Natalia Szudrawa

NATALIA SZUDRAWA

65 lat, Kupiańsk – Warszawa

Nauczycielka matematyki i poetka.

Wiedziałam, że będzie. Stosunki z Rosją są jak wrzód. Wszystko zaczęło się przeszło trzysta lat temu. Ukraińcy walczyli i wojownicy światła pojawiali się we wszystkich epokach – od kniazia Światosława do naszych najlepszych na świecie Sił Zbrojnych Ukrainy, bo jesteśmy narodem, który kocha wolność. Nam cudze nie jest potrzebne, a swojego oddać nie chcemy.

Czekałam na nich 23 lutego. Nawet teraz strach wspominać ten stan. Jak wszystko we mnie dzwoniło i jak bolało. Żyję z radiem, jest włączone całą dobę, wtedy też było. I raptem wiadomości: „O 4.40 Kijów, Charków, inne miasta…”. Leżę i nawet nie oddycham. Myślę: „Dzwonić do siostry? Uprzedzić, żeby wyjeżdżali?”. Mieszkali na Piatichatkach w Charkowie, tam jak wychodzisz na obrzeża, to widzisz rosyjskie haubice. Zadzwoniła do mnie dzień wcześniej i mówi: „Pakuję walizkę na wszelki wypadek, a ty nie zamierzasz?”. A ja do niej: „Na razie się wstrzymam”. Ona się przygotowała, a ja nie mogłam poruszyć palcem. Czułam, że to nieuchronne, że zmiażdży wszystko, i nic nie mogłam zrobić. Wahałam się: „Dzwonić, pisać? Jest jeszcze wcześnie. Czy już wiedzą, czy nie? Może ostrzeliwują Charków, ale nie u nich? Żeby tylko ode mnie pierwszej nie dostali tych wiadomości”.

Powiedzieć, że czas się zatrzymał, to nic nie powiedzieć. Wyszłam na ulicę. Chciałam się oszukiwać. Padał lekki śnieg. Przeszłam się po sklepach. Nigdzie nie było kolejek. Nastała taka przenikliwa cisza. Zaczęła się ta straszliwa codzienność.

Na drugi, a może trzeci dzień Kupiańsk był już faktycznie poddany orkom. Od nas do Rosji jest pięćdziesiąt kilometrów, do tego połączenie kolejowe. Położyli pięciu naszych chłopców pograniczników i zwyczajnie weszli. Trzeciej nocy usłyszałam, jak nasi chłopcy z Sił Zbrojnych Ukrainy wysadzają mosty, żeby odciąć drogę w stronę Charkowa. Zostały małe mosty, a maszyny orków jeździły pomiędzy naszymi budynkami. 8 marca szłam do chrzestnej i zamarłam… Zobaczyłam tylko ogon… sto pięćdziesiąt sześć pojazdów i czołgów, które wspinały się od fabryki maszyn w stronę Charkowa. Rozdzieliły się przed naszym osiedlem, jakby obejmowały je z obu stron.

1 marca była akcja, aktywiści z gołymi rękami wskakiwali na pojazdy. Działo się jeszcze ósmego, a dziewiątego rano przyszli po jedną z uczestniczek. Wiedziałam, że to nie skończy się dobrze. Jeżeli są listy, to już zostały przekazane tam, gdzie trzeba. Bliscy przekonywali mnie, że nikomu niczego nie udowodnię, jeśli zginę. Wyjechałam z chrzestnymi 13 marca jednym z ostatnich autobusów Kupiańsk – Warszawa. Dojechaliśmy bocznymi drogami do Malinówki, a tam już stali nasi chłopcy. Przy każdym punkcie kontrolnym wystawialiśmy głowy i krzyczeliśmy „Chwała Ukrainie”. Przy punktach kontrolnych orków było okropnie, przychodzili, wgapiali się nam w oczy i życzyli sczastliwogo puti.

W Warszawie mieszka moja siostrzenica, ale nim zdążyłam dojechać, w jej mieszkanku przytuliło się już jedenaście osób. Mnie wzięła do siebie wzięła pani Maria. Mieszkam w mieszkaniu-bibliotece. Swobodnie rozmawiam z Polką, ale kamerton jej duszy jest tak nastrojony na zrozumienie, że często po prostu mówię po ukraińsku. Pewnie mogłaby ode mnie wymagać, żebym już mówiła po polsku, ale mówi: „Myślę, że chociaż w domu powinnaś się czuć swobodnie”. Pani Maria często przychodzi do mojego pokoju, gdzie w kącie stoją dwie moje walizki. „Nie możesz się rozpakować?” – pyta. – „Mam wrażenie, że wystarczy powiedzieć i już będziesz gotowa jechać”. Tyle razy już chciałam, a ona powtarza: „Jeszcze nie czas”.
Czasem spotykam się tu z rodziną, ale dusza tęskni za Ukrainą. Jestem szczęśliwa, kiedy mogę mieć wkład w pomoc wolontariuszom. Albo wrzucić do skarbonki naszych dziewcząt i chłopców na starym mieście. Albo na narodowe bajraktary. Albo na termowizor dla jednego mężczyzny. Niedawno skończył sześćdziesiąt pięć lat, ale służy w Ukrainie. Zebraliśmy na termowizor dla niego, bo takie jest życie. Bardzo wielu mieszkańców Kupiańska służy, młodzi chłopcy, niektórzy już kilka razy podczas tej wojny szli walczyć za Ukrainę.

Może to źle, że my – patrioci – wyjechaliśmy. Sama się gryzłam przez te sześć miesięcy. Niedawno przestałam, bo jesteśmy tu, żeby koniecznie wrócić do Kupiańska i zrobić jeszcze dużo dobrego. Wierzę w to, że wygramy. Ukraina ma misję – wygrać z tym putinowskim złem, brudnymi raszystami. To wysoka cena, ale lepiej być wolnym niż niewolnikiem.

Kiedy wrócę do domu, padnę na ziemię i będę ją całować. Postawię ojcu pomnik na cmentarzu. A dalej ile przeżyję, tyle przeżyję – chociaż dzień, chociaż dwa, chociaż trzy.

Rozmawiała Natalka Dovha
Zdjęcia: Natalka Dovha

Pełny tekst

Ostrzegamy, że treść wywiadów może zawierać treści brutalne i wstrząsające. Są to historie wojenne traktujące często o bardzo trudnych i tragicznych, czasem brutalnych wydarzeniach. Zastrzegamy, że przedstawione na stronie świadectwa zawierają prywatne historie, opinie i odczucia kobiet, które ich udzieliły. Opinie i poglądy w nich zawarte nie są równoważne z opiniami i poglądami organizatorów projektu MOMENTY.

Proszę się przedstawić. Jak się Pani nazywa? Ile ma Pani lat? Skąd Pani przyjechała?

Nazywam się Natalia Szudrawa Stepaniwna. 7 grudnia tego roku skończę 65 lat. Urodziłam się 7 grudnia 1957 roku w Ukrainie, w rejonie szewczenkowskim, w osiedlu Boriwśke, które niedawno zostało wyzwolone przez nasze ZSU. Właśnie 8 września 2022 r., dokładnie w dzień swojego powstania.

Takie symboliczne i przyjemne wydarzenie.

Tak, bardzo symboliczne.

Proszę coś o sobie opowiedzieć. Czym się Pani zajmuje? Kim jest Pani z zawodu?

Już w wieku 3 lat, kiedy byłam bardzo mała, wiedziałam, że będę nauczycielką. Nie wiedziałam jeszcze, jakiego przedmiotu będę uczyć, ale wiedziałam, że będę pracować z dziećmi. W ogóle nie umiałam bawić się lalkami. Nie wiedziałam co to takiego. Trudno mi było bawić się z moją chrześnicą. Mam ją i jeszcze trzy kochane siostrzenice. Moja siostrzenica zawsze zajmowała się jakąś ciekawą pracą. Spędzałam z nimi trzema wakacje przez 12 lat. Jestem bardzo szczęśliwą ciotką, bo mam je trzy, w tym jedna z nich jest moją chrześnicą. Ale gdy zapraszała mnie do siebie w gości, by pobawić się lalkami, było to dla mnie straszne. Wymyślałam różne rzeczy, robiłyśmy wybieg dla modelek, lub jakieś prace twórcze. Odwracałam jej uwagę – byleby nie lalki. Dlatego nie potrafiłam się nimi bawić. Zawsze bawiłam się z dziećmi. Miałam dwie młodsze siostry i nigdy nie musiałam wychodzić z podwórka, zawsze się z nimi dobrze bawiłam. A potem, gdy dorastałam, i kazali mi iść na spacer, organizowałam gry i zabawy z dziećmi. Kiedy zaczęłam studiować, to razem z dziećmi, których zawsze było dużo, i które mieszkały w 2 domach blisko siebie, także robiliśmy ciekawe rzeczy. Jak na obozie. Tak było wieczorami. A tak w ogóle to jestem szczęśliwa, że moja mama, z wykształcenia technik radiologii oraz pielęgniarka fizjoterapeutyczna, była osobą bardzo zorganizowaną i żyła pełnią życia. Dokładnie tak jak tata. Tylko, że tato pracował w gospodarstwie, a mama w pracy związanej z medycyną i była z nami. Miała zaplanowaną każdą sekundę życia i ja mam tak samo. Nie wiem jak to jest tak po prostu siedzieć i nic nie robić. Nie wiem jak to jest spędzić życie bezczynnie. Do dzisiaj, nie wiem jak to jest i jestem z tego powodu szczęśliwa. Moje dzieciństwo było po prostu dorosłym życiem niskiego i pulchnego dziecka. Byłam silna duchem, charakterem i ciałem. Gdy miałam 8 lat chodziłam już na własnych nogach, bo wydawało mi się, że mamie ciężko jest mnie trzymać. Rozumie Pani? Miałam w sobie jakieś takie sumienie. Tak to czuję. Pamiętam siebie w wieku trzech lat. Bardzo lubiłam i nadal lubię się uczyć. I trzy lata z rzędu, chodziłam z moimi starszymi koleżankami, początkowo z Walą Ugiriewą, potem z Walą Krajniewą, by 1 września przyjęli mnie do szkoły. Wydawało mi się, że jest to możliwe. I gdy nie pytano mnie na pierwszej lekcji, mimo że miałam cały czas podniesioną rękę, bo chciałam odpowiedzieć, zrozumiałam: to nie moi – oni nie chcą mnie brać do odpowiedzi. I znowu odprowadzali mnie do domu. Do mojego domu nie było daleko, więc brali mnie za obie ręce i ciągnęli, a gdy już przybiegali, mówili: „Ciociu Klawa, zabierz ją, bo jej nie przyjęli.” To wszystko. I znowu byłam w przedszkolu. A tam było mi bardzo smutno. Nie było tam dla mnie nic ciekawego. I nie mogłam się doczekać, kiedy pójdę do szkoły. I w końcu stało się to 1 września 1965 roku. Moją pierwszą nauczycielkę zobaczyłam chyba 19 sierpnia 1965 r. Nazywała się Pasza Ołeksijiwna. Stała przede mną w pięknej niebieskiej spódniczce z takim małym rozcięciem, białych sandałkach i takim fioletowym T-shircie. Tutaj zapinany na trzy guziki, z krótkimi rękawami. I miała torbę! Ale nie jakąś torbę na zakupy, jakie nosiły wtedy kobiety. Miała torebkę intelektualistki. I wszyscy w kolejce szeptali, że przyjechała nowa nauczycielka. Ja tez stałam. I nie wiem jakimi słowami, ale być może modliłam się, by to była moja pierwsza nauczycielka, i by nieodwołalnie przyjęli mnie do szkoły. Teraz mam w domu w dokumentach…

Powiem Pani, że ma Pani dobrą pamięć.

Słucham?

Ma Pani bardzo dobrą pamięć.

Mam świetną pamięć, biorąc pod uwagę 12 operacji pod narkozą. Wystarczyło by dla trzech osób. Cóż, ciekawy los. Jestem szczęśliwa, że moja ukochana pierwsza nauczycielka przeżyła do 30 października ubiegłego roku. Tydzień po jej śmierci zabrakło mojego taty. Otóż ​​to. Ale kontaktuję się z jej starszą córką. Spójrz na paralelę – Pasza Ołeksijiwna, niech znajdzie się w królestwie niebieskim, zmarła 30 października ubiegłego roku, na miesiąc przed urodzinami Swietłany – jej najstarszej córki. A tata zmarł miesiąc przed moimi urodzinami 7 grudnia. Zobacz jakie ciekawe, w cudzysłowie.

Proszę powiedzieć, jaki przedmiot wybrała Pani jako nauczycielka?

Ciężko mi było wybrać jakiś przedmiot, ponieważ lubiłam wszystkie, oprócz kultury fizycznej. Koleżanki mamy mówiły, że Natalka powinna pójść na uniwersytet medyczny, bo dobrze zna terminy medyczne, wszystko jest dla niej łatwe i proste. Wystarczy tylko raz powiedzieć, pokazać i już to robi, powtarza i może to powtarzać bez końca i tylko poprawnie. Jeśli pokazano, w jaki sposób robi się opatrunek, to trzyma ten bandaż dokładnie tak samo. Nie nakręca, jak mówią inni, ale bandażuje tak, jak trzeba to robić. Tak, jeśli powiedzieli, że tak robi się bandaż w kształcie ósemki, to zrobi to dokładnie. Jeśli powiedzą, że to szyna Dieterchsa i zostanie założona na głowę, w którym to przypadku jest używana, to ona zawsze to powtórzy. Jeżeli nie ma, to zrobi to z materiałów, które są pod ręka. I tak dalej. I mama powiedziała: „No, nie wiem. Nie mam na to wpływu. Wiem tylko, że chce zostać nauczycielką i nic nie możemy z tym zrobić. Nikt mnie nie wspierał. Wszyscy mówili: „To bardzo ciężka praca. Wypalisz się. Umrzesz. Nie będziesz miała życia osobistego. Cóż, z pewnością mieli dużo racji. A z drugiej strony, jak mawiał nasz Grygorij Sawycz Skoworoda: „Wybierajcie pracę zgodnie z waszym powołaniem”. Wtedy będziecie szczęśliwymi ludźmi. Ja to zrobiłam. Zrobiłam to podświadomie. Dokładnie wiem, co trzeba robić. I wydawało mi się, że na lekcji można robić z dziećmi to, i to, i to. I potem to wszystko robiłam. I jestem bardzo szczęśliwa, bo robiłam to, co robiłam, i to, co kochałam. Jestem bardzo szczęśliwym człowiekiem.

Fantastyczny bieg okoliczności.

Cóż, każdy by to zrobił, a ogólnie można powiedzieć, że jestem osobą, której nie da się zapomnieć. Chociaż jestem też dosyć duża, by można było o mnie zapomnieć. Często wspominają mnie dzięki moim przemówieniom, które czasami wygłaszam przed dużą ilością osób. I wie Pani, że na podstawie tego, co mi mówili, wiedziałam, w którym roku i gdzie to powiedziałam. Byli w szoku. Ci ludzie powiedzieli: „Tak naprawdę jest!

Więc co to za przedmiot?

Matematyka. To bardzo trudny przedmiot i jednocześnie bardzo ciekawy. To przedmiot, który wiele razy mnie w życiu uratował. Bo nieważne jaka pogoda jest za oknami, nieważne jakie rewolucje są w społeczeństwie – dwa razy dwa to na pewno cztery, całka po obwodzie zamkniętym – 0, no i tak dalej. 2 w sześcianie to 8. No, tak jest.

Nie widziała Pani jeszcze filmu, później się podzielę, to obejrzy Pani film o matematyce.

Jaki? Jaki?

O tym, ze dwa dodać dwa, to nie cztery.

Dwa pomnożone przez dwa to nie cztery. Rozumiem, sufizm. Tak jest, oczywiście.

Ciekawa historia nauczycielki matematyki, ale to poza wywiadem.

Czy chodzi o szmatę od mopa, która została detektywem? Lubię historie kryminalne. Podobają mi się. Nie tak dawno, będąc już w Polsce, obejrzałam serial „Wychodźcie bez dzwonienia”. Pani Maria, u której mieszkam już 8 miesiąc, ustawiła mi telewizję tak, bym miała dostęp chociaż do jednego programu ukraińskiego. Taka oto ciekawa osoba. Ogólnie, to poszczęściło mi się. Myślę, że nie na darmo byłam w dzieciństwie grzeczną, zbyt grzeczną dziewczynką. I teraz Bóg mi to wynagrodził. Mieszkam w bibliotece, w mieszkaniu w budynku biblioteki, gdzie jest wszędzie dużo książek, nie tylko w tym pokoju. Mam dostęp do tych programów, które chcę oglądać. Porozumiewam się swobodnie z kobietą, która jest Polką, ale kamerton jej duszy jest tak nastawiony na zrozumienie, że dość często mogę po prostu mówić po ukraińsku. I teraz rozumiem, i tak też to odczuwałam, że język ukraiński i język polski są ze sobą znacznie bardziej spokrewnione niż ukraiński i rosyjski, bo tak nam wbijano do głów, kiedy nas uczono.

Ale moje życie jest dowodem na to, że słowa mogą się różnić jedną literą: pidłoga (ukr.) – podłoga (pol.). W obu przypadkach akcent znajduje się w innym miejscu. To wszystko. I jeśli chcesz, można łatwo się porozumieć. Zrozumiałam, że jeśli człowiek chce cię porozumieć, to cię zrozumie, a jeśli nie chce, to choćbyś stawał na rzęsach, nigdy cię nie zrozumie.

To prawda.

Oto jakie książki czytam.

Gruba

Grube. Na przykład książki o wspomnieniach Danuty Wałęsy – żony pierwszego Prezydenta Polski. Pani Maria też była w to zaangażowana. W ruch „Solidarności”. Obok stoi książka, którą bardzo lubił mąż pani Marii. Czytał ją bardzo uważnie. Niestety nie udało mi się tego usłyszeć, ale im wierzę. Nie mam powodu żeby im nie wierzyć, bardzo dużo wiem na temat tych ludzi. Wielka książka Klary. Bardzo ciekawa. Ale została napisana dużymi … charakterem pisma, chciałam powiedzieć. Drukiem. To o 9 letniej dziewczynce, która ma swój punkt widzenia na wszystkie wydarzenia, które dzieją się wokół niej. Jest w pewnym sensie do mnie podobna.

Miałam zamiar tak powiedzieć: „Być może to Pani Natalia”.

Na to wygląda.

Jak trafiła Pani do tego domu? Jak to się stało, że znalazła się Pani u pani Marii.

Jak znalazłam się w Warszawie?

Tak.

Nigdy nie marzyłam o tym, że wyjadę za granicę. Nigdy nie było takiej potrzeby. Wiem, że są ludzie, którzy o tym śnili, marzyli, jeździli gdzieś wypocząć. Ja – nie, nigdy. Kiedyś bardzo ciężko pracowałam i wypalałam się w pracy. Nigdy nawet nie spędziłam wakacji tak, jak chciałam, ponieważ ukraińscy nauczyciele nie zarabiają zbyt dużo. Odpowiednio przygotowywałam się do emerytury – zamontowałam plastikowe okna i ociepliłam swoje małe mieszkanie. Zrobiłam to. Do emerytury. A potem jakoś nie miałam takiej potrzeby. Po prostu kochałam swoją wioskę i swoich rodziców. Przyjeżdżałam do nich. Zawsze mieszkałam u nich miesiąc. Bardzo lubiłam prace w ogrodzie. Dla mnie jesień zaczyna się 2 sierpnia – Dzień Eliasza. Tak jak mówili nasi przodkowie. Drugiego sierpnia, w pierwszej połowie dnia jest jeszcze lato, a w drugiej to już jesień. W ogóle jestem jesienną osobą ze względu na charakter i bardzo lubię tę porę roku, jest dla mnie bardzo ważna. Kiedyś nawet napisałam w swoim dzienniku, że chciałabym umrzeć jesienią. Ale proszę zobaczyć jak się stało. Jesienią straciłam Paszę Ołeksijiwnę, a za tydzień tatę. Wszystkie straciłyśmy. We trzy. Dwie młodsze siostry. I powracając do pytania, jak się tu znalazłam…

Jak Pani tu trafiła, tak.

Cóż, poczułam to swoją duszą… A może dlatego, że z tatą mieszkałam przez ostatnie trzy lata i opiekowałam się nim po śmierci mamy. Był taki przerażony tą wojną, bardzo to przeżywał… Od rana do wieczora w naszym mieszkaniu leciały tok-show na tematy polityczne. I bez wątpienia wszystkim tym się przejmowaliśmy. I bardzo często myślałam o tej wojnie, to znaczy kiedy mogłam myśleć, i gdy nie byłam zajęta. Wiedziałam, że prędzej czy później będzie wojna. Nie mogło być inaczej. To było jak ropień. Pogorszenie naszych stosunków z Rosją zaczęło się, jak sądzę, ponad 300 lat temu. Borykały się z tym różne pokolenia Ukraińców, bo jesteśmy narodem kochającym wolność, kochającym swobodę, pracowitym. Nie potrzebujemy cudzego, ale też nie chcieliśmy oddawać tego co jest nasze. Przez cały czas istnieli wojownicy światła, którzy byli tego doskonale świadomi – od Światosława po dzień dzisiejszy, po najlepsze Siły Zbrojne na świecie. Teraz mogę powiedzieć, że jestem dumna z naszych ukraińskich żołnierzy. A do tego, mimo że jestem w zasadzie inteligentną ciotką, to kiedy uczyłam się w szkole, nie znałam żadnej z tych czy innych kalkulacji wojskowych, jeśli chodzi o epolety i wszelkie stopnie wojskowe. No wiedziałam, że jest sierżant, podporucznik, porucznik i tak dalej. Wszystko to, co dotyczyło obrony Ukrainy i obrony ojczyzny znałam po rosyjsku. A teraz chcę powiedzieć, że jestem dumna. Zaczynam rozumieć te stopnie i tak dalej. Uważam, że Ukraina ma dużo szczęścia, że ma Walerija Załużnego. To prawdziwy brylant, prawdziwy diament. Człowiek, który ukończył 4 kierunki studiów i wszystkie doskonale. Najpierw ukończył technikum mechaniczne. A potem trzy kierunki związane z obronnością ojczyzny. Ukończył instytut i akademię. Otóż to. To przykład współczesnego wojskowego, który dobrze włada językiem ukraińskim, który kocha swoich żołnierzy, i który może nawet uklęknąć na kolanach przed rodzicami i powiedzieć: „Wybaczcie, nie ochroniłem waszego dziecka”. To prawdziwy wojownik światła, który jest wzorem do naśladowania dla tych, którymi kieruje. I to wielkie szczęście pracować z takim dowódcą wojskowym, bo naprawdę mówią, że to jest metoda, taktyka, strategia Załużnego, że działa jak Hymers – przyszli, uderzyli w punkt, odeszli. To wszystko. Złap nas. Gdzie? Łap, tam gdzie chcesz. Załużnyj posiada takie cechy charakteru, jak ukraińscy Kozacy. Wiedziałam, że ta wojna wybuchnie. Bardzo wiele gwiazd naszego kina, jak na przykład Roman Semysław, którego uwielbiam w serialu „Wychodźcie bez dzwonienia”, mówiło, że mieli wątpliwości, że nie czekali. A ja czekałam na 23 lutego. Byłam zdziwiona, że wojna nie zaczęła się 23 lutego 2022 r. Wojna na pełną skalę. Rozpoczęła się z 23 na 24 lutego. Pamiętam, do dzisiaj trudno mi wspominać ten stan. Jak wszystko jednocześnie we mnie dzwoniło i bolało. Żyję słuchając radia, które mam włączone całodobowo. Nie wyłącza się. Wtedy też było włączone. I zaczynają się wiadomości, że o 4.40 Kijów, Charków, inne miasta… Leżę i po prostu nie oddycham. Miałam takie wrażenie. Myślę: „Czy dzwonić do Leny, uprzedzić ją, by stąd wyjeżdżali, czy nie? A oni przed wojną mieszkali w Piatychatkach w Charkowie. A tam jedzie się na przedmieścia Piatychatek i można zobaczyć haubice. Z Seriożą często tamtędy spacerowali. I na kilka dni przed wojną, zobaczyli, że stoją tam haubice skierowane w stronę Charkowa. I wtedy Lena, kilka dni, 2 dni przed 24, czyli 22 lutego, dzwoni do mnie i mówi: „Pakuję walizkę ewakuacyjną. Ty nie chcesz?”. A ja jej odpowiadam: „Na razie się wstrzymam”. Myślę, że jeśli już, to przecież wiem gdzie co mam, więc znajdę. I powiedziała, że następnego dnia 23… Od 22 do 23 przygotowała jeszcze kilka puszek gulaszu mięsnego i 23 stała w kolejkach. Gromadziła różne konserwy, bo przygotowywała się, czuła to. A ja nie byłam w stanie ruszyć palcem. Dobrze wiedziałam, co się wydarzy. I wie Pani jak… Nieuchronność, która cię miażdży i nic nie możesz zrobić. Więc poddałam się temu, tej nieuchronności – niech już mnie dopadnie. A 24 lutego myślę: „Zadzwonić, pisać? Cóż, jest bardzo wcześnie. Czy już wiedzą, czy nie? Czy to możliwe, że strzelają do Charkowa, a nie do nich?” Myślę, że ta wiadomość nie przyszła do nich ode mnie. I dzwoni do mnie o 5.30 i mówi: „Natasza, strzelają do nas. Jest straszny ostrzał”. (płacze) I po naszej rozmowie zdecydowała, że będą się zbierać. Mówię: Lenka, zbieraj się, przecież i tak masz wszystko przygotowane. Wsiadajcie do samochodu i zabierajcie… „ Ona odpowiada: „Za chwilę powiem Serioży i pojedziemy”. Wioska składa się z dwóch części. Pojedziemy, zabierzemy teściową i będziemy wyjeżdżać z Charkowa. Mówię: „Napisz mi proszę. Modlę się o was, byście stąd… Julia nie odzywała się z Zaporoża?” – Nie, nie odezwała się. Napisałam do niej. Julia: „Jesteśmy świadomi. Zostajemy na miejscu z siostrzenicą, z Weroniczką”. Dobrze. Powiedzieć, że czas się zatrzymał, to nic nie powiedzieć. Miałam takie wrażenie, jakbym znajdowała się w jakiejś plastelinowej przestrzeni. Gdzie nie pójdę… Wydaje mi się, że idę szybko, tak jak zawsze, ale nie mogę iść. Czy może coś się ze mną stało, że widziałam siebie z boku. Miałam tak, gdy był wybuch w Czarnobylu. Widziałam siebie jakby z boku, jak jechałam pociągiem. Tak też było teraz. Wyszłam na ulice, nigdzie nie było ludzi. Poszłam do sklepu i myślę… No taki jakiś, wie Pani… Chciałam oszukać samą siebie, że tak jest. Kolejek nigdzie nie było. Tego dnia na ulicy było bardzo mało ludzi. No, to było około 9-10:00. Nie mogłam się doczekać, żeby wyjść na ulicę. Było trochę śniegu. A ja bardzo źle się czułam. Bardzo poważnie chorowałam na koronawirusa i jeszcze do dzisiaj mam bóle w ciele. Przeszłam się po sklepach, zrobiłam zakupy, wróciłam do domu i myślę: Nikt nigdzie się nie rusza. Sąsiedzi… Nastała taka cisza… Była to taka przeszywająca cisza. I wydawało mi się, że nawet samochodów jeździ mniej. A u nas trasa jest bardzo ruchliwa: Charków – Ługańsk. A potem zaczęłam kontaktować się z niektórymi moimi kolegami i zrozumiałam, że ktoś już przeżył jakieś nieszczęście. Lena pisze do mnie: „Wyjechaliśmy. U naszego Kosti – ich zięcia – zbombardowali dom w Czugajewie, w pobliżu lotniska wojskowego”. Zbombardowali domy. Dlatego można powiedzieć, że stracili mieszkanie w pierwszych godzinach wojny. Piszę do niej: „A co teraz? Gdzie oni są?” A ona pisze: „Pojadą do domku letniskowego.” I tak się stało. I zaczęły się te straszne dni. Na drugi, a może na trzeci dzień, tj. 27 lutego, Kupiańsk faktycznie znalazł się pod okupacją orków. Wiem jedno, że 24 w Kindraszówce – jest to wieś położona 10 km od centrum Kupiańska, w kierunku Dworicznej, w kierunku Wowczańska, gdzieś… na północ od naszej dzielnicy – na terenie naszego rejonu kupiańskiego, domy naszych ludzi były już zniszczone. Zawaliła się ściana, a oni wybiegli z domu. Tylko babcia została ranna. Mama i dziewczynka Angelina zdążyły wybiec, a ojciec był w pracy. Poszli gdzieś do ich znajomych, którzy mieli jeden wolny dom. Zabrali tam babcię i wezwali karetkę. Następnego ranka wrócili do domu i podeszli do tego budynku, a ściany, które tam zostały spadły na nich. W jaki sposób odskoczyli, i dlaczego ich to nie zabiło, tylko Bóg wie. I to wszystko. To nie była ich śmierć. Ale spadł na nich ich własny dom i w taki sposób stracili swoje piękne mieszkanie. I zrozumiałam, że nawet tu już dotarli. To znaczy, że byli tak blisko. I wiem, że stali w Wilszanie w rejonie Dworiczańskim, który został przyłączony do Kupiańskiego. To 20 kilometrów od Kupiańska, w kierunku, o którym mówiłam. I była tam linia kolejowa z Wałujek. Do Rosji było od nas 50 km – i stamtąd łatwo wjechali. Zabili 5 naszych chłopców, pograniczników i swobodnie weszli. Wszystko było przygotowane.

O tym, że wszystko było gotowe, wiadomo było od dawna, bo wielokrotnie ostrzegano. Wojna miała zacząć się na dobre, więc ludzie zaczęli opuszczać ambasady. Tylko nam się wydawało, że wojny nie będzie. Grilluj, a 1 maja wszystko będzie dobrze. Teraz mam nadzieję, że ci ludzie rozumieją, co zrobili i są tego świadomi, że nie należy tak traktować Ukraińców. Myślę, że tak jest. Lena pisze do mnie: „Przyjeżdżaj do nas”. A jak pojadę, skoro nie ma już czym dojechać. Trzeciego dnia przestały odjeżdżać autobusy do Charkowa. Czyli w trzeciej dobie wszystko zostało wstrzymane. Albo z drugiej na trzecią, albo z trzeciej na czwartą, jak na początku. Słyszałam, jak nasze siły zbrojne wysadzały mosty za pomocą bomb, bo blokowały ruch do Charkowa. Kilka innych mniejszych mostów, zostawili. 8 marca tego roku nad naszymi domami latały samoloty orków. Zapamiętałam dokładnie, bo to był dzień urodzin mojej matki chrzestnej. Poszłam do nich na herbatkę i uklękłam, bo widziałam… naliczyłam… zobaczyłam tylko ogon… ile ich tam było… I naliczyłam 150 – 156 maszyn, które poderwały się od fabryki maszyn i leciały w stronę Charkowa przez dzielnicę juwilejną w mieście Kupiańsk, gdzie mieszkaliśmy. Tak, to był już ogon. A jaki był długi?! Myślę, że to zawsze jest takie „w-w-w-w-w-w”, to buczenie, nie było wiadomo co się działo, a cały czas rozlegało się buczenie. Trasa przebiegała niedaleko mojego domu, więc oni już… Ubrałam się i zbierałam się do wyjścia, a oni już szli. A potem zeszłam w dół naszej dzielnicy i zobaczyłam ich. Czyli przegapiłam już mniej więcej połowę, rozumie Pani? Było ich strasznie dużo, wliczając w to czołgi. Niektórzy poszli w drugą stronę. Rozdzielili się przed naszą dzielnicą. Jakby otaczając z obu stron, ukrywając się, a raczej otaczając naszą okolicę. I po tym uderzeniu zdałam sobie sprawę, że długo takiego huku nie zniosę, bo cała się trzęsłam. Ręce mi się trzęsły. I zobaczyłam, jak wszystko wokół moich oczu stało się czarne. Od tego momentu mój wzrok bardzo się pogorszył. Po tych wszystkich eksplozjach. I pomyślałam: „A jak czują się ludzie w innych miastach, gdzie wybuchy są cały czas? Już siedem lat. Wojna trwa już od dawna. Mosty wysadzali jeszcze potem jeszcze kilkakrotnie. W kierunku Wuzlowa i Zaoskilia. A potem już nie wiadomo kto. Aha! Według mnie na czwartą lub na trzecią dobę, nie pamiętam dokładnie, Tatiana i Tolik – moi rodzice chrzestni, dzwonią do nas i mówią: „Przybiegnij do nas, mamy dom. Ukryjemy się tam i będziemy tam siedzieć. Mimo, że nie ma tam światła, ale będziemy we troje.” Musiałam przebiec przez drogę. I mówię: „Dobrze. Już się ubieram i idę do was”. Wzięłam ze sobą jeszcze konserwę, świeczkę i lampkę. No bo wszyscy chodziliśmy z tym, co trzeba. (śmieje się) Zabrałam ze sobą nawet dokumenty. Na ten dzień, na 24, spakowałam dwie walizki ewakuacyjne. I z nimi tutaj przyjechałam. Gdy tu przyjechałam, zrozumiałam, że zabrałam wszystko to, co trzeba. To prawda, zabrałam ze sobą lampki, zapałki i świece. W zasadzie wzięłam wszystko to, co niezbędne. Nie zabrałam wiele ciuchów. No, troszeczkę. Nie chcę ich tu gromadzić, bo w domu aż chciało się je nosić. I kiedy zdałam sobie sprawę, że musimy już stamtąd wyjeżdżać… 1 marca – nie wiedziałem o tym wiecu – nasi działacze zorganizowali wiec, który był często pokazywany w telewizji, w wiadomościach, na telemaratonie. Niektórzy faceci z tego wiecu biegli do samochodów z gołymi rękami i wskakiwali na nie. A potem był wiec 8. Powiedziano mi o tym, ale było już późno. Stałam w kolejce po chleb. I byłam jeszcze bardzo słaba. (dźwięk klaskania). W! O, a to słoneczko odleciało! Ha, ha, ha! To słońce. Zrozumiałam, zdałam sobie sprawę z tego, że nie dostanę się do centrum, bo transport już nie kursował. A ja nie miałam czasu by tam dojechać. I gdy moi znajomi powiedzieli mi kto był na wiecu i ile było osób, i że 8 marca było ich o wiele mniej – to zrozumiałam, że… Jeżeli są listy, to zostały one przekazane komu trzeba, ponieważ mamy takiego mera – Macygorę… To nie jest mój mer, nie głosowałam na niego i nie wybierałam go. Nigdy bym go nie wybrała. Miał listy wszystkich aktywistów, którzy popierali Ukrainę i tak dalej. Moje stanowisko zawsze było znane. Nigdy się z nim nie afiszowałam, ale nigdy też nie ukrywałam. Zawsze byłam Ukrainką. I jestem dumna z tego, że jestem Ukrainką, chociaż zabrali nam tą rubrykę z paszportu, ale wiem, że nią jestem. 9 marca napisali mi, że przyszli do jednej z kobiet, która brała udział w ostatnim wiecu. Wiec odbył się 8, a 9 rano, o wpół do szóstej, przyszli do niej do domu. A potem były mrozy, 17-18 stopni… i dwóch facetów, którzy tam z nią byli… i jednocześnie ją chronili, ponieważ w tym czasie nie mieli gdzie mieszkać… Rozebrali tych chłopców do pasa i w kapciach, takich gumowych, kazali im stać na dworze z podniesionymi rękami opartymi o dom. A inni przeszukiwali jej mieszkanie, szukając ukraińskich symboli i tak dalej. Jej mąż, był u nas w Kupiańsku kierownikiem Prawego Sektora. To ojciec moich uczniów, gimnazjalistów. Zrozumiałam, że musimy stąd wyjechać. To nie skończy się dobrze. Jeśli zginę, nikomu niczego nie udowodnię. Przekonali mnie do tego moi krewni, bo po prostu żądali, bym wyjeżdżała stąd wszystkimi możliwymi drogami. I pamiętam, że wtedy, 9 marca, dzięki mojej uczennicy, zamówiłam bilety dla nas trojga – dla mnie i moich rodziców chrzestnych, na autobus rejsowy Kupiańsk-Warszawa. Nie trzeba było szukać dokąd pojechać, dlatego że autobusy jeździły dokładnie tam. Jedne z ostatnich. I jednym z tych ostatnich autobusów, 13 marca wyjechaliśmy. Jak się okazało, potem odbyły się jeszcze 2 rejsy. Przyjechaliśmy bardzo szybko. Jechaliśmy jakimiś objazdami. Wiem, że w drodze do Małyniwki przejechaliśmy przez wiele blokad. Na trasie do Małyniwki i już w rejonie czuhujewskim w Małyniwce stali nasi chłopcy, i przejeżdżając obok każdej blokady wyglądaliśmy przez okna, kłanialiśmy się im i krzyczeliśmy: „Sława Ukrainie!” Przychodzili do nas i byliśmy bardzo szczęśliwi, że witają się z nami w języku ukraińskim. A jak przejeżdżaliśmy przez te blokady orków na terytorium rejonu kupiańskiego, to było takie obrzydliwe, gdy przychodzili do nas, spoglądali nam w oczy i życzyli „Szczęśliwej podróży”. Ale na szczęście żaden z naszych ludzi nie był przeszukiwany, jak to zdarzyło się naszym znajomym. Jedna dziewczyna była przesłuchiwana i namawiana do pozostania przez trzy godziny, ale nie poddała się. I zatrzymali wszystkich, wszystkie autobusy zostały zatrzymane, bo bardzo długo trzymano ją na blokadzie. I opowiadali jej tam różne paskudne rzeczy i tak dalej. Ale dzięki Bogu, wszyscy dojechali do Warszawy. W taki sposób ja też się tutaj znalazłam. Mieszka tu już czwarty rok moja starsza siostrzenica ze swoim mężem i dziećmi – mają troje dzieci. To ona mówiła mi: „Natasza, przyjeżdżaj do nas w gości”. A potem ze łzami prosiła: „Wiesz jak dusza rwie się do was wszystkich? Chociaż ty przyjedź.” Wyszło tak, że wyjechałam później niż moi krewni Lena i Serioża z Charkowa. Oni przyjechali do swoich dzieci. A ja dojechałam wcześniej niż oni. Tak się stało. I teraz spotykamy się czasem jak rodzina, obchodzimy razem święta. Ale duszą tęsknimy za tymi krewnymi, którzy pozostali na terytorium Ukrainy. I za całą Ukrainą. Ona jest dla nas w połowie (niezrozumiałe).

Jestem szczęśliwa, kiedy mogę… dowiem się o tym i stać mnie na to, by przyczynić się do zaspokojenia niektórych potrzeb wolontariuszy. Kiedy idę przez Stare Miasto, nasze dziewczyny i chłopcy zbierają do puszek. Wierzę im i chętnie daję pieniądze, bo wydaje mi się, że tak trzeba. Zbierali też na bayraktary. Szybko, w ciągu trzech dni. Cieszę się, że byłam wśród tych, którzy wpłacili. I dorzuciłam się jeszcze do zakupu mężczyźnie, którego żonę chcieli… telepali nią… orki, ale dzięki Bogu nic jej nie zrobili i … wyjechała tydzień przed nami. Zebraliśmy dla niego na telewizor, dlatego że to życie. Dlatego, że za tym stoi życie. To nie zabawa, a stoi za tym życie człowieka. Niedawno skończył 65 lat, ale służy Ukrainie. Jestem dumna, że mamy takich obywateli. Dzięki Bogu. Bardzo wielu mieszkańców Kupiańska służy w wojsku, są to młodzi chłopcy. A niektórzy kilka razy podczas tej wojny szli walczyć za Ukrainę. Zdecydowanie smutne jest to, że w naszym kraju było tak wielu kolaborantów. To był wstyd, że opowiadali o naszym kraju. My uratowaliśmy swoje życie. Patrioci. Być może to źle. Gryzło mnie to przez 6 miesięcy. Niedawno przestałam o tym myśleć w taki sposób. Dlatego, że zostajemy po to, by obowiązkowo wrócić do Kupiańska i razem zrobić tam jeszcze wiele dobrego, żeby wszyscy wiedzieli, że Kupiańsk to Ukraina. Bo kiedyś, gdy mówiliśmy o tym na naszych wiecach obok pomnika Tarasa Szewczenki, uważano nas za wariatów. Swoją drogą, jest bardzo ciekawe zdjęcie. Jedna z rakiet spadła niedaleko, około 2 metry od pomnika Szewczenki, który został sfinansowany przez jedną z naszych mieszkanek, a która w pewnym czasie wyjechała do Kijowa. Pomnik poświęcony Szewczence postawiła za swoje pieniądze. Władze miasta nie uznawały go przez 10 lat. Oto ten pomnik. A my, jako aktywiści, nalegaliśmy. Mieliśmy ciągle z tego powodu konflikty. Gdy orki zajęły lewy brzeg… jest takie osiedle Cukrownia, która kiedyś tam była, ale teraz została całkowicie zniszczona i stamtąd zrzucali pociski do centrum, zniszczyli tak zwany Biały Dom, czyli miejski komitet wykonawczy. Pomnik Szewczenki nie został zniszczony, dlatego że Biały Dom okazał się dla niego ochroną. Proszę sobie wyobrazić! A przed nim ta rakieta tak leci. I podpisałam to zdjęcie: „Prawdziwe wartości pozostają niezmienne”. Wszyscy się cieszyli. Bo tak właśnie jest – sprawiedliwość triumfuje. I wierzę, że na pewno wygramy. Inną kwestią jest to, ile jeszcze będzie ofiar i ile jeszcze będzie strat ekonomicznych i fizycznych. Ale mimo to Ukraińcom i Ukrainie powierzono taką misję – od wspaniałych żołnierzy naszego pokolenia i od Boga, abyśmy pokonali to zło putina, tę nieumytą rasę, abyśmy udowodnili całej ludzkości, że miłujący pokój, pokojowy naród więcej znaczy i zwycięża tych, którzy są jak zombie. Ci, którzy mają leniwy umysł, duszę i ręce, ci, którzy nie znają swojej kultury i łatwo potrafią zniszczyć kulturę innego narodu. Ci którzy do tej pory, wchodząc do mieszkań Ukraińców, kradną wszystko po kolei, od pralek po damską bieliznę. Nawet używaną. Wstyd, wstyd. Wierzę, że misją Ukrainy było scementowanie i zjednoczenie państw demokratycznych, które są po stronie światła. Ma to wysoką cenę, ale lepiej być wolnym niż niewolnikiem. Nasi przodkowie mówili, że niewolnicy nie mają wstępu do raju. My też o tym wiemy. Już mówię wierszem. Ha,ha,ha. Odpowiedziałam, jak się tu dostałam?

Odpowiedziała Pani na dziesięć pytań zanim zdążyłam je zadać.

Proszę wybaczyć.

Nic się nie stało. A jak to się stało, że trafiła Pani do pani Marii?

A, u pani Marii. Moja najstarsza siostrzenica ma nauczycielkę, który pracuje w szkole, w której uczą się nasze dzieci – jej dzieci z Kostią, wnuki mojej siostry – i ta pani jest jej korepetytorką języka polskiego. Powiedziała, że ​​ciocia przyjeżdża i nie ma dla niej mieszkania, ponieważ mieli wtedy u siebie wszystkich swoich krewnych. Przyjechały trzy osoby, potem przyszedł ojciec Kosti, potem jeszcze Liera z synem – siostra męża z siostrzeńcem. Było tam 11 osób. Proszę sobie wyobrazić, w mieszkaniu. Brakowało tylko mnie. Było za mało miejsca. A w nocy z 12 na 13 marca mieliśmy wyruszyć w drogę i tak bolało mnie gardło, że przestało boleć po około 100 dniach pobytu tutaj. To było coś strasznego. Cokolwiek by mi nie polecano – nie pomagało. Myślałam, że to na podłożu nerwowym. Gdy wychodziłam na ulicę nic nie słyszałam. Słyszałam tylko jak latają samoloty. Nic nie słyszałam. Gdy wyjeżdżaliśmy z Kupiańska, wsiedliśmy do autobusu, usadzili nas i przez długi czas nie wyjeżdżaliśmy. Na pewno około pół godziny, mimo że w czterech autobusach wszyscy siedzieli już na swoich miejscach. I tu zobaczyliśmy po raz pierwszy, gdy nad naszą małą rzeczką Kupianką… Mamy Oskił – dużą rzekę, a potem mamy Kupiankę – taką małą rzeczkę, leciało nad nią 4 czy 5 helikopterów. Bardzo nisko. I pomyślałam: „Panie, gdybyśmy tylko mogli stąd wyjechać”. Żeby tylko udało nam się wyjechać”. Wyjechaliśmy. I gdy chodziłam, słyszałam tylko samoloty. To tylko miesiąc temu… Na pewno, gdzieś wczoraj pobiegłam do naszego ukraińskiego sklepu, po nasze ukraińskie produkty, do dziewczyn, które tam pracują. Istnieje możliwość posłuchania języka ukraińskiego i porozumiewania się nim. Po raz pierwszy nie słyszałam samolotów. Po raz pierwszy. To było dopiero wczoraj. Bez względu na to dokąd idę i w jakim idę nastroju, słyszę tylko samoloty. Nie słyszę tramwajów i autobusów, które są tuż obok, ale słyszę samoloty. Proszę sobie wyobrazić, jaki to był stan. A ona powiedziała, że ​​ciocia nie ma gdzie mieszkać. I przez moją przyjaciółkę Olę, która jest z Ukrainy, z Równego, i mieszka tu od kilku lat. Sprząta domy Polaków, w tym pani Marii. I znała tę panią, która była korepetytorką i skontaktowałam się z nią, a Ola z panią Marią. Tak tu trafiłam. Ale cieszę się, że trafiłam do tych ludzi. To naprawdę wielka nagroda, bo pani Maria jest dla mnie rozmówcą na tematy polityczne, naukowe, psychologiczne, historyczne, edukacyjne, reformę oświaty, nowoczesne technologie edukacyjne. Rozmawiamy też o wnukach i o poezji . Ona wie, że piszę wiersze, dała mi prezent, już pokazuję, jakie książkowe arcydzieło. Czytałam u niej trzytomowe książki Szymborskiej. Przeczytałam je.

Tę książkę robili moi przyjaciele.

To prawda?

Tak, znam ją.

Tę książkę podarowała mi we wrześniu pani Maria. Jest tłumaczona na język ukraiński. I dzięki pani Marii dostałam się na pierwsze kursy języka polskiego w szkole, którą stworzyła 32 lata temu. Gdy 5 maja, pani Maria obchodziła urodziny, życzyłam jej sto lat! – sto lat!

Ale napisałam STO, bo tak nazywają się te społeczne szkoły, stowarzyszenie tych szkół społecznych, do którego wniosła swoją duszę i swoje działania razem z mężem. Tak. To bardzo inteligentna rodzina, i w pewnym stopniu można powiedzieć, że przyjęli mnie do swojej rodziny. Razem z nimi przeżyliśmy smutek i święta, i bardzo dobrze się rozumiemy. Cóż, w ten sposób wpasowuję się w komunikację z tymi ludźmi. Wierzę, że jest to dla mnie wielka nagroda od losu. Ogromna.

Czy była Pani kiedyś w Warszawie? Czy jest Pani po raz pierwszy?

Nigdy. Nigdy w życiu. Aliczka zapraszała mnie milion razy: „Natalio, pomyślmy tak na trzeźwo. Od trzech lat opiekuję się dziadkiem. Nigdy go nie opuszczę. Nie poddaję się ani na sekundę. Biegnę do apteki i z powrotem. Biegnę do sklepu i z powrotem. Jest ze mną zawsze w kontakcie. Broń Boże bym chociaż chwilę się spóźniła. Jakim sposobem do was przyjadę? Jak? Może mentalnie. Widzę, że to ciekawe miasto. Przysyłasz mi ciekawe materiały na jego temat. Mogę poszukać w internecie. To mi wystarczy. Cieszę się, że dobrze Ci tam idzie i oby tak było”. A ona mówi: „Ale nadal będę marzyć, że kiedyś razem przejdziemy ulicami Warszawy”. A teraz, kiedy czasami jesteśmy razem, spacerujemy razem jako rodzina, mówi: „Natalio, ty i ja nadal chodzimy po ulicach Warszawy.

A co zrobiło na Pani największe wrażenie? Co zdziwiło?

Co zdziwiło?… Cóż, prawdopodobnie ludzie. Dobroć ludzka. Kto by was potrzebował oprócz tych Polaków? (powstrzymuje łzy) Ile oni zrobili dla Ukraińców! Nie odwdzięczymy się. Być może ci ludzie, którzy rozumieją, czym jest Rosja, którzy są jej terytorialnie bliżsi, są bardziej skłonni zrozumieć, że należy dać schronienie. Myślę. Nie znałam polskich słów poza „dziękuję” i „dzień dobry”, ale miałam szczęście do ludzi i rozumieli mnie. I w sklepie, kiedy musiałam o coś zapytać, powiedziałam: „Jestem Ukrainką, pytam. Czy możesz mi to wyjaśnić? A oni patrzyli na mnie z taką uwagą i zawsze rozumieli, kiedy musiałam ich o coś zapytać. Wszystko zostało nazwane prawidłowo. To nie są Rosjanie, z którymi byłam kiedyś przez kilka dni w Moskwie, w 1987 roku na wakacjach, i zapytałam, dokąd powinnam pójść, a oni wysłali mnie w zupełnie innym kierunku. A ci ludzie, którzy prawie nie rozumieją języka ukraińskiego, ale chcą go zrozumieć, zawsze kierują mnie tam, gdzie mam iść. (śmiech) Chyba to mnie zdziwiło. Co jeszcze? Uprzejmość pani Marii. Jej tolerancja i cierpliwość. Jestem zdecydowanie osobą aktywną i mogę zrobić coś źle, ale od kiedy z nią mieszkam, nie mam z jej strony żadnych uwag. To znaczy, nie pozwala mi ona nawet porozumiewać się po polsku w swoim mieszkaniu, choć wydaje mi się, że mogłaby wymagać ode mnie, żebym już go znała i komunikowała się tylko po polsku. Mówi: „Myślę, że przynajmniej w domu powinnaś być zrelaksowana”. To znaczy, tak mi niedawno powiedziała. Mówię: „Proszę mnie poprawić”. W dniu jej urodzin, 5 maja, zgodnie z jej propozycją, przeszłyśmy na ty, pijąc szampana i bruderszafta w towarzystwie jej przyjaciółki. Nawiasem mówiąc, także nauczyciela historii. Otóż ​​to. Mówię: „Poprawiaj mnie, proszę. Będę z tego powodu szczęśliwa. I czasami mnie poprawia, ale potem zapomina. I znowu mówię po ukraińsku. Ona mnie rozumie, wszystko jest w porządku. Gdyby wszyscy rozumieli się tak jak my z panią Marią, byłoby wielkim szczęściem mieszkać na tak wspaniałej ziemi. Zdziwił mnie także stosunek do pamiątek kultury. Bardzo mnie to zdziwiło. Na przykład tutaj, na ulicy Solidarności, jest część domu, która wygląda jak… Ten kawałek, równoległościan, zrobiony jest ze starej czerwonej cegły. „Co to jest?” – pytam, a ona mówi: „Kiedyś tu były domy. Ulica była takiej szerokości. Później wszystko się rozwinęło”. Jasne. No, oczywiście, Stare Miasto. A co do rysunków… Pani Maria ma album malarza, który robił szkice, rysunki i grafiki tej dawnej Polski, jak te wszystkie wały były odbudowywane. Właśnie z tymi rysunkami. Nie identyczne, nie skopiowane, ale w tym stylu, choć niektóre skopiowane były dokładnie. To mnie zdziwiło. I stosunek do zwierząt. W Polskim Ogrodzie Zoologicznym jest napisane: „jak nazywa się zwierzę i jaka organizacja dba o jego pobyt „. Zdziwiło mnie to. U nas tego nie ma. Nasi wolontariusze robią to ot tak, ale nigdy nie piszą na wybiegu, że ktoś jest szczególnie zaniepokojony losem tego czy innego niedźwiedzia czy wiewiórki. Co jeszcze?.. Piękno drapaczy chmur. Są drapacze chmur, i są one piękne. Kiedy jestem w pobliżu drapaczy chmur, czuję się tysiąc razy mniejsza i nie przypominam nawet owada. Nie czuję się dobrze w ich towarzystwie…

Przytulnie.

Tak, przytulnie.

A jak wyglądał Pani pierwszy dzień w Warszawie?

Byłam bardzo chora. Drżałam przez to, ponieważ tam też ciągle latały samoloty. Zanim trafiłam do pani Marii, przez pięć dni mieszkałam w malutkim hotelu. Bardzo malutkim, takim kameralnym. Jedna z przyjaciółek Aliczki – mojej siostrzenicy, chciała za mnie zapłacić. Jest nauczycielką języka angielskiego w centrum języka angielskiego. Zapłaciła za mój pobyt, za pięć dób. Ala powiedziała, czy nie mogliby po prostu zapłacić chociaż za jedną dobę, a oni powiedzieli: „Niech mieszka tam pięć dób”. A potem za ten czas… Przyjechałam na tyle szybko, że nikt nie oczekiwał, że za półtorej doby już tu będę. Jechaliśmy nawet nocą, nie zatrzymywaliśmy się. Choć mówili mi, że będziemy jechać trzy doby, więc tak też powiedziałam krewnym. Myśleli, że w ciągu trzech dób coś mi znajdą. A przyjechałam w ciągu półtorej i nie było mnie gdzie umieścić. Ci ludzie zapłacili za mnie i przebywałam tam 5 dób. I pamiętam, że bardzo bolało mnie gardło. Nie mogłam przełykać, ani mówić, ani jeść. Chociaż miałam coś na gardło, moja siostra przyniosła mi to, kiedy mnie przywitali. Nigdzie nie wychodziłam z tego małego, przytulnego pokoju. Nie chodziłam nawet na śniadanie, za które zapłacono. Jak mi później powiedzieli: „Patrz, chodź, bo to jest twoje jedzenie”. Może Pani dostarczyć? Mówię: „Nie, nie, nie. Nie potrzebuję tego, nie potrzebuję tego”. Właściwie to mieszkałam w tym małym pokoiku i nie wychodziłam. I dopiero z biegiem czasu zorientowałam się, że ktoś tam chodzi i sprząta. Później nauczyłam się tego trudnego słowa, tego pisania, tego czytania „spszontała”. I gdy otworzyłam jej drzwi… Wskazałam jej tylko jedno miejsce: „Może pani…” A ona mówi: „Ja zaraz posprzątam”, a ja nie rozumiem, co do mnie mówi. Dobrze. Wyszłam, spojrzałam w głąb korytarza, a ona tam sprzątała. Tak minęły mi 4 dni. Ciągnęły się bardzo długo. Byłam w takiej izolacji. Nikt nie mógł do mnie przyjechać. Później przyjechała do mnie Lena – siostra i siostrzenica Aliczka, z którymi rozmawiałyśmy i rozmawiałyśmy. Oddałam im najważniejsze – dokumenty, które musiałam zabrać. To dokumenty do potwierdzenia spadku, udziały w ziemi ojca i fotografie. Mogłam wywieźć tylko kilka. Gdybym wiedziała, jak będzie wyglądać droga, w zasadzie łatwo, to zabrałabym ze sobą notebook, bo miałam tam fotografie. Przede wszystkim fotografie mamy. Ale byłam w szoku, i gdy dzięki pani Marii trafiłam na… jej syn, Franciszek, powiedział, że będą organizowane ciekawe imprezy przez związek zawodowy, Radę Kobiet Warszawy – było to 29 lub 28 maja – w teatrze niedaleko PeKiNu. Tam dowiedziałam się, że jest taki Urząd Pracy i poszłam tam. Otrzymałam zaproszenie. Dowiedziałam się, że organizowane są kursy języka polskiego dla nauczycieli. Bardzo się z tego cieszę, że ukończyłam kurs A1. W kursie brało udział 11 osób,12 osoba była nauczycielką. Wśród nich było 5 Natalii: Natasza, Natali, Natalka i tak dalej. To było ciekawe. Były to kobiety z różnych regionów. Mniej więcej w tym samym czasie, w ciągu miesiąca, przybyły do Polski i przyjechały do Warszawy. Trzy z nich miały po troje dzieci. Niektóre miały dwoje. Wszystkie bardzo martwiły się o dzieci. Wszystkie sobie pomagały, doradzały i przekazywały informacje. I mamy do teraz… Stworzyliśmy wtedy ten czat „Kursy”. I nadal kontaktujemy się z tymi kobietami, a czasem nawet się spotykamy. Takie miłe panie. Wszystkie są nauczycielkami, ale jednocześnie wszystkie potrafią robić coś innego. To dokładnie tak, jak w anegdocie, kiedy zapytano Rosjanina, Żyda i Ukraińca, co by zrobili, gdyby zostali carami. Wtedy Rosjanin powiedział: „Gdybym był carem? Napiłbym się i najadł. I robiłbym to codziennie. I spacerowałbym tyle, ile bym chciał”. Dobrze. I zapytano Żyda: „A ty?” – „Ja zarobiłbym trochę więcej.” Co byś zrobił?” – „Szyłbym trochę więcej.” I zapytali Ukraińca, a on odpowiedział: „Ja bym rządził za 5 rubli i poszedł do domu”. (śmiech) Dziewczyny są bardzo interesujące. Jedna pracowała jako fryzjerka, druga jako manikiurzystka, trzecia jako kucharka i cukierniczka, czwarta miała wcześniej salon fryzjerski, gdzieś w jednym z miast Ukrainy, choć z zawodu jest nauczycielką geografii. Byli ludzie, którzy przychodzili z oficjalnych stanowisk. Więc. Wtedy mówię: „Dziewczyny, gdybyśmy miały lepsze zdrowie, zostałabym kierownikiem i stworzyła taką naszą organizację i nazwała ją „Możemy wszystko”. Wyobrażam sobie, że miałybyśmy tutaj swoje salony i to wszystko. Musimy wrócić do Ukrainy, więc tego nie zrobię. A potem zostaniemy tam na zawsze. (śmiech) I na pewno będzie dobrze, ale musimy wrócić do Ukrainy”. Nie wyobrażam sobie życia bez Ukrainy. Na pewno wrócę. I cała moja rodzina też. I moi wnukowie, czyli dzieci moich siostrzenic. Wszyscy marzą o powrocie do wolnej Ukrainy.

A jak Pani czuje, ile jeszcze trzeba czekać?

Z jednej strony jestem optymistką, a z drugiej realistką. Moje dwie półkule pracują dobrze. Rozumiem to tak, że na wiosnę nasi sławni ZSU, przy pomocy USA, Wielkiej Brytanii i innych państw osiągną zwycięstwo. A pod koniec maja, na początku czerwca już będę w domu (płacze), i prosto z trasy pobiegnę na cmentarz na mogiłę mamy i taty. I postawię tacie pomnik. Mama go ma, a tata nie. Często łapię się na tym, że kiedy gotuję, znowu idę tą drogą do mojej wioski. Bardzo często. Słyszę, to znaczy czuję, że znów idę tą drogą, patrzę na te wszystkie krajobrazy i tak dalej.

A co Pani gotuje?

Czerwony barszcz ukraiński. Pani Maria go lubi i gotujemy go codziennie. I mówi: „Ja bez zupy nie mogę”. Pani Maria bardzo lubi moje potrawy. Ukraińska galaretka. Otóż to. Czasem z jagodami, czasem bez, ale składniki są ukraińskie, kupione w tym naszym sklepie… Patrzcie! O Freudzie już pisałem! Właśnie tutaj w tym sklepie są produkty ukraińskie. I zrobiłam placki ziemniaczane, i zrobiłam placek ze śliwkami na patelni, na patelni. To było bardzo smaczne. Pani Marii smakowało. Ale najważniejsze jest to, że nie możemy żyć bez barszczu i leczo.

Wróćmy na chwilę do walizek. Mówiła Pani, że były tam zdjęcia, dokumenty. A co jeszcze włożyła Pani do walizki ewakuacyjnej?

Dosłownie 1, a nie 2 ręczniki – jeden większy, jeden mniejszy. Kilka t-shirtów skręconych zgodnie z tym, jak teraz uczą. Oglądałam, jak złożyć rzeczy, by więcej się zmieściło. Niektóre książki. Jestem nauczycielką matematyki i udzielałam dzieciom korepetycji, i pomyślałam: „Może dzieci wrócą”. Cóż, niektóre wróciły. Niewiele, ale tak się dzieje. Żyję matematyką – to mnie ratuje. Sprawia, że ​​jestem spokojniejsza, zrównoważona, bardziej powściągliwa. I bardziej rozsądna. Cieszę się, że uczę takiego przedmiotu.

Widzi Pani, szkoda, że tak późno się poznałyśmy. Nie tak dawno szukaliśmy w centrum integracyjnym nauczycielki matematyki.

Jaką macie klasę?

Są tam klasy mieszane dla dzieci ukraińskich. Taka szkoła dodatkowa.

Aha. Niestety, tak chciałam znaleźć pracę, ale po kursach bardzo źle się czułam. Zaczynałam się dusić. W tym momencie pojawiła się gorączka, a po obustronnym covidowym zapaleniu płuc… Było mi bardzo ciężko, jedną nogą byłam na innym świecie. Ale straciliśmy tatę. Ja z tego wyszłam, ale on nie. Zdałam sobie sprawę, że po prostu nie mam zdrowia, aby pracować w szkole. Po prostu to zostawiłam. Postawiłam trzy kropki, jak mówię. A potem myślałam, co ja… Myślałam, że spędzimy tu dokładnie miesiąc, maksimum trzy, nie więcej. No i składałam rzeczy – dwie letnie koszulki, niektóre rzeczy osobiste, bieliznę. Miałam na sobie dwie pary spodni, bo gdy wychodziliśmy, było 18 stopni poniżej zera. Tak też przyjechaliśmy, tutaj nie było tak zimno, ale wszystko było w porządku. I oczywiście jako kobieta, wzięłam lokówkę. Wzięłam zestaw do pielęgnacji paznokci. Zabrałam swoje lekarstwa, było ich bardzo dużo. Zwłaszcza jedną małą walizkę. Były porozrzucane po całej torbie, bo cały czas jestem na lekach po covidzie i na witaminach. Cóż, to wszystko. To jest moja różowa torba, a ta jest czarna. Pani Maria często mnie odwiedza: „Nie możesz tego zrozumieć? Cóż, zrobiłabyś to. Można odnieść takie wrażenie, że po prostu to mówisz i jesteś gotowa wyjechać”. Tyle razy kusiło mnie, żeby odejść. A ona mówi: „To nie czas”. (śmiech)

Macie szczęście, że tak się dobraliście i że mieszkacie w zgodzie.

Tak. To prawdziwe szczęście. Mówię: Wyobraź sobie, mogłabym być w jakiejś innej rodzinie, w której rozmawiają na tematy, które mnie nie interesują. Z tymi, którzy nie podzielają moich poglądów, którzy nie chcą mnie zrozumieć, dla jakich jestem zbyt duża. Albo coś takiego. I tak dalej, i tak dalej, i tak dalej. Co by to było?!

Czy ma Pani sny?

Niejednokrotnie śniłam, ze chodzę po Kupiańsku. Stoję niedaleko moich okien, patrzę. W pobliżu naszego domu spoglądam w dół na lewo i w górę na prawo, niedaleko poczty, która wznowiła swoją pracę. Dzięki Bogu zaczęła działać 2 dni temu. I ludzie zaczynają otrzymywać emeryturę, której nie otrzymywali przez cały ten czas. Otóż ​​to. Pamiętam sen, czy może było tak, że spałam, czy nie spałam… Bo często widzę siebie, jak stoję i gotuję, i że idę na cmentarz. Śniło mi się więc, że sama chodzę po Boriwśkim. A kiedyś przyśnił mi się zapach tymianku. Pamiętam, jak pochowaliśmy moją matkę i przyjechaliśmy tam pół roku później, w dniu urodzin Leny… Mojej mamy zabrakło w grudniu, zmarła w 80. urodziny Czarnowoła. Z wielkim bólem przyjęła śmierć Czornowoła. Dlatego uważam, że gdyby Czornowoł został prezydentem Ukrainy, to Ukraina nie byłaby taka, jaką się stała potem. Nie byłaby tak skorumpowana i nie byłaby taka nieukraińska, za jaką ją uważałam przed wojną. Nie byłoby u nas tyle ruchów separatystycznych, jakie były do tego czasu. Nie byłoby rosyjskiego miru. Pozwolę sobie przeczytać to, co nie tak dawno napisałam… nawet nie myślałam, że to zrobię. Proszę sobie wyobrazić. A wtedy usiadłam i napisałam, myśląc o tych, którzy zaczęli wyjeżdżać do innych krajów, a dokładniej do Rosji. Lub wręcz przeciwnie, wrócili z Rosji i zajęli stanowiska w naszym kraju – „ministerstwa”. W podupadłym mieście „Ministerstwo Edukacji” i „Ministerstwo Zdrowia”. Mamo droga. Nawet gdyby tam istniał wydział edukacji i tak dalej. I napisałam. Apel do tych, dla których Ukraina nigdy nie stała się ojczyzną.

„Bardzo się między sobą różnimy – dla mnie Ukraina jest najważniejsza,

dla was nie stała się domem rodzinnym. Mieszkaliście tu i byliście w ZSRR.

Wszystko, co było istotne dla państwa i tych, którzy całe życie ją tworzyli,

dla was było jak wbity w serce nóż.

Kochaliście słoninę i chleb ukraiński,

nienawidziliście języka i wiary ojczystej,

i gęgaliście po-rusku przez cały czas.

Nie chcieliście znać historii narodu ukraińskiego

i nie wiecie, jaką cenę za wolność płacą przez wieki Ukraińcy.

Marzyliście o „ruskim mirze”,

Ich oprawcy niszczą ukraiński świat wojną.

Jesteście gauleiterami, rosyjskimi zdrajcami,

Jak wam się podoba ich „mir”?

Niech śmierć dzieci i matczyne łzy

pojawiają się w koszmarnych snach,

Od czego uwolnili nas „aswabaditieli”?

Od ciszy, komfortu, porządku i piękna?

Od tego, co tak bardzo kochaliśmy

i dla was jest mniej warte niż kiełbasa?

Ech, żałośni, biedni, ubodzy w duchu,

Nie będziecie długo rządzić z raszystami.

Zmiotą was jednym ruchem jak brud.

Synowie Ukrainy potrafią bronić.

Uciekajcie precz z raszystą z Ukrainy!

Oczyśćcie ziemię ze swego gówna!

Odbudujemy, uleczymy ojczyznę,

bo jak matka jest tylko jedna,

Chcecie gęgać? – Precz do swojej rosji.

Nie jesteście godni żyć w Ukrainie.

Wierzę, ze naród zostanie oczyszczony.

Zmyjemy przed nim grzechy.

Będziemy pielęgnować język, wiarę i dzieci.

I dbać o wolność nie tylko słowami.

Wszechmogący będzie świadkiem wszystkich osiągnięć.

Bohaterowie pozostaną z nami na wieki.”

Napisałam go w mgnieniu oka i poczułam się lepiej. To pierwszy wiersz, który napisałam w czasie wojny. Tak w ogóle, to wyrażałam się ostro w stosunku do tego zielonego rządu, który przyszedł do nas jako ostatni. I na jednym z wieców, 14 marca ubiegłego roku, w Dzień Wolontariusza, występowałam i powiedziałam coś takiego. Właśnie teraz. Może o to chodzi. (szeleszczenie papieru) Mam wiersz dla bohaterów Niebiańskiej Sotni. Bohaterowie nie umierają, umierają wrogowie. Ci, którzy nie znają historii ziemi ukraińskiej… duchowe diamenty świętej Ukrainy – przeczystej Rusi, z natchnieniem i miłością odniesiemy zwycięstwo, kraj ożyje. Oni żyją wieki.

Napisałam ten wiersz… nawet nie chciałam brać do ręki długopisu. Powiedziałam sobie: „Siedź, zamartwiaj się”. A potem nie wytrzymałam, bo z każdą sekundą ból serca się nasilał. I ten wiersz napisałam w dzień pogrzebu naszego znanego rodaka, absolwenta Kupiańskiej Szkoły nr 4, który mieszkał w moim bloku. Do tego budynku przeprowadziłam się znacznie później. On już się kształcił, był marynarzem. Dowodził 36. Piechotą Morską, był dowódcą. Nazywał się Jura Zagrebelnyj. Jego mama mieszka w naszym bloku. Nie tak dawno rozmawiałam z nim przez telefon. Gdy go chowaliśmy, ten ból w duszy zaczął we mnie narastać, i urósł do takiego stopnia, że w nocy nie mogłam spać. Działo się to w nocy przez około godzinę. Napisałam ten wiersz i po tym ból przeszedł. Wyobraża sobie Pani?

Tak, dobrze wiem czym jest arteterapia. I co oznacza odpuszczać. A jeśli ma Pani takie cenne narzędzie, które można wykorzystywać, przetwarzać emocje i dzielić się z innymi, to trzeba z niego korzystać.

Tak, tak, tak. I uważam, że … Nie dopowiedziałam tej myśli… Nasza mama zmarła w dniu urodzin Czornowoła, a po pół roku, prawie w dniu urodzin Leny, pojechałyśmy z Kupiańska na cmentarz do mamy. Poszłyśmy na naszą ulubioną łąkę i razem z Leną szukałyśmy tymianku. Ona szła trochę z przodu, a ja za nią. I poszłyśmy na to wzgórze, nadepnęła na tymianek. Zawiał wiatr i wtedy go poczułam. Zalałam się łzami. (płacze) Mówi do mnie: „Co się stało” – „Tymianek pachnie, jest gdzieś tutaj.” Nazbierałyśmy wtedy tego tymianku. A pani Maria bardzo lubi, gdy go tam rzucamy. A to jest tymianek. Pięknie. Bardzo go lubię. Wydaje mi się, że przyszedł czas, by zaprosić panią Marię. Myślę, że będzie zainteresowana rozmową z nami.

Dobrze, możemy to jakoś zorganizować. Pozostało mi jeszcze jedno pytanie. Bardzo krótkie, ale bardzo pojemne. Czym jest dla Pani dom?

Hmm. To po prostu Ukraina. Jest tak ukochana. I odpokutuję przed nią za to, że kiedyś kandydowałam na posła do Rady Najwyższej. Na 10 kandydatów, zgodnie z głosami, zajęłam 5 miejsce. Odpowiadając na pytanie, ostatnie, które wybrzmiało, że było nas dziesięcioro, a ja byłam dziesiąta. Proszę sobie wyobrazić, jak długie były te spotkania! Byłam bardzo zmęczona i wtedy zadano takie oddzielne pytanie. Odpowiedziałam na nie źle, za co nadal gryzę się w łokcie. Oni powiedzieli. Kiedy nagle zostanie Pani deputowanym do Rady Najwyższej Ukrainy, czy poprze Pani ideę federalizmu? I odpowiedziałam: „Tak”. I do dzisiaj tego żałuję. Żałuję, że powiedziałam „tak”. Gdy wtedy jechałam do domu, myślałam: Boże, jak mogłam tak odpowiedzieć?! Jaka federalizacja? Powinniśmy być jednością. I tak jest nas niewiele, powinniśmy się łączyć, i powinniśmy mieć ducha wolontariatu, który nas zbawi. Jesteśmy zaangażowani w losy państwa. Wszystko, co dotyczy Ukrainy, dotyczy konkretnie mnie. Dlatego domem jest dla mnie przede wszystkim Ukraina. Nie mogę powiedzieć, że jest nim moje małe mieszkanko, bo jestem uczciwym nauczycielem i szczerze mówiąc, udało mi się je kupić dzięki pomocy rodziców. Ono też jest pełne książek. To praca, którą wykonywałam. To jest gimnazjum, szkoła, w pewnym stopniu powiatowa administracja państwowa, w której pracowałam jako zastępca kierownika powiatowej administracji państwowej ds. oświaty i opieki społecznej. Pracowałam tam 2 i pół roku. Miałam poduszkę, poszewkę z grubego drewna tekowego, a potem pękła od moich łez zastępcy kierownika. Bo widziałam tyle ludzkiego bólu… Chroniłam ich. Dorobiłam się wrzodów żołądka, nie jedząc całymi dniami, wszczepiłam tarczycę i od tego czasu jestem na hormonach. A moja poduszka pękła. Zaszyłam ją, gdy opuściłam tę posadę. Moi znajomi to wiedzą, to chyba praca i wszystko, co związane jest z pracą i uczniami. Nie mogę powiedzieć, że to jest konkretny dom, konkretny adres, ale to jest moje osiedle, na którym mieszkałam. Mieszkałam w Boriwskim, które zostało wyzwolone dzięki naszym Siłom Zbrojnym 8 września, ale wyjechałam stamtąd dawno temu. Gdy mamy zabrakło, całkiem stamtąd wyjechaliśmy. Dopóki tam mieszkali, wpadaliśmy do nich razem z dziećmi. 19 października 2018 roku. Cóż, to wszystko. I po prostu myślę, że kiedy wrócę do domu, rzucę się na ziemię i ucałuję ją. To jest najważniejsze. I zrobię tacie pomnik, a potem, co będzie, to będzie, dopóki żyję, dopóty będę żyć. Chociaż dzień, chociaż dwa, chociaż trzy. Nawet śmietniki są mi bardzo bliskie. Myślę, że kiedy przyjadę do Kupiańska, razem z wolontariuszami zaczniemy segregować śmieci, tak, jak to robią w Polsce. Lubię to. Ale takie elementarne rzeczy zaczynają się od rzeczy prostych. Jeśli chodzi o śmieci, to będzie czysto. Jeśli będzie czystość fizyczna – będzie też czystość wewnętrzna, bo nie może być na odwrót. Czystość wewnętrzna bez czystości zewnętrznej nie istnieje.

Dziękuje Pani Natalio.