zrozpaczona. Wróciłam do domu, płaczę. No, myślę sobie, może taki mój los. I dosłownie pół godziny później podawali w wiadomościach, że zbombardowano rejon dworca kolejowego.

Uporządkowałam swoje rzeczy, siadłam w domu i mówię – no więc nigdzie nie jedziemy, znaczy się Bóg nas w ten sposób strzeże. Poszliśmy spać, a o 5 rano, akurat wtedy, kiedy nad nami przeleciały myśliwce, do drzwi zastukał sąsiad i powiedział, że mamy 15 minut, żeby się zebrać.

Może sobie Pani przypomnieć, co wzięliście ze sobą? Jakie rzeczy były w walizkach?

Dobrze wiedziałam, że będziemy jechać do Polski. Dla mnie było oczywistym, że to może „przylecieć” w jakikolwiek zakątek Ukrainy. To jedynie kwestia czasu. Ale z rzeczy niczego ze sobą nie braliśmy. Mieliśmy dokumenty, a więc paszport, akt urodzenia dziecka, bielizna, ponadto rzeczy pierwszej potrzeby – pasta do zębów, szczoteczka, mydło, jedzenie i woda. To były niewielkie plecaki. Oglądaliśmy zdjęcia z dworca, jak ludzie wyrzucają walizki, zwierzęta, dlatego że pociągi ewakuacyjne były przepełnione. Mieliśmy wybór: jakieś dżinsy albo kotek. Kot był priorytetem.

Jak przebiegała Wasza droga?

Wpadliśmy na dworzec. Było bardzo dużo ludzi. Kot podarł swój transporter, niosłam go na rękach, a on wrzeszczał, Barbara była senna, na co ja mówię: „wszyscy za mną”. Zadziałała u mnie intuicja, skądś wiedziałam, dokąd mam iść. Zanurkowałam w przejście, wybiegłam na peron, od razu zauważyłam pociąg ewakuacyjny, szybciutko do niego pobiegliśmy, za nami zamknęły się drzwi i pojechaliśmy. Droga była ciężka, do Lwowa dotarliśmy po 28 godzinach. Pociąg jechał okrężnymi trasami, bo rozpoczęły się ostrzały. Niektórzy siedzieli, inni musieli stać. W naszym przedziale było ponad 16 osób. Jechali Wietnamczycy, ale oni są tacy maleńcy, że w trzech lub czterech leżeli na jednym łóżku. Jechali także Azerowie, którzy całą drogę zabawiali nasze dzieci, grali z nimi w gry planszowe i żartowali.

W Kijowie do tego przepełnionego pociągu dosiadły się kolejne osoby, które już musiały stać w korytarzu, bo nie było nigdzie miejsc. Ludzie byli z wielkimi walizkami, które po prostu wyrzucali z pociągu albo zostawiali na peronie. Jedna kobieta dosiadła się do nas do przedziału, płakała, dlatego, że ją wysadzili z pociągu, a dziecko zostawili w wagonie i o mało co nie pojechało samo.

Przejście do toalety w pociągu – to też było wyzwanie. Trzeba było przedrzeć się przez walizki, koty, psy, szczury i ludzi siedzących na podłodze.

Kogo najbardziej zapamiętała Pani z drogi?

Koło samego konduktora stała kobieta z dzieckiem, które urodziło się dwa dni wcześniej. Całą drogę z tym dzieckiem stała. Biedna kobieta, dopiero co po porodzie. Niemożliwe było po prostu się przecisnąć, ludzie stali wszędzie, nawet w przedsionku.

Wszyscy dzielili się tym, co mieli. Dzielili się jedzeniem, ktoś coś wyjmował z torby, rozdawał wszystkim. To była taka ludzkość we wszystkim. Byliśmy zespołem, grupą Ukraińców.

Pierwsze miasto, do jakiego przyjechaliście?

To było sławetne miasto Lwów. Wyszliśmy na peron i niosłam na rękach kota jak automat – za przednie i tylne łapy. Był bardzo przestraszony. Nigdy nie wypuszczaliśmy go na ulicę i to był dla niego stres. Robił wielkie oczy i krzyczał na cały peron. Pamiętam, że był tam fotoreporter, który od samego pociągu do wyjścia z dworca biegł przede mną i robił zdjęcia mojemu kotu.

Co Panią zdziwiło we Lwowie?

Kiedy wyszliśmy do miasta, przede wszystkim musieliśmy znaleźć transporter dla kota, bo noszenie go dalej na rękach nie wchodziło już w grę. Zaczęliśmy szukać sklepu zoologicznego, żeby kupić transporter. I w tym momencie podeszło do nas małżeństwo i zapytali, czemu kotek płacze, co się stało. Zapytali, skąd jesteśmy, czy mamy jedzenie, czy mamy się gdzie zatrzymać. Okazało się, że uczyli się w Charkowie. Ci ludzie podarowali nam transporter dla kota, akurat mieli zbędny. Zabrali nas do siebie do domu, nakarmili, dali możliwość umycia się i znaleźli nam akademik, który lwowscy wolontariusze wyposażyli dosłownie w ciągu pół dnia – doprowadzili tam światło, wodę i kanalizację. Bardzo się o nas zatroszczyli. Spędziliśmy tam trzy dni, a potem autobusem pojechaliśmy do Polski.

Do jakiego miasta w Polsce przyjechaliście i co was najbardziej zaskoczyło?

Staliśmy 24 godziny na granicy w Przemyślu. Nasz autobus był 54. w kolejce. Nie mogłam zrozumieć, czemu tak długo, czemu jest taka ogromna kolejka. Ale kiedy podjechaliśmy do przejścia, zrozumieliśmy, że ludzi z każdego autobusu, oprócz sprawdzenia dokumentów, Polacy na granicy karmili, poili herbatą, zabawiali dzieci, rozdawali zabawki, słodycze.

Moje dziecko wytrzymało spokojnie tę drogę, nie denerwowało się i kiedy w końcu przyjechaliśmy do Przemyśla, było bardzo zdziwione, że tam nie ma wojny. Zapytało: „Mamo, a czemu tutaj nie strzelają?”.

Uderzyły nas ludzkie odruchy. Każdy Polak witał nas z taką otwartą duszą, jakbyśmy byli jego najbliższą rodziną. Jednego dnia do nas na przystanku podeszła jakaś babcia, powiedziała, że wita nas na polskiej ziemi i przeżywa nasz ból jak własny. Powiedziała, że nie ma niczego, ale ma cukierka i spytała, czy może go nam dać. To zrobiło na mnie duże wrażenie.

Potem pojechaliśmy do Warszawy. Mam tu w Polsce przyjaciela, z którym znamy się już ponad 10 lat, to konsul generalny Polski w Charkowie, Grzegorz Seroczyński. Zaprosił nas do siebie. Spędziliśmy u niego miesiąc. Grzegorz to święty człowiek, tak się nami opiekował, żeby nas ocalić od stresu. Codziennie gotował nam różne polskie dania, zabierał nas do muzeów, na wycieczki, pomógł nam w otrzymaniu numeru PESEL.

Potem pomógł przetłumaczyć moje CV na język polski, dzięki czemu zaczęłam otrzymywać zaproszenia na koncerty. Wystąpiłam w Operze Narodowej w Warszawie, śpiewałam też w Krakowie.

Ale raptem miesiąc później mój inny przyjaciel, kolega z klasy Wasyl mieszkający w Polsce znalazł nam mieszkanie w Poznaniu.

Jak dzieci wyprowadzają się od rodziców, tak i my wyprowadziliśmy się od swojego polskiego opiekuna i pojechaliśmy do samodzielnego polskiego życia w Poznaniu.

Jak się Pani czuje w Poznaniu? Częściowo jak w domu?

Powiem tak: jestem artystką i mój dom jest tam, gdzie mieszkam. Staram się otoczyć zaciszem domowym, to dla mnie ważne. Będę kupować kwiaty, będę kupować świeczki, meble albo garnuszki. To będzie wszędzie tam, gdzie będę mieszkać. Mój dom jest tam, gdzie ja. Nie mogę powiedzieć, że Polska stała się moją ojczyzną – mój kraj to Ukraina i codziennie marzę o tym, by tam wrócić. Nie było ani jednego poranka, gdy po przebudzeniu mówiłabym, że tu zostanę. Chcę do domu.

A o czym marzy Pani teraz i o czym marzyła wtedy przed 24 lutego?

O czym marzyła zwykła kobieta? Żeby dzieci chodziły do szkoły, żeby się uczyły u najlepszych nauczycieli, żeby wszystko było dobrze z pracą, żeby płacili pieniądze. Ale po 24 lutego rozumiesz, że nie ma nic ważniejszego niż życie, bezpieczeństwo, spokojne niebo nad głową. Rozluźniliśmy się już po II wojnie światowej, kiedy przestaliśmy życzyć sobie nawzajem pokoju. Dlatego, że to jest najważniejsze. Marzę o powrocie do domu, do swojej Ukrainy, marzę o tym, że jakimś cudem będę mogła brać udział w jej odbudowie. Rozumiem, że to może nie być jakaś fizyczna pomoc, ale mogę pomóc i tym, czym się zajmuję. Miałam gościnne występy na Litwie z naszym teatrem, śpiewaliśmy spektakl „Carmen” i po nim wyszłam zmęczona, ponieważ ty tu sobie śpiewasz, a tam giną ludzie. Wtedy jedna moja przyjaciółka powiedziała: „Wiesz, popatrzy na ciebie jakiś Litwin albo ktoś inny z Europy i powie: «Boże, jak ona pięknie śpiewa. To jest kultura ukraińska, którą trzeba zachować». I pomyśli: «A prześlę troszkę pieniędzy na jakiegoś drona albo bayraktara»”.

Dla mnie to było takim impulsem i bodźcem do tego, by powiedzieć – tak, jestem wolontariuszem w swojej sprawie, kocham swój kraj i życzę mu pokoju, jak tylko mogę. Jeśli mogę śpiewać dla pokoju na Ukrainie, będę śpiewać.

Co Pani myśli o powrocie do Ukrainy?

Bardzo chcę wrócić. Niestety, teraz to dla mnie niemożliwe, bo dosłownie wczoraj na moją dzielnicę spadła rakieta. Nie mogę tam jechać ze względu na bezpieczeństwo mojego dziecka. Ale bardzo chcę wrócić. W Ukrainie jest moja mama, moja ukochana praca, moi koledzy pracują, dają koncerty w metrze, sanatoriach, gdzie mieszkają uchodźcy, przesiedleńcy z Charkowa. Chciałabym też mieć w to wkład, ale boję się, robi mi się strasznie.

Przeczuwała Pani wojnę?

Wie Pani, jakoś 21 lutego moja córka przyszła ze szkoły, była bardzo zasmucona. Położyłyśmy się spać i wtedy mnie zapytała: „Mamo, a będzie wojna?”. Mówię, że może być, przed tym nikt nie jest zabezpieczony, jesteśmy bardzo blisko Rosji i Rosja nam grozi. I ona na to: „Mamo, jestem taka mała, nie chcę umierać. Chcę żyć, mamo”. I wtedy tak się rozpłakałam i pomyślałam, o czym to muszą myśleć nasze małe dzieci. Wtedy miała jeszcze 7 lat. Osiem skończyła 27 lutego, po wybuchu wojny. I przez ten tydzień, kiedy zaczęła się wojna i kiedy byliśmy w Charkowie, moje dziecko wydoroślało.

Kiedy miałam straszne ataki paniki i przez tydzień nie mogłam nic przełknąć, ona przychodziła codziennie, siadała obok i mówiła: „Mamuś, powinnaś jeść”. A ja nie potrafiłam i nawet ona nie była w stanie sprawić, żebym wstała wstać. Było mi bardzo źle.

Ataki paniki zaczęły się u mnie wraz z początkiem wojny, przestałam jeść wraz z pierwszym wybuchem. Kiedy byłam w Charkowie, nic nie jadłam, miałam ciągłe mdłości, trzęsłam się. Apetyt i poczucie bezpieczeństwa wróciły mi dopiero po wejściu do pociągu. Dziewiątego dnia wojny. Ale ataki paniki nie opuszczają mnie do dziś. Bardzo się boję, że nie ma stabilności, że nie wiem, co będzie jutro, czy dam radę nakarmić swoje dziecko, czy będę mieć jutro pracę, czy będę mogła śpiewać. To dla mnie bardzo ważne, chcę śpiewać, brać udział w projektach. W Polsce niestety nie ma miejsca dla ukraińskich artystów, chociaż chciałabym pracować w swoim fachu. To mnie bardzo niepokoi i być może jest przyczyną moich aktualnych ataków paniki.

Ale jest jeszcze jedna przyczyna – moja mama i moja siostra obecnie mieszkają w Zaporożu, jestem bardzo zaniepokojona sytuacją w Zaporoskiej Elektrowni Jądrowej, mój wujek tam pracuje i już od czterech miesięcy nie ma z nim kontaktu i to jest bardzo przerażające. Ale nie ma człowieka na Ukrainie, którego by nie dotykał ten problem.

Co zrobiło na Pani największe wrażenie albo utkwiło w głowie w Polsce?

Wie pani, przyjechałam tutaj z niczym. W sportowym ubraniu, w butach skrojonych na mróz i zetknęłam się z takim problemem, że nie mam w czym wystąpić. A miałam występ w Krakowie z chórem „LimaNovum” i kobiety z tego chóru mnie ubrały – podarowały mi suknie koncertowe, ozdoby i wyszłam jak człowiek, czułam się piękną śpiewaczką operową. Tak samo w Poznaniu, w operze, dostałam ubranie na występ, byłam szczęśliwa, że ludzie są na tyle dobrzy i wrażliwi, że oddają mi ostatnie i nie proszą o nic w zamian.

Zaśpiewałam w Poznaniu a capella pieśń Pokłada „O mamie” Zasiała ludziom lata swoje latka żytem… Kiedy koncert się skończył, podeszły do mnie kobiety z Ukrainy, bardzo płakały, to była część ich ojczyzny.

Może Pani powiedzieć, co teraz Pani gotuje? Jak się Pani przystosowała do żywienia w Polsce, szybko?

Wie pani, nie szybko. W nowym mieszkaniu jesteśmy dopiero drugi tydzień. Do tego czasu w innym mieszkaniu żyliśmy jak w akademiku i żywiliśmy się też stosownie do tego. Jakieś kanapki, polskie kiełbaski. A przyjechałam tutaj i zrozumiałam, że moje życie wskakuje tu na swoje tory i pierwsze, co zrobiłam, to ugotowałam barszcz. Jest straszna tęsknota za słoniną, za naszą słoną słoniną, za barszczem, za cebulką, za kieliszkiem, za serdecznym towarzystwem przyjaciółek, z którymi paplasz o mężczyznach, dzieciach, biżuterii, szminkach. Bardzo za tym tęsknię. Ale tu w Poznaniu także znalazłam sobie towarzystwo ukraińskich kobiet i jestem dumna, że jestem Ukrainką i one także. A tak poza tym, to w ich towarzystwie zaczęłam mówić po ukraińsku, bo urodziłam się w rosyjskojęzycznej rodzinie, nikt z członków mojej rodziny nie rozmawia po ukraińsku. A kiedy zaczęła się wojna, zadzwoniła do mnie moja mama i powiedziała: „Wiesz, córcia, nauczyłam się hymnu Ukrainy. Jeśli Rosjanie okupowaliby cały obwód zaporoski i przyszliby wziąć mnie do niewoli, będę śpiewać hymn”. Więc wojna pokazała, kto jest kim i jak silnymi Ukraińcami jesteśmy.

Marzę, byśmy wszyscy spotkali się w Ukrainie. Abyśmy my, kobiety, niosące na swoich barkach wielki ciężar ratowania puli genowej i kulturalnej Ukrainy, dotrwały do końca.

Część naszego teatru ewakuowano do Słowenii. To naprawdę bardzo ważne – uratować nasz kulturowy kod genetyczny. Bo do czego strzelają te gady? Do szkół, uniwersytetów, muzeów. Niszczą całą kulturę. Niszczą nasze tradycje. A ja jestem tą cząstką, którą przekazywała z pokolenia na pokolenie nasza ukraińska szkoła wokalna. Każdy człowiek, który wyjechał, niesie taki bagaż ukraińskich tradycji i przynależności narodowej. Jedzenie, życie codzienne, folklor – to trzeba ocalić i przekazać swoim dzieciom. Marzę, byśmy wszyscy włożyli trochę wysiłku w to, by każdy w swojej sferze i na miarę swoich możliwości odbudował naszą Ukrainę.