Kateryna

KATERYNA

17 lat, Mariupol – Warszawa

Ewakuowała się z Mariupola, mieszkała tam podczas katastrofy humanitarnej.

Wszyscy byliśmy w domu. Obudziłam się, ponieważ mój ojciec został jako wojskowy wezwany w związku z alarmem. Od razu się zebrał i tylko moja mama zdążyła się z nim pożegnać. Obudziłam się i od razu zaczęłam czytać informacje w Telegramie. Na czacie Mariupola pisali o tym, w którym rejonie jest spokojnie, gdzie strzelają, kto widzi już jakieś maszyny wojskowe. A potem zobaczyliśmy wystąpienie dyktatora Putina i zrozumieliśmy, że zaczęła się wojna na pełną skalę i bombardują nie tylko obwód doniecki, ale i całą Ukrainę.

Widzę dzielnicę mojego dzieciństwa. Urodziłam się tam, chodziłam tam do przedszkola i do pierwszej klasy. Widzę dziewięciopiętrowe budynki jak małe światełka. Hop, hop, spalają się. I to wszystko. Potem się okazało, że byli tam ludzie. Nie wystarczyło dla nich miejsca w piwnicach. Bardzo dużo ludzi spaliło się żywcem.

Pamiętam dwa momenty. Pierwszy był dokładnie w Mariupolu, gdy zobaczyłam głodne oczy. Drugi lub trzeciego dnia wojny sklepy zostały zamknięte i w ogóle nie było możliwości znalezienia jedzenia. Mieliśmy trochę zapasów. Potem w dzień wychodziliśmy na ulicę, bo wieczorem w ogóle nie można było wychodzić. Widziałam kobiety, widziałam dzieci, które chodziły po ulicy i starały się znaleźć choćby kawałek chleba, cokolwiek do jedzenia. To było straszne. Patrzeć jak normalni, zwyczajni ludzie XXI wieku przeistaczają się w ludzi z czasów II wojny światowej.

Druga najgorsza dla mnie rzecz wydarzyła się podczas ewakuacji. Siedziałam za kierującą samochód mamą, a moja siostra pośrodku. Przycisnęłam ją do siebie i zakryłam jej oczy, bo widziałam rozstrzelane kolumny samochodów. Pierwsze, co zobaczyłam, to spalony samochód, w którym były trzy osoby. Kierowcą był ojciec, obok siedziała matka i dziecko. Dziecko miało rok lub dwa. Zostali spaleni żywcem. Pierwsze, co zobaczyłam, to sylwetka dziecka, potem oderwane nogi mężczyzny.

Do ostatniej chwili myśleliśmy, że umrzemy. Gdy jeszcze przebywaliśmy w piwnicy, przeprowadziliśmy rozmowę z dziećmi. To było gdzieś w połowie naszego pobytu. W pierwszych dniach marca powiedzieliśmy im, co mają robić i gdzie iść, jeśli zginiemy. Mieliśmy świadomość tego, że nie przeżyjemy, i dzieci też to rozumiały.

Pamiętam, jak siedzieliśmy z bratem i tak bardzo chciało nam się mięsa. Miałam ochotę na jakiegoś kurczaka lub stek. Po prostu rozmawialiśmy o jedzeniu. I postanowiliśmy posmarować chleb sosem teriyaki, jakby to było mięso. Zjedliśmy i było bardzo smaczne. To było niemalże boskie. A teraz spróbowałam jeszcze raz i to jest takie obrzydliwe. Musieliśmy pić wodę z rur kanalizacyjnych. Gotowaliśmy na ulicy, żeby się nie otruć. Nigdy nie zapomnę tego, smakowało jak pigułki od bólu głowy, była tak gorzka, że nie możesz jej przełknąć.

Mieliśmy plastelinę i co wieczór gotowaliśmy z niej kolację. Lepiliśmy z dziećmi to, co chcieliśmy zjeść. Jedni pierogi, inni hamburgery. Mówiliśmy, że dziś mamy właśnie taką kolację. 13 marca, w dniu urodzin taty, ulepiliśmy tort. Mieliśmy taką różową plastelinę, miała piękny kolor. Przygotowaliśmy trzypiętrowy tort, nawet miał na sobie świeczki. Ulepiliśmy jeszcze największy ukraiński samolot na świecie – Mriję. Już wiedzieliśmy, że jej nie ma. Lepiliśmy Mriję i broń, którą będziemy się bronić. Mieliśmy javeliny, broń automatyczną. W pewnym momencie, w ostatnich dniach, pojawiła się nadzieja, że być może uda się uciec. Wiedzieliśmy, że pojedziemy prosto do Warszawy.

Rozmawiał Żenia Klimakin
Zdjęcia: Magdalena Dzierzęcka

Pełny tekst

Ostrzegamy, że treść wywiadów może zawierać treści brutalne i wstrząsające. Są to historie wojenne traktujące często o bardzo trudnych i tragicznych, czasem brutalnych wydarzeniach. Zastrzegamy, że przedstawione na stronie świadectwa zawierają prywatne historie, opinie i odczucia kobiet, które ich udzieliły. Opinie i poglądy w nich zawarte nie są równoważne z opiniami i poglądami organizatorów projektu MOMENTY.

Katia, przede wszystkim chcę Cię zapytać – kiedy zamykasz oczy i myślisz o Mariupolu, co widzisz?

Pierwsze, co czuję i widzę, to morze i mewy. Spośród ptaków najwięcej mamy mew i są one jakby symbolem naszego miasta. Bez morza… morze to nasza codzienność, więc nawet teraz trudno żyć bez niego.

A czy widzisz te ruiny?

Nie chce się widzieć ruin, ruiny nie są we wspomnieniach o mieście, ruiny są teraz rzeczywistością. A wspomnienia o mieście to coś dobrego, coś jasnego. To jest Teatr Dramatyczny, to jest park wokół Teatru Dramatycznego, gdzie zawsze pachniało świeżą trawą. Bardzo dbano tam o trawniki i choinki. Pewnie nigdy nie zapomnę tego zapachu.

To jest ten sam Teatr Dramatyczny, którego zdjęcie z nieba oglądano w różnych krajach świata, tak? Zresztą specjalnie widniał tam napis po rosyjsku „DZIECI”, żeby Rosjanie nie zrzucali na niego bomb.

Tak. Rosyjscy piloci popełnili tam straszny akt terrorystyczny, a my będziemy pamiętać ich przez całe życie. Że to są najgorsze i najokrutniejsze stworzenia, jakie kiedykolwiek widzieliśmy, które wyraźnie rozumiały, że tam są dzieci, że tam są ludzie. Mieli współrzędne i wiedzieli, gdzie są cywile.

Byłaś w tym teatrze?

Na szczęście nie trafiłam tam w czasie wojny, ale miałam tam studniówkę. To było jeszcze w zeszłym roku. Odbyło się tam wręczenie dyplomów i świętowanie. I oczywiście wszyscy chodziliśmy do Teatru Dramatycznego w czasie ferii zimowych, wakacji. Widzieliśmy różne spektakle, widzieliśmy balet. Mieliśmy bardzo profesjonalną grupę baletnic. Było zawsze ciekawie i tłoczno.

Nagrywając wywiady do tego projektu, często słyszymy historie ludzi, uchodźczyń, które zostały zmuszone do ucieczki z Ukrainy i przyjechały tutaj, do Polski. I wspominają początek „wielkiej wojny”. Bo wojna zaczęła się w 2014 roku, a 22 lutego to jej kontynuacja i moment, w którym rozprzestrzeniła się na całe terytorium Ukrainy. Pamiętają godzinę piątą rano. Wiem, że w Mariupolu „wielka wojna” zaczęła się wcześniej, prawda?

Tak, „wielka wojna” rozpoczęła się jeszcze przed jej ogłoszeniem. Było to około drugiej w nocy. Rozpoczął się ostrzał dzielnicy Wostocznyj i w zasadzie całej lewobrzeżnej części miasta. Były też ataki rakietowe na stanowiska obrony przeciwlotniczej, na lotnisko w Mariupolu. Działo się to blisko mnie, a rano dowiedzieliśmy się, że na sąsiednich ulicach są ofiary śmiertelne.

Czy pamiętasz ten dzień, tę noc, tę drugą godzinę? Co się działo, gdzie wtedy byłaś?

Wszyscy jak zwykle siedzieliśmy w domu. Była noc, wszyscy spali. Obudziłam się, bo ojciec został wezwany na alarm, jest wojskowym. Spakował się i tylko moja mama zdążyła się z nim pożegnać. Sama natychmiast odpaliłam wiadomości, natychmiast Telegram, a tam w czatach mariupolskich już zaczęli pisać, w której dzielnicy jest spokojnie, u kogo już strzelają, kto już widzi jakiś sprzęt. A potem zobaczyliśmy przemówienie dyktatora Putina i zrozumieliśmy, że rozpoczęła się wojna na pełną skalę i że bombardowany jest nie tylko obwód doniecki, ale cała Ukraina.

Czy słyszeliście też wybuchy?

Tak, wybuchy… zaczęłam trochę panikować, zaczęłam płakać… miałam flashbacki z 2014 roku, to były te same wybuchy, ta sama częstotliwość wybuchów, one po prostu nie ustawały. Przez całą noc… Natychmiast zniszczyli dzielnicę Wostocznyj, która była najbliżej linii frontu. Zaczęli ją niszczyć i były zdjęcia, filmy z płonących mieszkań, domów, wieżowców, biur. Znowu jak w 2014 roku…

Wyjaśnijmy naszym słuchaczom, że w 2014 roku mieszkańcy Mariupola już raz doświadczyli okupacji. Miasto i przedmieścia były przez miesiąc pod rosyjską okupacją.

Tak. A 13 czerwca 2014 roku wyzwolił nas batalion Azow oraz ochotnicy i jednostki Sił Zbrojnych Ukrainy, wyzwolili nasze miasto i przepędzili wroga. Bronili nas przez osiem lat, stali, nie odchodzili nigdzie. Byli to głównie mieszkańcy Mariupola, wojskowi, którzy zawsze bronili miasta. Mariupol był gotowy, wiedzieliśmy, że wojna jest blisko, że wojna trwa od ośmiu lat. Atak nie był dla nas niespodziewany. Niespodziewane było to, że poszli ze strony Białorusi, że poszli z Krymu, poszli na Charków. To był bardzo trudny moment dla naszego miasta.

Ile miałaś lat, gdy doświadczyłeś pierwszej okupacji? Jedenaście?

Dziesięć lat. Urodziłam się w 2004 roku. Pisaliśmy wtedy egzamin z języka ukraińskiego w czwartej klasie i pamiętam, jak siedzieliśmy w ławkach, a nasi nauczyciele mówili: „Dzieci, nie martwcie się, jesteśmy Ukraińcami, nie zapominamy, kim jesteśmy” i wtedy przyszli do nas wolontariusze. Pisaliśmy listy, rysowaliśmy obrazki i wysyłaliśmy pieniądze, nasze kieszonkowe, pięć hrywien. Już wtedy się zrzucaliśmy. A w tym czasie nasi nauczyciele wypełniali naszą szkołę workami z piaskiem i zaklejali okna. W domu zobaczyłam, że mama też zakleja okna taśmą…

Miałam świadomość, że coś już się zaczyna. Ale małe dziecko nie rozumiało wtedy, bo mamy przykład drugiej wojny światowej, i to wszystko. Dzięki Bogu, że wcześniej nie wiedzieliśmy, co to jest wojna. Wtedy też nasze dzieciństwo, takie jakie powinno być, chyba trochę się skończyło, bo zaczęliśmy zbierać pieniądze na nasze wojsko, nie na cukierki, nie na lalki.

Wspomniałaś o listach, pamiętasz, co w nich pisałaś?

Po prostu życzyliśmy im zdrowia, życzyliśmy im sukcesów… Nie rozumieliśmy nawet, z kim walczą. No właśnie, Rosjanie, Rosja, jesteśmy nie tak daleko granicy z Rosją i dla nas zawsze byli jak sąsiedzi, coś w tym stylu. Wszyscy mamy tam krewnych i nie rozumieliśmy, jak mogła wybuchnąć wojna. Życzyliśmy sobie tylko, żeby nasi żołnierze byli zdrowi, i wtedy w naszym życiu pojawił się Czerwony Krzyż i UNICEF i zaczęli nas uczyć, jak się chować przed ostrzałem. Już w wieku dziesięciu lat wiedziałam, co to jest Grad, co to jest Smiercz i jak się przed nim schować. Na ulicy, w szkole czy w domu. Sama czy z moimi rodzicami. Mechanizm ratowania się, mechanizm chronienia siebie był w mojej głowie już od dziesiątego roku życia.

Przeżyłaś już dwie rosyjskie okupacje, a masz zaledwie siedemnaście lat. Czym różni się pierwsza od drugiej?

Pierwsza była… wydaje mi się, że podczas pierwszej nie było takiego konkretnego pomysłu, dopiero potem próbowali zrobić jakąś Noworosję i coś się niezrozumiałego działo. Nikt wtedy tego nie rozumiał. I wtedy nie widziałam Rosjan. A w czasie tej okupacji widziałam ich i wiesz… ludzie mają w oczach człowieczeństwo, coś, co czyni ich ludźmi. A w ich oczach, oni… nie można powiedzieć, że są ludźmi. Napisali nam: „Bo wam się dobrze żyło”, powiedzieli nam: „Wy, chochoły, jesteście zupełnie bezczelni”, „Dlaczego wy możecie żyć dobrze, a my nie możemy, zrobimy tak, że i wy nie będziecie”. I mówili to nam, dzieciom, rodzicom.

Ukradli dziadkowi samochód, laptopy i zastrzelili psa dziadka, owczarka niemieckiego. Był w klatce i specjalnie go wypuścili… To był dobry pies, nie zaatakował ich, tylko pobiegł się bawić, a oni strzelili mu trzy razy w serce. Szybko umarł. Na płocie napisali „Za Donbas”. Chociaż jeśli się zastanowić, Mariupol to nie Donbas. Donbas to zagłębie donieckie, a Mariupol to Przyazowie. W ogóle nie mamy z tym nic wspólnego. I oni nie zdają sobie sprawy, że my też byliśmy na linii frontu, na linii rozgraniczenia, ale Mariupol się rozwijał, bo to była Ukraina. Ukraińcy to pracowity naród, bo jak można siedzieć jak ci Rosjanie w swojej ruderze i nic nie robić. Każdy zawsze wie, że aby coś mieć, trzeba pracować. Trzeba myśleć perspektywicznie, myśleć przyszłościowo. Ale oni nie mają takiej świadomości.

Przyszli do mojego dziadka, byli ranni. Zmusili go, żeby dał im lekarstwa i wodę, i zapytali: „A co, u was tu jacyś szefowie mieszkają?” i pokazali naszą okolicę. Mój dziadek powiedział: „Jak to szefowie?”. „Macie tam takie fajne domy, to muszą być szefowie waszego miasta”. Dziadek mówi, że nie, to są zwykli ludzie. Ktoś pracuje w porcie, marynarze, pracują całe życie, zarabiają. On mówi: „Tak? No, nie wygląda na to”. Takich ludzi trudno nawet nazwać ludźmi. A widziałam ich wiele, nawet nie wyglądają jak mężczyźni… po prostu trudno to wytłumaczyć. Chyba każdy widział tych matołów na zdjęciach. Oni naprawdę tacy są.

Byłaś w Mariupolu do 15 marca. Ukrywałaś się, spędziłaś trzy tygodnie w piwnicach, ukrywając się przed bombami. Jaka była najgorsza rzecz, którą widziałaś?

Prawdopodobnie są to dwa momenty. Pierwszy był bezpośrednio w Mariupolu, gdy zobaczyłam głodne oczy. Sklepy zamknięto gdzieś na drugi czy trzeci dzień wojny i o jedzeniu w ogóle nie było mowy. Mieliśmy trochę zapasów. Potem wyszliśmy na zewnątrz, ale w dzień, nie dało się wieczorem. Widziałam kobiety, widziałam dzieci, które próbowały na ulicy znaleźć choć trochę chleba, choć trochę jedzenia. To było straszne. Ludzie z normalnych, zwykłych ludzi XXI wieku zamienili się w ludzi z drugiej wojny światowej. I to jest bardziej… trudne psychologicznie.

Najgorsze było to, gdy już się ewakuowałam, przycisnęłam moją siostrę do siebie i zamknęłam oczy, bo widziałam rozstrzelane kolumny samochodów. Pierwsze, co zobaczyłam, to spalony samochód, a w nim trzy osoby. Kierowcą był ojciec, obok niego mama i dziecko. Miało rok lub dwa lata. Spłonęli żywcem, widziałam tylko sylwetkę ciała dziecka. Potem zobaczyłam oderwane nogi człowieka. Jego wnętrzności wypadły i były rozmazane na asfalcie. Kupa samochodów, które stały właśnie na poboczu. To były pojazdy, które wyjeżdżały w pierwsze dni. Były po prostu rozstrzeliwane gradami.

Ostatnią ofiarę widzieliśmy już przy wjeździe do Zaporoża, nie wiedzieliśmy, że to zaminowane pole i przez nie przejechaliśmy. To było w nocy, wyszedł mieszkaniec z Wasyliwki i krzyczał na nas: „Nie widzicie, że tam eksplodowała kobieta?”. Pokazuje, a tam na drutach wisiało ciało kobiety. To był ostatni trup, którego widziałam na żywo. Mam nadzieję, że nigdy więcej tego nie zobaczę. To było trudne.

Straszna była sama myśl, że najprawdopodobniej nie zdążysz. Do ostatniej chwili myśleliśmy, że umrzemy. Mniej więcej w połowie naszego pobytu w piwnicy, w pierwszych dniach marca przeprowadziliśmy z dziećmi rozmowę, co mają robić, jeśli zginiemy, dokąd pójść, bo mieliśmy świadomość, że nie przeżyjemy. Dzieci też to rozumiały. Rozumiały, że mogą zginąć i dla nich… starały się tego nie dostrzegać, ale za każdym razem, kiedy słyszały wybuchy, a było to co minutę, rozumiały, że w każdej chwili… i staraliśmy się trzymać razem, żeby albo zginąć w tym samym czasie, albo udzielić jakiejś pomocy.

Dzieci, czyli kto? To twoja dwunastoletnia siostra?

Tak. I moi kuzyni, brat i siostra, mają po jedenaście lat. Trzymaliśmy się razem całą rodziną, naszą i siostry mojej matki. Nie mieliśmy w domu piwnicy, w ogóle nie mieliśmy gdzie się schować. Pierwsze godziny wojny, przesiedzieliśmy pod schodami dwupiętrowego domu. Mieszkaliśmy w pobliżu lotniska, dom się trząsł i zrozumieliśmy, że jeśli zostaniemy tu na dłużej, nie wytrzymamy. Tego samego dnia przeprowadziliśmy się więc do domu mojej ciotki.

Czy miała w swoim domu piwnicę?

Tak. Nawet nie w domu, a obok. Był sad, trawnik, szopa i piwnica na słoiki. Kiedy budowaliśmy nasze domy, nie myśleliśmy o wojnie ani nie przygotowywaliśmy się do niej. Już wiem, że jak wybuduję swój dom, to będę miała specjalną piwnicę z wentylacją, odpowiednio wzmocnioną. A tam były same słoiki.

Przygotowanie piwnicy rozpoczęliśmy około godziny szóstej rano. Wynieśliśmy wszystkie graty, przynieśliśmy ławki, ale trzeba zrozumieć, że ta piwnica była mała, spędziliśmy w niej trzy tygodnie wojny. Spaliśmy na siedząco. Nasze nogi dotykały się wzajemnie. Nie dało się wyciągnąć.

Ile was tam siedziało?

Dziewięć osób. I to było bardzo trudne. Pierwsze dni były mniej więcej normalne, bo było światło. I chcę podziękować naszym pracownikom komunalnym, nie wiem, czy mnie usłyszą, to prawdziwi bohaterowie. Nasze elektrownie bombardowano od pierwszego dnia. Ale oni jeździli i naprawiali gdzieś do 28 lutego. Wielu ich zginęło, to po prostu wspaniali ludzie, dzięki nim mogliśmy trochę bardziej ogrzać nasze domy. Naładować nasze telefony. Mamy piece jeszcze elektryczne, więc potrzebny był prąd. Dzięki temu mieliśmy też wodę do pompowania.

Dwudziestego ósmego wysiadł prąd, następnego dnia zniknęła woda. A 2 marca straciliśmy łączność. To była najgorsza rzecz, jaka mogła się zdarzyć. Bo ostatnie wiadomości, jakie widzieliśmy, to że czołgi wjeżdżają do Kijowa, że na Obołoniu są czołgi. Że są w Wyszogrodzie, Buczy. Mamy doniesienia, że wszystko jest już tam zajęte. Mówi się nam, że Charków jest na wpół otoczony. I to wszystko, połączenie znika. Po prostu siedzisz w próżni, rozumiesz, że najprawdopodobniej to nie ciebie trzeba teraz ratować. Po prostu siedzieliśmy, a Kyivstar w pewnej chwili zniknął. Był jeszcze jeden Vodafone, z którego mogliśmy jedynie wykonywać połączenia.

Podczas ostatniej rozmowy z ojcem powiedział nam, żebyśmy się chowali i oszczędzali jedzenie jak tylko się da, bo później będziemy zgrzytać zębami o ziemię. Zapytaliśmy o ewakuację w pierwszych dniach, powiedział, że mamy pięćdziesiąt procent szans na przeżycie na tej drodze. Powiedział nam, żebyśmy sami zdecydowali: „Nie mogę wam w żaden sposób pomóc”.

Ta rozmowa była 2 marca?

Tak, to była ostatnia rozmowa. Mój ojciec, jak się później okazało, był już w zupełnie innej części miasta, niedaleko Azowstalu, i nie mógł nam w ogóle pomóc. Nie wiedział, czy jesteśmy żywi, czy martwi. A potem o czwartej zaczęli bombardować sąsiednią dzielnicę.

W Mariupolu mamy taki pagórkowaty teren. Widzieliśmy, gdzie stali Rosjanie i że ostrzeliwali okolicę Czeremuszki z gradów. Tam się urodziłam, chodziłam do przedszkola i pierwszej klasy. Mieszkania w blokach widzę jako małe lampki, tak „hop, hop”, „błysk!”. I tyle, potem okazało się, że są tam ludzie. Nie mieli wystarczająco dużo miejsca w piwnicach, wiele osób spłonęło żywcem. Właśnie od 4 do 6 marca cała okolica po prostu spłonęła. Jeszcze później była ostrzeliwana. Tam były same ruiny, ale nadal ostrzeliwali. W spalonych piwnicach mieszkali ludzie. A my widzieliśmy to na własne oczy i rozumieliśmy, że idą po kole i jesteśmy następni.

6 marca zniknął gaz i to było to. Na dworze jest minus dziesięć, pada śnieg i jesteśmy bez jakiegokolwiek ogrzewania. Ale był taki moment, 7 marca, że w naszej dzielnicy zapanowała cisza. Myślimy, że pewnie zostali wybici. Brat mówi, że teraz ojciec przyjdzie i dowiemy się o zwycięstwie. Nie było łączności. A potem siódmego wieczorem zaczęli nas ostrzeliwać, czekaliśmy już w domu, bo w piwnicy było bardzo zimno, zimno do szpiku kości. Nigdy nie czułam takiego zimna, ale wtedy zrozumiałam, co to znaczy, gdy mówi się „do szpiku kości”. Nie tylko moje nogi drżały z zimna, ale same kości bardzo bolały. Tak jakby były złamane, ale tylko z zimna.

Uznaliśmy, że jak nas to zabije, to zabije. A w domu nie jest jak na zewnątrz minus dziesięć, tylko plus dziesięć. To lepsze niż na zewnątrz. 8 marca o godzinie dwunastej nasz dom został ostrzelany z moździerzy, ale postanowiliśmy jeszcze raz przeczekać, choć okna były już wybite, drzwi wywalone przez falę uderzeniową. Około drugiej po południu zeszliśmy do piwnicy i wtedy rozpoczęła się bitwa, której już spodziewaliśmy się nie przeżyć.

Nasze domy były pozycjami naszego wojska, ukraińskiego, pozycje Rosjan były na następnej ulicy – siedzieliśmy między frontami. W pewnym momencie jednocześnie pojawia się seria z karabinów maszynowych, dudni helikopter, walą moździerze i grady. Bitwa trwała trzy dni, a zazwyczaj trwały od czwartej rano do dziesiątej wieczorem, potem następowała cisza. Też są ludźmi, muszą trochę odpocząć.

Prawie nie chodziliśmy do toalety, nasza codzienność była taka, że raz dziennie jemy i jeden łyk wody rano, wieczorem jeszcze jeden dla dzieci. Dorośli piją to, co jest, soki czy coś takiego, żeby dzieci miały więcej czystej wody. Uratowało nas to, że jesteśmy niedaleko portu i przywieziono nam w pierwszych dniach wojny dziewięć bochenków chleba, a one… też przebłysk drugiej wojny światowej, chleb w formie cegły zawiniętej w papier. Był już tak dębowy, nieświeży, że nawet go nie gryźliśmy, tylko ssaliśmy. Rozsmarowaliśmy na nim dżem. Pamiętam, jak siedzieliśmy z bratem i tak bardzo chcieliśmy mięsa. Chciałam kurczaka albo steka. Postanowiliśmy rozsmarować sos teriyaki na tym chlebie, jakby to było mięso. To było takie pyszne. To było po prostu boskie. A teraz spróbowałam tego raz jeszcze i stwierdziłam, że to obrzydliwe.

Trudno było powiedzieć dzieciom, że nie mogą więcej jeść. Mieliśmy takie dwa małe kubeczki, jakimi dzieci bawią się w piaskownicy. Podzieliliśmy się jednym kubkiem na pięć osób i drugim na cztery osoby. Zrobiliśmy to popołudniu, pora na łyk wody. Nie da się wytłumaczyć dzieciom, że nie ma więcej… mieliśmy zapasy, zrobiliśmy zapasy wody, ale jest nas dużo i nie wystarczą na zawsze.

Potem musieliśmy pić wodę z rur kanalizacyjnych i tę, która spływała z dachu. Gotowaliśmy ją na grillu na zewnątrz, żeby się nie zatruć. Nigdy nie zapomnę tego, smakowała jak tabletka na ból głowy i była tak gorzka, że nie możesz jej przełknąć. I tak właśnie smakuje woda. Wymieszaliśmy ją dżemem malinowym, a i tak przypominała wodę morską z dżemem. Musieliśmy to pić, bo organizm po prostu musiał coś dostać, coś płynnego.

Czy dobrze zrozumiałem, że potrafisz odróżnić dźwięk karabinu maszynowego, moździerza i gradu?

Powiem nawet więcej, potrafię powiedzieć, kiedy wylatuje i kiedy przylatuje. Tak samo jak wszyscy Ukraińcy. Wszyscy Ukraińcy, którzy są teraz na linii frontu albo już tego doświadczyli. Nawet w Kijowie rozumieją, kiedy działa obrona przeciwlotnicza, a kiedy leci rakieta. Tak, to jest wiedza na całe życie.

Wiem, że są moździerze o kalibrze 80, 120 milimetrów. Jakie są rodzaje pocisków, jak spadają. Bez tego trudniej byłoby przetrwać, już wiedzieliśmy w 2014 roku nauczył nas tego UNICEF. Gdy słyszysz wybuchy, schylasz się, zakrywasz uszy i otwierasz usta. Wszyscy już to wiedzieliśmy, nie musieliśmy gdzieś tego czytać. Zamykaliśmy uszy, otwieraliśmy usta, ale czasem musieliśmy nasłuchiwać, skąd lecą, bo jeśli z naszej strony leciał samolot, to na pewno przyleciałby za jakieś dziesięć sekund. Albo grad, pamiętałam, że jeśli słyszysz, jak leci, to już przyleciał. Nie ma potrzeby uciekać. Potrzebuje około 13-14 sekund, by trafić w punkt. Liczyliśmy te sekundy. Trzeba było jednak nie dać się zwariować.

A jaki jest najstraszniejszy dźwięk?

Dźwięk drona. Jak leci dron, to będzie walić artyleria, bo robią rozpoznanie. Miałam szczęście, że nie mieszkałam w samym centrum, naloty najgorsze były. Ci piloci, nie wiem nawet, jak nazwać tych ludzi… byłam obok, kiedy uderzyli w szpital położniczy. Nie od razu zrozumieliśmy, co zbombardowano, bo nie wyobrażaliśmy sobie, że uderzą w tym czasie. Nasz szpital był taki piękny, żółty, zielony. Był nowy, w tym roku przywieziono tam nowy sprzęt. Przez bardzo jaskrawy kolor ścian nie sposób było nie zauważyć, co to jest. Mieli współrzędne każdego szpitala, każdej stacji. Rosjanie wiedzieli o tym od naszych zdrajców.

Mieliśmy sąsiada, jeździł rowerem do miasta, żeby zdobyć jakieś wiadomości. Raz mówi: „Dajcie mi pięć sekund”, widać było w jego oczach, że to koniec. Powiedział: „Są już ludzie pijący z kałuż, nie wiem, co mamy robić”. Koło Teatru Dramatycznego jest przejście podziemne, opisuje, że jest tam lej głębokości czteropiętrowego bloku. To wszystko bomby lotnicze. I to jest najgorsze.

W ostatnich dniach mojego pobytu tam zaczęła się wiosna, niebo było takie niebieskobłękitne, świeciło słońce. Wychodzimy i widzę miasto Jejsk, za morzem od Krymu i naprzeciwko nas startują samoloty i lecą. W jednym samolocie były dwie bomby. Spadały. W ciągu dnia naliczyliśmy tam osiemdziesiąt samolotów, co najmniej. A to tylko samoloty. Były też wyrzutnie rakietowe, były też bitwy strzeleckie.

Wydarzenia w samym mieście były straszne. Wiem, że jak zdobyto siedemnastą dzielnicę, to tamtejszym szpitalu połowę zebranych stanowili cywile, a połowę nasi wojskowi. A oni wyciągnęli wszystkich wojskowych, którzy nie byli zarejestrowani w Mariupolu, i po prostu ich rozstrzelali. Strzelali do ludzi, którzy byli ranni i bez broni. W Mariupolu nie było masowych gwałtów i tortur jak w Buczy, było brutalniej. Doszło tam do cynicznego mordu nie kilkunastu osób, ale tysięcy. Pogrzebali może i tysiąc osób naraz, jak w Teatrze Dramatycznym. A teraz, gdy zdobyli miasto, mówią, że nie ma ofiar. Kiedy zapytano ich, dlaczego w Teatrze Dramatycznym tak śmierdzi, odpowiedzieli, że przechowuje się tam ryby. Zasypali to chlorem, zalali betonem i nigdy nie dowiemy się, ile było ofiar i kto tam zginął.

Według opowieści miejscowych i tych, którzy tam byli i przeżyli, około tysiąca zginęło w samym Teatrze Dramatycznym. W mieście, jak mówią nasze oficjalne władze, 25 tysięcy, ale teraz w kostnicy w Czarnomorsku oficjalnie zarejestrowali liczbę zidentyfikowanych ciał – 87 tysięcy, niezidentyfikowanych – 26 tysięcy. To jest ponad 100 tysięcy. To tylko ci, których wyciągnęli. Masowe groby zostały wykopane przez naszych jeńców z Azowstalu. Zostali do tego zmuszeni. Trzeba sobie uświadomić, że pod gruzami wciąż są ludzie.

Kiedy zobaczyłam ludzkie szczątki lub spalone ciała… to nie jest tylko martwy człowiek, to bardzo straszny widok. Kiedy wychodzi słońce, kiedy to wszystko się grzeje… trudno o tym mówić, ale w Mariupolu już powstaje sytuacja epidemiczna… Choroby, które wychodzą… to jest po prostu straszne. Rosja zabiła gdzieś ponad 100 tysięcy, tak mi się wydaje.

Ile ludzi mieszkało w Mariupolu?

Oficjalnie około pół miliona. Zginął co najmniej co piąty mieszkaniec miasta. Trupy po prostu leżały na drogach, widzieliśmy je. Ktoś poszedł do sąsiada po kaszę dla swojego psa… i go zabiło. Po prostu leżał na ulicy i nikt nie mógł wziąć tej kaszy. Wszyscy chcieli jeść, ale nie mogli wziąć tej kaszy z rąk trupa. Podeszliśmy, patrzyliśmy tylko na niego, ale nie mogliśmy tego znieść. Znam tę rodzinę, mieszkali obok nas.

Była jeszcze inna rodzina. Mama, tata, trójka dzieci, dziadkowie. W pobliżu piwnicy, w której się ukrywali, spadł pocisk. Fala uderzeniowa zabiła całą rodzinę z wyjątkiem matki. To zabija cię od środka, rozrywa wnętrzności. Krew leci z ust, z uszu, z oczu. Matka przyszła i zobaczyła swoje dzieci, męża, rodziców w takim stanie i po prostu zwariowała.

Według oficjalnych statystyk w marcu było od 60 do 80 samobójstw dziennie. Ludzie, zwłaszcza starsi, rzucali się z okien i popełniali samobójstwa inaczej, bo każdy chciał, żeby to się po prostu skończyło. Myślę, że wszyscy o tym myśleli. Każdy chciał tylko ciszy. Pamiętam, że sama chciałam, żeby to się skończyło. I wiesz, że nigdzie nie uciekniesz. Jesteś jak ten karaluch, jakby przeprowadzano na tobie jakieś eksperymenty. Po prostu się dusisz i w głowie ci szumi od ciągłych wybuchów. I chcesz, żeby to się wreszcie skończyło.

Była para, też znajomi, nie mogli tego zrobić jednocześnie. Po prostu poszli do swoich pokoi. I on po jednej stronie, a ona po drugiej. Z wysokiego budynku. Było też tak… że po prostu kobieta była w mieszkaniu i rakieta trafiła piętro niżej. Nie było ratowników… i zorientowała się, że tu utknęła, i po prostu skoczyła.

Zdarzały się przypadki zabójstw dla jedzenia. W pobliżu był sąsiad, miał siostrzeńca i nie podzielili się kawałkiem chleba, więc ten zabił go siekierą. Ludzie zabijali za kawałek chleba. Ludzie zabijali za litr czystej wody. W Mariupolu jest policja, ale nic nie robią. Grasuje tam teraz seryjny morderca, w tym tygodniu zabił już dziewięć kobiet, wydłubał im oczy. Ludzie są tam po prostu szaleni i zabijają, nie jest to przez nikogo regulowane.

Bo nie ma państwa.

Tam nie ma państwa, nie ma żadnej struktury. Coś jest, ale to tak naprawdę nic. Mówią, że to nieprawda.

Skąd masz informację o seryjnym mordercy?

To jest na naszych mariupolskich grupach, nie bardzo wierzyłam, że to prawda. Ale wczoraj spotkałam kolegę, właśnie wyjechał z okupacji, pojechał dalej do Niemiec. Była z nim kobieta, pracowała w kostnicy w Mariupolu. To wszystko dzieje się w siedemnastej i dwudziestej dzielnicy, potwierdziła moje słowa, że tak się dzieje. Czyli panuje całkowite bezprawie, człowiek może po prostu zabić człowieka i nic mu się nie stanie. Nie mówię o grabieży, bo to już jest norma. Wszystko jest tam po prostu zniszczone.

Chcę się cofnąć do okresu okupacji. O czym myślałaś, o czym rozmawiałaś, gdy siedziałaś w piwnicy, a nad tobą latały bomby, rakiety, drony?

Mieliśmy plastelinę, z trójką dzieci, jeszcze małych, co wieczór robiliśmy obiad z plasteliny. To, co chcieliśmy zjeść. Ktoś robił pierogi, ktoś burgery. Lepiliśmy i mówiliśmy, że to jest to, co mamy dziś na obiad. Ojciec obchodził urodziny 13 marca, w taki sposób urządziliśmy mu okolicznościową kolację.

Jakie potrawy ulepiliście na urodziny ojca?

Mieliśmy taką różową plastelinę, bardzo piękny kolor, zrobiliśmy tam trzypiętrowy tort i świeczki. Ulepiliśmy też największy samolot na świecie, ukraińską Mriję. Wiedzieliśmy, że już nie istnieje. Wyrzeźbiliśmy Mriję i broń, która będzie nas chronić. Mieliśmy javeliny, karabiny maszynowe. I już wtedy rozmawialiśmy… myśleliśmy, że najprawdopodobniej nie wyjdziemy, że zostaniemy na zawsze w tej piwnicy.

Ale w pewnym momencie w ostatnich dniach pojawiła się nadzieja, że może jeszcze uda się uciec, i wiedzieliśmy, że na pewno pojedziemy do Warszawy. Mieliśmy gdzie się tu podziać. Rozmawialiśmy o tym, ile zjemy McDonalda. Wszystkie nasze rozmowy dotyczyły jedzenia, byliśmy tak głodni. Nigdy tego nie zapomnę… kiedy chce się jeść, żołądek tylko warczy, a potem były takie bardzo bolesne skurcze, jakby żołądek się skleił.

W ostatnich dniach, kiedy zaczęli bombardować miasto i przestali nas tak ostrzeliwać, tylko w nocy wychodziliśmy na zewnątrz i gotowaliśmy ziemniaki na grillu, mieliśmy własne ziemniaki. I to był pierwszy ciepły posiłek od dwudziestu dni. Każdy z nas miał jednego ziemniaka, był taki zwęglony, czarny. Dzieci teraz mówią, że jeszcze nigdy w życiu nie jadły tak pysznych ziemniaków i więcej nie zjedzą. Bo byli głodni. Wszyscy jedli powoli, aby dłużej to trwało.

Mieliśmy też wakacje. Przypadkowo, szukając plasteliny, znaleźliśmy cztery butelki wody morszyńskiej z 2014 roku, bo wtedy przygotowywaliśmy piwnicę. Dzięki Bogu nie były wówczas potrzebne. Byliśmy w siódmym niebie ze szczęścia, nie musieliśmy już pić brudnej wody.

Przez te wszystkie dni nie widziałam się w lustrze, nie myliśmy się, nie kąpaliśmy. Przejrzałam się 14 marca, kiedy weszliśmy do domu. Przestraszyłam się, bo nie zrozumiałam, że to ja. Nie poznałam siebie, czułam się jak zwierzę. Przetrwaliśmy nie dlatego, że jesteśmy ludźmi, ale dlatego, że jesteśmy ssakami, jesteśmy zwierzętami. Przetrwaliśmy dzięki instynktowi samozachowawczemu. W szkole uczono nas, co czyni człowieka człowiekiem. Jakieś uczucia, miłość… nie… to nie tak – prąd, woda, jedzenie czynią człowieka człowiekiem. Wtedy właśnie jesteśmy ludźmi. A kiedy jesteś pozbawiony tego wszystkiego, jesteś zwierzęciem. Po prostu. Znam przypadki… Mój kolega z klasy zjadł gołębia. Nie mieli jedzenia i polowali. Jak prawdziwe zwierzęta. W oczach ludzi nie ma nic ludzkiego.

Szukaliśmy z bratem wody, w okolicy nie było studni, ale był taki mały stragan. Okazało się, że nadal działa i sprzedaje jedynie napoje energetyczne. Poszliśmy je kupić. Mój brat się rozliczał, a ja stałam na ulicy, obok był nasz opuszczony punkt kontrolny. I po prostu widzę, jak na moich oczach wybucha, leci samochód. Uratowało mnie to, że w tym sklepie były takie kolumny i schowałam się przed falą uderzeniową za jedną z nich. Odwróciłam się i powiedziałam: „Sasza, myślę, że powinniśmy iść do domu”. A on mówi: „Chodźmy spokojnie”. I poszliśmy.

Potem powiedziano nam, że niedaleko nas jest szkoła, zakład energetyczny będzie tam lał wodę techniczną. Szliśmy, wyszła starsza kobieta i powiedziała: „Dzieci, dokąd idziecie?”. Powiedzieliśmy, że idziemy po wodę. Mówi, że nie ma tam wody, tylko czołgi. Wtedy na naszą ulicę wjeżdża czołg i rozumiemy, że szykuje się bitwa i musimy zdążyć do domu. Ale wiemy też, że musimy przebiec przez ten czołg.

Cały czas przypominała mi się druga wojna światowa. Jak wtedy ludzie chodzili nad rzekę z wiadrami, tak my poszliśmy z plastikowym bidonem szukać wody. To po prostu… w XXI wieku. Kiedy jest technologia, kiedy ludzie latają w kosmos, a my szukamy czystej wody i myślimy, jak przeżyć na jednym bochenku chleba.

Kiedy ostatni raz widziałaś swojego ojca? 24 lutego pojechał bronić Ukrainy, prawda?

Tak. Nie widziałam go przez prawie cały luty, wychodził na ćwiczenia i bardzo częste alarmy. Nie było go tydzień przed wojną, prawie cały tydzień. 23 lutego spotkaliśmy się na kilka godzin, zjedliśmy obiad. Nigdy tego nie zapomnę, zamówiliśmy chinkali, spędziliśmy bardzo miły wieczór. Zawsze dyskutowaliśmy tylko o polityce, ojciec uważa mnie za osobę dorosłą i słucha mojego zdania. Ale tego dnia nie rozmawialiśmy o tym. Nie rozmawialiśmy o możliwości wojny, nie rozmawialiśmy o niczym. Po prostu cieszyliśmy się wieczorem. Potem poszliśmy spać, bo on musiał wcześnie iść do pracy, ja miałam zajęcia. To było wszystko, nigdy więcej go nie widziałam. Zobaczyłam go teraz tylko na zdjęciach. Na zdjęciach propagandowych, gdy opuszczali Azowstal.

Opowiedz, jak rozwijały się jego losy po 24 lutego.

Został wezwany… jest taki skryty, że nawet gdy był już w Azowstalu, nie powiedział nam o tym. Pytaliśmy, gdzie jest, bo został tylko zakład Ilicza i Azowstal, ale wciąż nie dawał za wygraną. I tak nie mogłabym zdradzić więcej, nie wolno.

Wiem na pewno, że było wielu dezerterów, wielu zdrajców, ale on kocha Ukrainę i powiedział, że będzie jej bronił do końca. „Bo mam was, to jest najcenniejsze i muszę to zrobić dla was”. Nawet gdy Azowstal był pod całkowitym oblężeniem, to i tak wyszli. Pytamy dlaczego, a oni mówią, że żeby zabić ich więcej.

Warto podkreślić, dlaczego Mariupol jest tak ważny i ich wyczyn jest tak istotny. W Mariupolu zgromadzono 70 tysięcy rosyjskich żołnierzy. A garnizon Mariupola na początku wojny liczył 9 tysięcy. W Azowstalu było ich 2,5 tysięcy. Rozumiesz, że to przypomina walkę 300 Spartan. Siły te wynosiły 1 do 10, 1 do 14 w niektórych bitwach. I nie mieli tej ciężkiej broni. Mieli karabiny maszynowe, mieli trochę amunicji, ale czołgów i pojazdów opancerzonych prawie nie było. Nie było już nic. Mieli jednak cel, by wytrzymać jak najdłużej. Dać Kijowowi, Zaporożu i Charkowowi możliwość grupowania się i układania linii obrony jak najdłużej. I tak przeszkodzili zająć lewą część naszego wybrzeża. Ich wyczyn jest wielki.

Został ranny 15 kwietnia, gdy pocisk gradu trafił kilka metrów od niego, całkowicie zasypało go pod betonem i nie przeżyłby, gdyby nie było w pobliżu jego towarzyszy. Krzyczał z bólu, aż go znaleźli. Miał złamaną lewą rękę, nogę, urwany palec. Przez to nie mógł zostać w bunkrze, bomby spadały, każda sekunda była dla niego jak ostatnia, ale cudem przeżył.

Co można powiedzieć teraz o jego stanie?

Teraz – nic. Wyszedł 17 maja, po czym dowiedzieliśmy się, że jest w Ołeniwce. Ale już go tam nie ma i może to i lepiej, bo nie było go w czasie ataku terrorystycznego. Były tam dwa takie ataki , w tym masywny, który wszyscy słyszeliśmy.

To sami Rosjanie zrzucili na więzienie…

Nawet nie zrzucili, oni użyli broni, która strzela i po prostu spala wszystko w środku.

Mówili, że zrobiła to Ukraina. Ale tak naprawdę to oni, na ich okupowanym terytorium…

W drugim ataku terrorystycznym zginął strażnik graniczny, spadł na niego niby jakiś odłamek. No jeśli kłamiecie, to chociaż połączcie to jakoś logicznie… W więzieniu, w obozie… odłamek rakiety przypadkowo spadł na jedną osobę. To jest po prostu nonsens, starają się zataić swoje zabójstwa, okrucieństwo i cynizm. Zgodnie z konwencją genewską ich obozy, ich więzienia dla jeńców powinny być na tyłach, a Ołeniwka to linia frontu… Słychać tam wybuchy.

Czy wyobrażasz sobie swoje spotkanie z ojcem?

Myślę każdej nocy o tym, co muszę teraz zrobić, żeby mógł wrócić jak najszybciej. I co powinnam zrobić dla niego potem, przy jego rehabilitacji. Bo nie rozmawialiśmy z nim tak często w Azowstalu… w przeddzień ataku chemicznego powiedział mi: „Córko, to chyba koniec”. To było w maju, nie tak daleko od ewakuacji. Przebywaliśmy już w Polsce. Powiedział mi: „Córko, to chyba koniec. Wybacz mi, jeśli zrobiłem ci coś złego”. Jako najstarsza mam zająć się matką i siostrą. Rozmowę prowadziliśmy w cztery oczy, matka nie słyszała. Mówi: „To nasz koniec”. Staram się nie płakać, panować nad sobą. Muszę, jeśli mój ojciec tam jest, walczy do ostatka, to nie mam prawa się poddać i muszę zrobić wszystko, co mogę.

Teraz żyjemy według tej samej zasady, mamy jedno życie. Zrozumieliśmy, że w każdej chwili możemy zostać zabici. Możemy zostać zabici przez falę uderzeniową albo spadającą cegłę. To nie ma znaczenia. Mamy jedno życie i musimy zrobić wszystko dla naszych bliskich, dla ich ochrony, to jest najważniejsze. Podobnie jak mój ojciec i jego bracia walczyli za nas. A jak Rosjanie mówią: „Naziści, chowali się za cywilami, gdy do nas strzelali, odpowiadam: „Ale co, mój ojciec się za mną chował czy do mnie strzelał?”.

Większość garnizonu w Mariupolu to mieszkańcy Mariupola. Na mojej uczelni zginęły trzy osoby z obrony terytorialnej. Chłopcy, po prostu młodzi chłopcy, którzy nie mogli usiedzieć w miejscu, bo to przecież nasza ziemia. Dlaczego nie wyjechali w 2014 roku? Bo dlaczego mieliby wyjeżdżać, to jest nasze miasto, to jest Ukraina. Mamy tego świadomość. Nie zamierzaliśmy wyjeżdżać. Dla nas wyjazd byłby jednoznaczny z oddaniem miasta wrogowi. Dlatego zostaliśmy do ostatniej chwili. Wierzyliśmy do końca i teraz wierzymy, że na stop procent, że wrócimy.

W filmie dokumentalnym o Mariupolu jest kobieta, nie miała nikogo oprócz szesnastoletniego syna. Umarł w jej ramionach, odłamek przebił mu tętnicę szyjną. I ona mówi, że tam, gdzie są dusze ludzi, każdy mieszkaniec Mariupola ma po prostu pustkę. Tam jest po prostu ruina. Nie ma nic…

Z Mariupola mam jasne, ciepłe, miłe wspomnienia… Jestem pewna, że miasto zostanie odbudowane. Ale ani ludzie, którzy zginęli, nie powrócą, ani myśl o dawnym Mariupolu nie wróci. Nigdy już tak nie będzie. Ojciec powiedział: „Zapomnij o domu i zapomnij o mieście, bo go nie ma. Po prostu już nie istnieje, po prostu je zniszczyli. A ty jesteś tysiąc kilometrów od tego, gdzieś w Warszawie, w cieple, w spokoju, masz jedzenie i po prostu nie możesz jeść, bo rozumiesz, że ludzie tam cierpią. Tam ludzie umierają z głodu, z powodu chorób. Rany wojskowych gniły, w tych ranach były po prostu straszne… robaki. A ty jesteś bezpieczna i nie możesz tego zaakceptować”.

To bardzo trudne. Nawet nie chcę marzyć o powrocie taty. Czekam na jego powrót i tyle. To mi wystarczy, potem będzie trudna rehabilitacja, trudne dochodzenie do normalnego życia, jeśli życie po takich przejściach jeszcze może być normalne.

Przysyłał mi codziennie tylko wiadomość składającą się ze znaku plus, że żyje, i zakodowaną liczbę ofiar śmiertelnych. Jest ich bardzo dużo. Garnizon Mariupola liczy 9 tysięcy, 2,5 tysiąca wyszło z Azowstalu, 1,5 tysiąca z Ilicza, a około 2 tysiące dostało się do niewoli podczas walk. To są bardzo ciężkie straty. To są najlepsi mężczyźni i kobiety Ukrainy, którzy są jak tych trzystu Spartan. Doskonale rozumieli, że czeka ich śmierć.

Katia, nasza rozmowa dobiega końca. Czego mogę ci życzyć?

Prawdopodobnie wszyscy musimy życzyć sobie pokoju. To jest najważniejsza rzecz… Jak się okazało, nic nie ma znaczenia, jeśli nie ma pokoju. Żadne pieniądze, żadna praca, tylko pokój. Potrzebujemy jedynie spokoju, pokoju i ciszy.

Pokój, spokój i cisza dla Ciebie i dla nas wszystkich. Dziękuję.