Ołena Żeżera

OŁENA ŻEŻERA-SZAPOSZNIKOWA

45 lat, Bucza – Poznań

Dziennikarka, obecnie pracuje w Poznańskiej Radzie Miasta i pisze artykuły o wojnie w Ukrainie.

Jak zaczęła się dla Ciebie wojna? Jaki obraz przed oczami pojawia się od 24 lutego?

O czwartej w nocy obudziła mnie moja starsza córka. Zdenerwowałam się na nią, bo rano musiałam wstać do pracy. Po prostu nie rozumiałam, co się dzieje. Zaczęli wtedy bombardować lotnisko w Hostomlu. Otworzyłam okno, zobaczyłam czarny słup dymu i usłyszałam wybuchy, jeden po drugim. Zrozumiałam, że tak, to wojna.

Czy przed wybuchem wojny myślałaś, że to może się wydarzyć?

Nie, przeciwnie. Wydawało mi się, że to całe eskalowanie sytuacji jest po to, by wynegocjować jakieś polityczne dywidendy dla Federacji Rosyjskiej. W XXI wieku nie dojdzie do wojny na ulicy, do takich strasznych konsekwencji i morderstw.

Potem dzwoniłaś do kogoś czy ktoś zadzwonił?

Nie, to była noc. Do nikogo nie dzwoniłam. Szczerze, nawet nie wiem… Chciałam zadzwonić do mamy. Potem pomyślałam – nie będę jej budzić, choć jak się potem okazało, to było nielogiczne.

Kto zadzwonił do Ciebie pierwszy, gdy wybuchła wojna?

Zadzwonił do mnie tato, kazał mi zabrać dzieci i przyjechać do nich do Hostomla, by schronić się w piwnicy.

Co ze sobą zabraliście?

Spakowaliśmy walizkę ewakuacyjną. Ubraliśmy się w stare i brudne ubrania. Wzięliśmy śpiwory, karimaty, psa.

Noc spędziliśmy w piwnicy. Oczywiście nikt nie spał. Młodsza córka dostała histerii, nie mogliśmy jej wszyscy uspokoić.

Rano mama zadzwoniła do brata. Powiedział: „Przyjedź do mnie, zatankuję twój samochód i pojedziemy razem”. No i pojechaliśmy. Po prostu wybiegliśmy z domu, nie wzięliśmy ze sobą absolutnie niczego. Brat powiedział mamie: „Zabierz ze sobą jakieś jedzenie”. A ona po prostu wzięła miskę ziemniaków i rybę. Była zestresowana, na nogach miała założone kalosze. Nic nie rozumieliśmy. I on mówi: „Mamo, nie wiemy, dokąd pojedziemy”.

Co było ostatecznym powodem, że wyjechaliście? Wiedzieliście, że wybuchła wojna i trzeba zabierać dzieci? Czy to na początku była spontaniczna decyzja, by wyjechać gdziekolwiek? Myśleliście o tym?

Nie, nie myślałam. Absolutnie. Brat powiedział, że trzeba jechać, i pojechałam. W dzień nie spałam, w nocy też nie. Wydawało mi się, że nie byłam zestresowana i starałam się żartować, dodawać siły dzieciom, mamie. Bo mama ciągle płakała.

Kogo najbardziej zapamiętaliście z drogi? Jakiegoś człowieka lub wydarzenie?

Do granicy z Polską jechaliśmy trzy doby. Trzy doby staliśmy tam w kolejce. 27 lutego mama miała urodziny. Świętowaliśmy je w samochodzie dzięki świętym ludziom – naszym Ukraińcom. Wychodzili z ogromnymi garnkami, gotowali w nich zupy, gulasze.

Byli to ludzie na tyle zadziwiający, że wychodziłam i pytałam, z jakiej są organizacji społecznej, kto ich finansuje. To było po prostu niewiarygodne. Zwykli ludzie. Po prostu święci.

Jak wyglądało pierwsze miejsce, w którym zatrzymaliście się po przekroczeniu granicy z Polską, w momencie gdy wiedzieliście, że jest bezpiecznie?

To był punkt kontrolny w Rawie Ruskiej. Przyjechaliśmy, dali nam jedzenie i zapytali, czy mamy jakieś życzenia, dokąd chcemy jechać, gdzie chcemy zatrzymać się w Polsce, w jakim mieście chcemy mieszkać. Ja potrzebowałam po prostu snu. Wolontariuszka patrzy i mówi: „Ojciec męża prowadzi ośrodek wypoczynkowy – pojedziecie tam, wyśpicie się i potem zdecydujemy”. Pomyślałam: „Boże, po tym koszmarze, jaki przeżyliśmy, jestem w raju”.

Na początku mieszkaliśmy w Józefowie u znajomej, prawdopodobnie dwa tygodnie. Potem kolejna znajoma powiedziała nam, że Polina może przenieść się tutaj na uniwersytet. Przeanalizowaliśmy wszystkie za i przeciw i pojechaliśmy do Poznania.

Czy śniła ci się wojna? Jakie miałaś sny przed wojną i jak się zmieniły po wybuchu wojny?

Nie, wojna mi się nie śniła, ale śniły mi się morderstwa. Z tym, że to ja zabijałam. Tak było. Nie zwariowałam.

Nie myślisz czasem o tym, by żeby wrócić do Ukrainy?

Oczywiście, że myślę. Wszystko tam jest rodzinne, moje. To moje życie. Chcę, by to wszystko się w końcu skończyło.

U wielu osób wojna przyczyniła się do odkrycia w sercu takich uczuć jak miłość, współczucie. Czy w związku z tym zmienił się Twój stosunek do ludzi? Czy zmieniłaś się jako człowiek?

My po prostu nie widzieliśmy nigdy tyle zła. To dla mnie szok. Na początku, gdy słyszałam o tych wszystkich historiach – były dla mnie takie odległe. Ale gdy snajperzy rozstrzelali moją sąsiadkę Tanię… Szła ze swoją córką i mężem, gdy snajper wystrzelił prosto w jej głowę pomiędzy brwi. Natychmiastowa śmierć. Za co? Po prostu nie ma odpowiedzi na to pytanie. Gdy zastrzelili Tamiłę z córką i mojego przyjaciela Jurę, zrozumiałam, że to wszystko dzieje się zbyt blisko i nie uda mi się podejść do tego okrucieństwa z dystansem.

Jak myślisz, po upływie dwudziestu lat te wydarzenia nas wzmocnią czy przyczynią się do tego, że jako ludzie będziemy słabsi?

Nie, oczywiście, że wzmocnią, zdecydowanie. Myślę, że przekażemy swoim dzieciom kod genetyczny, a w nim siłę, moc, nieugiętość i wiarę w to, że nie można tak po prostu włamać się do cudzego domu, do ludzi, którzy nie zrobili ci nic złego, i zaprowadzać tam swoje porządki.

Rozmawiała Maria Burjanovska
Zdjęcia: Iryna Shkolna

Pełny tekst

Ostrzegamy, że treść wywiadów może zawierać treści brutalne i wstrząsające. Są to historie wojenne traktujące często o bardzo trudnych i tragicznych, czasem brutalnych wydarzeniach. Zastrzegamy, że przedstawione na stronie świadectwa zawierają prywatne historie, opinie i odczucia kobiet, które ich udzieliły. Opinie i poglądy w nich zawarte nie są równoważne z opiniami i poglądami organizatorów projektu MOMENTY.