Maszo, powiedz, proszę, jak zaczęła się dla ciebie wojna w Enerhodarze.
Wydaje mi się, że przedtem dni były takie same jak zawsze. Czyli nie było przeczucia wojny. 24 lutego zaprowadziłam dzieci do przedszkola i szkoły, pojechałam do pracy. Zdążyliśmy nawet rozpocząć roboczy dzień. Pracuję w Zaporoskiej Elektrowni Jądrowej jako ekonomista w dziale zarządzania kontraktami, a mój mąż jest wiodącym inżynierem sterowania turbinami. Pracuje na zmiany.
W pracy rano moja koleżanka powiedziała, że w przedszkolu mówiono jej, że zaczęła się wojna. Nie od razu zrozumieliśmy powagę sytuacji, kontynuowaliśmy pracę, bo nadal nie bardzo mieści mi się w głowie, jak to się mogło stać. XXI wiek, cywilizacja… a jeden kraj atakuje drugi, próbując nas ratować. Ratować przed czym? Przed czym nas uratowali? Naszym spokojnym życiem? Przed naszym dobrym samopoczuciem? Naszym dobrobytem? Pokojem? Po co nas ratowali? Ale dla nas wojna w Enerhodarze naprawdę zaczęła się w nocy z 3 na 4 marca, kiedy przyszli do nas Rosjanie i trafiliśmy pod okupację. Mój mąż był na zmianie na stacji, gdy została ostrzelana artylerią. Nie mogliśmy sobie nawet wyobrazić, że mogli to zrobić w pobliżu działającego reaktora.
I kiedy podjęliście decyzję, że musicie wyjechać z dziećmi z Enerhodaru?
W pewnym momencie zaczęli chodzić po mieście, patrolować. Wtedy zaczęły się też problemy z jedzeniem w mieście. Czyli brak produktów i żeby coś gdzieś złapać, to najpierw stoisz w długiej kolejce, żeby wejść do sklepu, potem w sklepie jest tłok, bo jest dużo ludzi. A potem stoi się w kolejce do wyjścia. Uznaliśmy z mężem, że dzieci nie powinny tak żyć i kiedy 9 marca otwarto pierwszy oficjalny zielony korytarz, postanowiliśmy, że spróbuję wywieźć dzieci. Brat męża pojechał z nami, ale mąż został w Enerhodarze, bo nie mógł opuścić stacji. Powiedział: „Każdy ma swój front i to jest mój”. Rozumie znaczenie pracy w takim obiekcie jak elektrownia jądrowa. Ktoś musi tam pracować.
Pakowaliśmy się bardzo szybko i do dziś bardzo żałuję, że nie mogłam pożegnać się z teściową, która została pod okupacją. Moja matka zmarła, gdy miałam sześć lat, a teściowa stała się dla mnie jak własna matka. Tak naprawdę uważam, że w czasie wojny mama chroniła mnie jak anioł stróż.
Wyjechaliśmy więc w ogromnym konwoju. Strasznie się jechało, bo nie było ani jednej udanej ewakuacji przez zielony korytarz, bo albo samochody zawracano, albo ostrzeliwano. W drodze do Zaporoża Rosjanie zablokowali nas w Wasyliwce. W rzeczywistości wzięli nas do niewoli. Na szczęście w rezultacie dotarliśmy do miasta Kamiańskie i zaczęliśmy się zastanawiać, gdzie jechać dalej.
Jak podjęłaś decyzję, żeby wyjechać za granicę?
Mąż nalegał, że skoro już wyjechaliśmy, to powinniśmy jechać jak najdalej, ale ja się bałam i nie chciałam. Nigdy nie wyobrażałam sobie swojego życia za granicą. Jednak moim zadaniem było uratowanie dzieci i zabranie ich w bezpieczne miejsce. Wtedy nie wiedzieliśmy, jak bezpieczna jest Ukraina, jaką broń ma Rosja, bo dla wszystkich była to „druga armia świata”. Wszystkie decyzje podejmowaliśmy na bieżąco, spontanicznie. Wtedy miałam jeszcze kontakt z moim mężem. Wszyscy jechaliśmy rozdrażnieni, pokłóceni, moją córkę mdliło ze strachu i stresu.
Ale później znowu pojawił się z nim kontakt?
Tak, ale tylko wtedy, kiedy był w określonym miejscu i udawało mu się złapać zasięg. Kontakt z nim był utrudniony. Kiedy postanowił wyjechać, nie wiedział, co zrobić ze swoim telefonem, bo Rosjanie w punktach kontrolnych szczegółowo sprawdzali wszystko, dlatego mąż po prostu zakopał swój telefon i wyjechał z nowym.
Dlaczego zdecydował się wyjechać i kiedy to się stało?
Dopiero w sierpniu. Wyjechał, bo pod okupacją jest ciężko psychicznie, nie wytrzymywał tego. Mówił, że życie tam polega jedynie na „dom – praca, praca – dom”. Ludzie nie mają planów, codziennie czynności tracą sens i w ogóle nie widzisz sensu w swoim życiu. Wszyscy są tam bardzo zdemotywowani. Pracujesz w elektrowni i nawet nie wiesz już po co. Sygnałem dla niego było również to, że już mniej więcej osiadłam w Polsce, ponieważ wyjazd z Enerhodaru oznaczał utratę dochodu. Na szczęście znalazłam tu pracę w swojej specjalności, wynajęłam mieszkanie. Dzieci chodzą do szkoły i do przedszkola. Jesteśmy wdzięczni pani, która pomogła nam na początku i dała nam mieszkać w swoim przepięknym domu. Teraz jesteśmy sami.
I ostatnie pytanie. Maszo, czego w Polsce Ci brakuje najbardziej?
Mojego męża. Reszta… nie ma aż takiego znaczenia.
Rozmawiała Polina Kuczyńska
Zdjęcia: Magdalena Wdowicz-Wierzbowska
Pełny tekst
Ostrzegamy, że treść wywiadów może zawierać treści brutalne i wstrząsające. Są to historie wojenne traktujące często o bardzo trudnych i tragicznych, czasem brutalnych wydarzeniach. Zastrzegamy, że przedstawione na stronie świadectwa zawierają prywatne historie, opinie i odczucia kobiet, które ich udzieliły. Opinie i poglądy w nich zawarte nie są równoważne z opiniami i poglądami organizatorów projektu MOMENTY.
Cześć, Maszo.
Dzień dobry.
Chciałabym Cię zapytać o twoją historię, jak trafiłaś do Polski, jak Ci się tu żyje. Coś bardziej ustrukturyzowanego. Nie słyszałam Twojej historii. Chętnie ją poznam. Opowiedz mi, proszę, od początku. Zacznijmy może nie od wojny, a od jakichś ostatnich dni pokoju. Jak minęły Twoje ostatnie dni przed rozpoczęciem wojny? Czy miałaś jakieś niepokojące przeczucia? Jak spędzałaś te dni?
Wydaje mi się, że te dni były takie jak zawsze. Niczym nie odróżniały się od innych. Czyli nie było przeczucia wojny. Planowaliśmy urlop, mieliśmy w marcu pojechać na urlop. Planowaliśmy go, patrzyliśmy, dokąd chcemy pojechać. Takie rzeczy Nas wtedy interesowały.
O tym, że może rozpocząć się wojna, nigdzie nie było mowy. Ja dostałam urlop, mój mąż dostał urlop. Zastanawiamy się, czy pojechać do Egiptu, czy do Turcji, gdzie będzie cieplej. I tyle. Czyli jakoś tak to mijało. Ta kwestia się pojawiła i nawet nie wiem, jak na to odpowiedzieć, bo to był zwyczajny weekend.
Najzwyklejszy, taki jak inne. Niczym się nie różnił od innych. To był luty. Luty jest takim smutnym miesiącem u Nas, bo w Enerhodarze zazwyczaj nie ma śniegu, pada deszcz, a jak spadał śnieg, to od razu stopniał. No jest to bardzo smutny miesiąc. Było tak jak zwykle.
Czyli 24 lutego rano był dla was zaskoczeniem, tak?
Kompletnie, moje miasto budzi się bardzo rano. O 6.45 moja córka ma być w przedszkolu, więc wstajemy wcześnie. Pakuję, przygotowuję i idziemy, nie miałam czasu rano, żeby sprawdzić wiadomości. O 6.45 mieliśmy być w przedszkolu. Odprowadziłam ją jak zwykle, potem mamy taką tradycję, bo syn ma do szkoły na 7.30, a jej przedszkole jest na 6.45, są obok siebie.
Odprowadzamy ją, bierzemy kawę dla mnie w kiosku niedaleko i idziemy – albo powtarzamy wiersz do szkoły, albo alfabet. I tak go odprowadzam do szkoły, a potem idę do pracy. 24 lutego właśnie tak było. Czyli poranek jak inne: spakowaliśmy się, najpierw odprowadziliśmy ją do szkoły, potem jego. Przyjechałam do pracy.
Z mężem? Gdzie pracujesz?
Nie, pracuję w Zaporoskiej Elektrowni Jądrowej jako ekonomista w dziale zarządzania kontraktami.
Mąż też tam pracuje?
Mój mąż pracuje na zmiany – jest wiodącym inżynierem sterowania turbinami.
Też w elektrowni? To oboje jesteście pracownikami elektrowni?
Tak, jesteśmy pracownikami Zaporoskiej Elektrowni Jądrowej, ale on pracuje na zmiany. Zresztą jak nas zaatakowali, to on był na zmianie i ta zmiana, która pracowała w zakładzie całymi dniami, to mój mąż też tam był. Może jeszcze o tym opowiem, bo zapomniałam o tym, a teraz…
Wrócimy do tego.
I przyszłam do pracy, w pracy dzień zaczyna się trochę później, chyba o 8.
Chyba. Już nie pamiętasz? A jak dojeżdżasz do stacji?
Autobusami. Mamy autobusy. I wszystko było dla mnie takie kompaktowe. Mieszkam w pobliżu przedszkola, szkoły i przystanku autobusowego. Więc je odprowadziłam, poszłam na przystanek, wsiadłam do autobusu, włączyłam muzykę i pojechałam.
Czyli dobrze rozumiem, że obudziłaś się, zebrałaś dwójkę swoich dzieci, zaprowadziłaś je do przedszkola, szkoły, usiadłaś na przystanku i nie wiedziałaś, że zaczęła się wojna?
Nie wiedziałam. Mówię, że może to wszystko stało się akurat w tym samym czasie, kiedy zbierałam dzieci. Ale było takie zamieszanie, że nie zauważyłam tego, nie czytałam wiadomości, przyszłam do pracy, usiadłam do pracy.
Byli też pracownicy, którzy przyszli trochę wcześniej, tak im było wygodnie. Siedzimy, dzień pracy jeszcze się nie zaczął. I wchodzi jedna z naszych pracownic, cała we łzach, płacze, patrzymy na nią i nie rozumiemy, co się stało.
To znaczy, siedzieliśmy w pracy przez chwilę, rozmawialiśmy o czymś, nikt jeszcze nic nie wiedział. I ona przychodzi, płacze, mówi: „Zaczęła się wojna, Rosja nas zaatakowała”. Jak? Stop. Czekaj, czekaj, czekaj. Co ona ma na myśli? „No, mówią tam, ja już czytałam wiadomości”.
Potem zaczęła coś opowiadać, że ktoś z przedszkola do niej dzwonił, ona odbiera dzieci trochę później niż ja, chodzimy do tego samego przedszkola, w różnych grupach. I ona je później zabierała i już rozmawiała z nauczycielką, powiedziano jej, że dzieci będą wyprowadzone na korytarz i że będą siedzieć pod kocami, jeśli będzie jakieś bombardowanie. Że ten koc będzie ich chronił.
Więc usłyszała już wystarczająco dużo, przyszła tu, opowiada nam wszystko, my patrzymy na nią, nie rozumiemy, jak to możliwe. W takim razie musimy się jakoś dowiedzieć. A my mamy tam bardzo słaby zasięg, nie ma prawie żadnego internetu.
Na terytorium Zaporoskiej Elektrowni Jądrowej?
Tak. Bardzo trudno jest tam czytać wiadomości. Wchodzisz, siedzisz, czekasz. Wszyscy zaczęli dzwonić w tym samym czasie i bardzo trudno było się dodzwonić, zadzwoniłam do męża, ale nie udało się połączyć.
Potem się dodzwoniłam, on w tym czasie nie spał, brat już do niego dzwonił, mówił, że zostaliśmy zaatakowani. Powiedziałam mu: „Idź zabierz dzieci”, co miałam zrobić.
A ty byłaś w pracy?
Tak. Początkowo nie pozwolili nam wyjść wcześniej. Wszyscy już wiedzą, że Rosja zaatakowała, ale nie możemy zostawić pracy.
Czyli na początku nie było oczywiste, że sposób życia bardzo się zmieni?
Nie, w ogóle nie było czegoś takiego. Jeszcze przez jakiś czas byliśmy w pracy, nie zaczęliśmy pracować od razu. Nawet nie pamiętam, czy zaczęliśmy coś robić, czy nie. Ale jakoś nie wypuszczono nas od razu, bo najwyraźniej nikt nie wiedział, co należy zrobić w takiej sytuacji.
Powiedziałam do męża: „Idź zabierz dzieci”, nasi nauczyciele jeszcze nie zaczęli Nas informować. Zabrał dzieci i na naszej grupie w Viberze najpierw pojawiła się wiadomość, żeby zabrać dzieci z przedszkola. Potem pisali też na szkolnym czacie. Był to ostatni dzień, kiedy dzieci były w przedszkolu i szkole.
A jak Cię wypuszczono z pracy? Od kiedy zaczęłaś rozumieć, że teraz wszystko się zmieni? Było cicho?
Pierwszego dnia nas wypuszczono wcześniej, potem przez kilka dni nikt tam nie chodził, a potem było tak, że jak się nie ma dzieci, albo masz je z kim zostawić, to musisz iść do pracy. Tak też było.
Nie miałam z kim zostawić dzieci, bo mąż chodzi na zmiany, i dobrze, bo wtedy był w domu, gdyby był wtedy w pracy, to nie siedziałabym i nie czekała, tylko sama bym pojechała po dzieci.
Mąż był w domu? Mówiłaś, że…
Pracuje na zmiany. Na przykład pracujesz przez trzy zmiany, dwa dni wolnego. I wtedy był w domu.
Mówiłaś, że kiedy zaatakowali, była jego zmiana.
24 lutego zaatakowali Ukrainę. Nie Enerhodar. Enerhodar zaatakowali 3-4 marca.
W pewnym momencie wszystko stało się jasne, że stan wyjątkowy jest w całej Ukrainie…
No, nie od razu. Bo nadal nie bardzo mieści mi się w głowie, jak to się mogło stać. XXI wiek, cywilizacja… a jeden kraj atakuje drugi, próbując nas ratować. Ratować przed czym? Przed czym nas uratowali? Naszym spokojnym życiem? Przed naszym dobrym samopoczuciem? Naszym dobrobytem? Pokojem? Po co nas ratowali?
A teraz trwa takie przewartościowanie wartości, bo ludzie byli niezadowoleni z wielu rzeczy, a teraz rozumieją, że miało się mieszkanie, miało się samochód, jeździło się na wakacje. Na przykład w zeszłym roku zrobiłam prawo jazdy. Skończyłam kursy, kupiliśmy samochód, mieliśmy wycieczkę do Berdiańska, to było dla mnie bardzo ważne, bo sama pojechałam do Berdiańska samochodem, jazda tam trwała dwie godziny. Pojechaliśmy z mężem sami, dzieci po raz pierwszy zostały z mamą na cały weekend. Naprawdę, widzisz, że miałaś wszystko. Co jeszcze było Ci potrzebne? I zabrali Ci to wszystko. Uratowali Cię. Ocalili od pokoju. Od życia uratowali.
Kiedy zaatakowano Enerhodar?
No właśnie, z 3 na 4 marca. Mój mąż był wtedy na zmianie, była to zmiana D. Nie wiem, co tu powiedzieć, może on to lepiej opowie. Już wtedy były syreny. Dokładniej mówiąc, wtedy jeszcze były syreny, bo po tym, jak nas złapali, od tamtej pory nie było syren. Mieszkaliśmy już z rodzicami.
Przenieśliście się do rodziców?
Teraz pamiętam… Byliśmy wtedy w domu, ale ja i moi rodzice mamy sąsiadujące ze sobą domy. Kiedy mojego męża zamknęli na stacji… To znaczy jak… To była jego zmiana. Przyjechali i zaczęli tam strzelać. Utworzyli tam centrum szkoleniowe i zmiana, która wtedy pracowała… pracowała od 15 i musiała pracować do 23.
Ta zmiana nie poszła do domu, bo w tym czasie zaczął się ostrzał, nie można było jakoś stamtąd wyjść i oni tam pracowali cały dzień. Zapytałam go, czy w ogóle tam spał. Powiedział: „No, jak się gdzieś prześpi przez jakiś czas, to już jest dobrze”. I tak 24 godziny w takim ośrodku bez snu. Personel pracuje.
Wtedy myśleliśmy, że to, co robią, jest niemożliwe, ale to właśnie to, co robią teraz, jest niemożliwe.
Dobrze rozumiem… ? Porównuję to z codziennością w Czarnobylu. W czarnobylskiej elektrowni nie ma pomieszczeń wypoczynkowych, nie ma łóżek, nic takiego, a ta zmiana, która została schwytana i mieszkała tam trzy tygodnie, spała na krzesłach…
Nagranie 2
No i chyba też nie mają pokoi wypoczynkowych z łóżkami. Ale mają przebieralnię. Przychodzą i zmieniają ubrania na robocze, więc, jak rozumiem, są tam ławki. A może nie. Nie wiem.
Czy pracujesz w jakimś budynku administracyjnym?
Tak, mamy tam budynek administracyjny. Jeśli spojrzysz na zdjęcie naszej elektrowni, to jest to budynek szklany, więc bardzo piękny.
Idealnie nadaje się na wojnę.
Tak. I jak zaatakowali Ukrainę, to elektrownia jakoś zaczęła się przygotowywać, zaczęli przygotowywać jakieś zabezpieczenia i zbudowali ten… Ochronny mur z piasku przed wejściem. Kiedy go budowali, to było takie wzruszające, bo widzieliśmy przez okno: przywieźli piasek, były worki. Początkowo dwie osoby wrzucały ten piasek do worków. Potem po 10 minutach patrzysz, jest ich już pięć.
A po kolejnych 20 minutach stało tam już 20 mężczyzn i każdy chciał jakoś pomóc. Każdy chce jakoś zabezpieczyć naszą stację i każdy już pracuje i wsypuje ten piasek do tych worków. No, jak już postawili i zobaczyliśmy to po raz pierwszy, jak wychodziliśmy z pracy… to było widać, że to jest… no, w zasadzie to nie była ochrona, bo tam jest szklana ściana, cała szklana.
A będąc tam, narażasz się na jeszcze większe niebezpieczeństwo, bo to wszystko spada na Ciebie, a Ty nie jesteś chroniony z góry. Chodziliśmy po okolicy, mieliśmy takie myśli, co to jest…
Myśleliście, że przyjdą zajmować elektrownię?
Oczywiście, że nie!
Nawet po tym, jak zajęli Czarnobylską Elektrownię Jądrową?
No Czarnobylska Elektrownia Jądrowa… Nie wiem, może wydawało nam się, że nie dojdą do Nas tak szybko. I że nie będą nic takiego robić obok działającego reaktora. Że będą strzelać… mamy tam sześć bloków, jak tak można.
Czyli te ściany z piasku powstały bardziej dla porządku?
No tak. Może ktoś się ze mną nie zgodzi, ale naprawdę, jak coś takiego mogło uratować. Jeśli spojrzeć na to obiektywnie, to nijak nie mogło uratować.
Bo potem widzisz, czym przyjeżdżają, jest nagranie, jak podjeżdżają do elektrowni. To nie uratuje.
Czyli to była noc, Twój mąż był w pracy, zaczęły się ostrzały.
Zaczynają się ostrzały, tak. Nie dało się do niego dodzwonić. Nie było zasięgu. Próbuję znaleźć jakąś informację w Viberze. Każdy wtedy pisał o tym, co wie. Ktoś może dodzwonił się do swojego męża i czegoś się dowiedział. Nie było skąd brać informacji. Nawet nie pamiętam, chyba poszliśmy do rodziców, kiedy mąż spędził na stacji noc, nie puszczali go do domu. Przyszliśmy do rodziców, żeby nie zostawać w domu. Nie mieszkaliśmy u nich długo. Potem zmienili tę zmianę.
Wrócił do domu i co było dalej?
Wrócił do domu, byliśmy przez jakiś czas u rodziców. Potem wróciliśmy do domu.
Kiedy podjęliście decyzję, że trzeba wyjechać z dziećmi z Enerhodaru?
Tak naprawdę nie czułam, że to jest bardzo poważne i będzie trwało długo. Miałam bardzo sprzeczne uczucia. Bo z jednej strony rozumiałam, że to nie może trwać długo, bo jak to może trwać długo? Wytłumaczcie mi jak? Nie może.
To musi się skończyć lada dzień. A z drugiej strony zajęli elektrownię, zaczęli chodzić po mieście, patrolować.
Pojawiły się już problemy z żywnością. Czyli bardzo długie kolejki, brak jedzenia i żeby coś złapać, najpierw stoi się w długiej kolejce, żeby wejść do sklepu, potem w sklepie jest przepychanka, bo jest dużo ludzi, a żeby wyjść z niego, stoi się w kolejce do wyjścia. I jeszcze taka śmieszna sytuacja, jak już wyjechałam, to dzwoni do mnie mąż i mówi: „Masza, tak bardzo lubisz oliwki?”.
Ja mówię: „A dlaczego?”. On na to: „No tak, wyjechałaś, widzę, że mamy ich tyle na półce, dlaczego tyle kupiłaś?”, a ja mówię: „No wiesz, mam pieniądze, ale nie mam co kupić, więc kupiłam to, co było dostępne”. Duży sklep, supermarket, a tam tylko oliwki. Więc biorę oliwki.
Za oliwki oddałabym wszystko, choć nie bardzo mi smakowały, gdy byliśmy w otoczeniu.
Ja tak samo. Brałam wszystko, co stało. Nasz region uratował zakład w Stiepnoj, bardzo pomógł. Nasz Enerhodar jest jak wyrostek robaczkowy. Jest droga i to wszystko. I droga już była zablokowana i nie przepuszczali ciężarówek z jedzeniem.
Do Stiepnoj przywieziono jednak jedzenie. Przywożono mięso, mleko i jogurt nawet. Pojechać gdzieś i zdobyć jogurt, to był rodzaj święta. Bardzo nas uratował, ale żeby coś kupić, trzeba było stać w kolejce, a to była jeszcze zima, zimno.
Co do decyzji o wyjeździe. Czy nie było zrozumienia, że to potrwa długo?
Tak, tak. Bardzo dobrze pamiętam 8 marca. 8 marca przyszła do nas mama męża, przyniosła szampana i siedzieliśmy z oliwkami i szampanem. A wtedy nie dało się już wyjechać, pierwszych zielonych korytarzy gdzieś z Chersonia nie puszczono, zostały ostrzelane. Wiedzieliśmy o tym wszystkim, ale 8 marca siedzieliśmy tutaj. Nasza godzina policyjna zaczynała się około 5 i musieliśmy bardzo szybko wypić tego szampana, a mama musiała wrócić do domu.
Powiedziałam: „Dobra, nie wiem, jak będzie wyglądał pierwszy zielony korytarz, zbieramy się i jedziemy. Nie zostanę w okupacji, nie chcę dostawać takiego jedzenia. Dzieci nie powinny tak spędzać czasu i bać się”. Jest to bardzo trudne, gdy idziesz do sklepu i nie masz co kupić. Masz pieniądze, masz pensję, masz dużo pieniędzy.
Ale te pieniądze to zupełnie nic. Wydaje mi się, że mam anioła stróża, który mnie chroni. To moja matka. Zmarła, gdy miałam 6 lat, i od tego czasu mnie chroni. I w tej całej historii wyjazdu do Polski to czuję. To było dla mnie straszne, kiedy wyje syrena i siedzisz na korytarzu. Mówiłam sobie: „Dzieci nie powinny tak żyć, będzie pierwszy korytarz i musimy wyjeżdżać”. Mówiłam to 8 marca.
Nie bałaś się?
No wtedy z szampanem nie.
Podjęłaś w końcu tę decyzję?
To była tylko rozmowa, naprawdę. 9 marca obudziliśmy się, stoję w kuchni, gotuję dzieciom owsiankę. Pamiętam to dobrze. Mąż podchodzi i pokazuje mi telefon, a tam informacja o zielonym korytarzu. Pierwszy zielony korytarz z Enerhodaru. To było oficjalne. Była 9 rano, a odjazd był o 12.
Mówię: „No i co? Czego ode mnie chcesz?”. Mówi: „Weź dzieci i jedźcie”, a ja powiedziałam: „Nie pojadę, dokąd pojadę?”. Jak można to sobie wyobrazić? Jadę gdzieś z dwójką dzieci, nie wiadomo gdzie. Mój brat mieszka w Kijowie, ale nie można tam jechać, tam strzelają i bombardują.
A mojego brata nie było w tym momencie w Kijowie. Dla mnie to było niemożliwe, żeby gdzieś pojechać samej, wyobrażałam sobie, że ja i moje dzieci jesteśmy gdzieś, jest zimno, śpimy na podłodze. To było straszne, mówię: „Nigdzie nie jadę”, a on mówi: „Jedź, ratuj dzieci”. Więc chodzę po mieszkaniu, a on za mną.
Mówię, że sama nie dam rady iść, zaczęłam dzwonić do znajomych, zadzwoniłam do jednego, zapytałam: „Zielony korytarz, jedziesz?”. „Nie”, dzwoniłam do innych, również usłyszałam: „Nie”. Szukałam kogoś, z kim mogłabym wyjechać, i na początku nie mogłam nikogo znaleźć.
Potem zadzwoniłam do kilku innych znajomych, byli na kawie, mówili: „Nie wiemy, pomyślimy, zobaczymy”. A potem jakoś mąż zaczął do nich dzwonić. Dyskutowali o sytuacji. Potem zdecydowali, że jednak wyjadą.
Jeszcze jedno pytanie: to był oficjalny zielony korytarz? Ale ludzie nie byli jeszcze zmotywowani do wyjazdu? Nikt nie rozumiał dlaczego, co i gdzie? A może się bali?
Właściwie zorganizowała się bardzo duża kolumna. Nie wiem, jak to się stało, że osoby, do których dzwoniłam, nie planowały wyjeżdżać.
A mężczyznom wolno było wyjeżdżać, ale mój mąż nie chciał o tym myśleć. Wyszło tak, że koleżanka mi mówi, że pojadą swoim samochodem, ja mówię: „Jedziemy z wami”.
A ona pyta: „Czy jedziesz samochodem?”. A ja nie byłam w stanie wziąć swojego samochodu i sama przejechać takiego dystansu. Trochę boję się sama jeździć, a jest jeszcze dwójka dzieci i jestem zestresowana, jak mogę prowadzić samochód. To znaczy, zaplanowałam, że pojedziemy ich samochodem. Zgodziła się. No i wtedy już spakowaliśmy nasze rzeczy, w godzinę się spakowaliśmy.
Pakowałaś się godzinę?
Cóż, mieliśmy około godziny na przygotowanie się. Co wzięłam… Mój mąż bardziej niż ja rozumiał, co się dzieje. Na przykład mieliśmy wszystkie dokumenty, wszystko było gotowe, wszystko było spakowane. Czyli świadectwa dzieci, dokumenty o edukacji i nasz akt ślubu.
To znaczy, wszystko miał przygotowane, wszystko było w tej torbie, którą musiałam wziąć. Zabraliśmy ze sobą… Wzięliśmy laptopa dla dziecka do nauki, tablet, taki jakiś sprzęt, mąż dał swój fajny aparat. Pierwszego stycznia miał urodziny i kupiliśmy mu fajny aparat. Jeszcze nawet nie zdążył go użyć, lubi robić zdjęcia. I dał mi go. Takie rzeczy mi dał, no cóż, wzięliśmy bardzo mało rzeczy.
To były chyba dwa plecaki i jakaś inna torba, coś tam było włożone do torby, włożyłam też trochę jedzenia. To znaczy, nie była to nawet walizka, bo zrozumiałam, że wyjeżdżamy na początku…
Czyli torby takie?
Tak, rozumiałam, że jedziemy nie swoim samochodem, jedziemy z nimi. No i na początku myśleliśmy, że będziemy jechać na zachód Ukrainy i tam w sumie będzie można wszystko kupić. Jeśli coś będzie potrzebne, to tam kupimy. No i samochód nie jest nasz, nie mogę swoich walizek tam pchać, no jakoś tak. Jakoś się spakowaliśmy…
Wstydziłaś się?
Oni tam już nie mieli miejsca. No jakoś tak. I nie było czasu. Co ze sobą brać, w co to pakować. Jakoś tak. I nie było poczucia, że to będzie na długo, nie było poczucia, że musimy brać dużo rzeczy, myśleliśmy, że może na miesiąc albo dłużej. No i okazało się, że jest 7… Więc spakowaliśmy rzeczy, zeszliśmy na dół, powiedziałam do Sławy: „Sława, dzwoniłeś do matki?”. On odpowiedział: „Nie, a Ty?”. Cóż, to był najtrudniejszy dla mnie moment, kiedy wyjeżdżaliśmy.
Ponieważ mam bardzo dobre relacje z jego matką, bo ja nie mam swojej matki, jego rodzice stali się gdzieś moimi rodzicami. Bardzo kocham jego matkę, jest… nie wiem, najlepszą kobietą na świecie. Kiedy nastąpiła okupacja, wszędzie chodziłyśmy razem. Ja nawet bałam się chodzić, bo jeżdżą po mieście, więc wszędzie chodziłyśmy razem i razem stałyśmy w tych kolejkach. Jeśli któraś dowiedziała się, że gdzieś jest chleb, to kupowała go dla wszystkich.
A tu okazało się, że jedziemy, a nikt jej nie powiedział. I jeszcze tego samego dnia poszła do pracy. Czyli pierwszy raz, kiedy można było iść do pracy po okupacji, to był 9 marca, ona poszła do pracy. Zadzwoniłam do niej, myślałam, że to jakaś zdrada. Wyjeżdżamy i zdradzamy ją. Cóż, mój mąż nie pozostawił mi wyboru. Wydaje mi się, że gdybym się sama nie pakowała, to by mnie po prostu wyrzucił. Nie wiem. Wrzuciłby mnie do jakiegoś autobusu.
Nie pożegnałaś się z teściową?
Tak… nie pożegnałyśmy się normalnie. Mówię, jakoś tak wyszło, że nie wpadliśmy na to, żeby do niej zadzwonić. Może myślałam, że mąż do niej zadzwonił, a on martwił się o nas. Dla niego było najważniejsze to, żebyśmy my wyjechali. Mówi, że nie dzwonił do mamy. Zadzwoniliśmy, ale ta była w pracy, a z pracy ot tak nie wyjdziesz, i nie była gotowa wyjechać w tej chwili. A mój mąż ma brata. Mówię: „A do niego zadzwoniłeś?”, mówi: „Nie, no to zadzwońmy do niego”. Dzwonimy do niego, spał po nocnej zmianie. I w 10 min spakował rzeczy i zszedł na dół. Mówił później, że był gotów jechać, nie mógł zostać w Enerhodarze pod okupacją…
Mój mąż po naszym wyjeździe był tam ile… wyjechał… co dziś mamy? Wyjechał w sierpniu. W sierpniu wyjechał. Czyli od marca do sierpnia tam siedział, a jego brat był taki „Wywiozę was”. Od razu, nie było go trzeba namawiać, jak tylko usłyszał, że jest zielony korytarz, to już podjął decyzję, że jedzie do swojej narzeczonej, i tyle, po 10 minutach zszedł na dół i mówi: „Pojedziemy Waszym samochodem, wywiozę Was”. Dlatego pojechaliśmy naszym autem, on prowadził.
I to wszystko działo się w zaledwie…?
Wszystko działo się bardzo szybko. Mówię… Myślałam później: „Sławek, czegoś nie rozumiem. On wyjechał, ale dlaczego Ty nie wyjechałeś? Dlaczego On nas wywoził, a nie Ty?”. Powiedział, że każdy ma swój front obrony – „Teraz mój front jest na stacji”.
Czyli nie chciał opuścić stacji?
No, tak mówił. Przecież ludzie powinni nadal tam pracować. Chodzi mi o to, że nie można kazać wszystkim wyjechać, ktoś musi tam pracować. Bo stacja to bardzo ważny obiekt. Nie można go po prostu zamknąć i wyjść. Ponadto wtedy działały wszystkie jednostki, a nie tak jak teraz. A wtedy wszystko działało.
Można powiedzieć, że pracownicy elektrowni jądrowej znają wagę swojej pracy.
Tаk.
U nas w Czarnobylu było tak samo. Kiedy organizowali rotację pracowników, którzy byli tam trzy tygodnie, znaleźli zmianę. I ludzie pojechali do niewoli…
Wiedząc, co na nich czeka.
Tak, tak, tak. Bo rozumieją, że muszą zastąpić tych ludzi. Ktoś musi wykonywać ich pracę.
No i On (mąż) właśnie tak mówi: „Mój front jest teraz tam. Muszę pracować”. Wyjechaliśmy, a przecież nie można siedzieć za darmo, ktoś musi zarabiać pieniądze. Po prostu miał na sobie też ten obowiązek, że musiał zapewnić rodzinie byt.
A jak z twoją pracą?
Obecnie jestem na urlopie bez wynagrodzenia w elektrowni. Minęło już siedem miesięcy.
Ale miejsce pracy na Ciebie czeka, tak?
Tak.
Czy taką decyzję podjęto wobec wszystkich pracowników stacji, którzy ewakuowali się z Enerhodaru?
To zależało od kierownika. Jeśli pozwala, nie sprzeciwia się, to tak. Ale jednostka operacyjna, w której pracuje mój mąż, pracują tam sami mężczyźni i ich kierownik nic im nie podpisywał, nie dał pozwolenia, a potem mężczyźni zaczęli po prostu wyjeżdżać. Po prostu bierzesz i wyjeżdżasz. Rozumiesz, że Twoje życie jest ważniejsze. Ogólnie rzecz biorąc, są to trudne chwile. Bo mam tam jeszcze rodziców męża, oni nadal tam przebywają.
W Enerhodarze?
Tak.
I wyjechałaś z bratem. Bratem swojego męża.
Tak, jechaliśmy dwoma samochodami. Jeszcze koleżanka z dwojgiem dzieci.
Ale w kolumnie było więcej samochodów, tak?
Było ich bardzo dużo, tak. Było ponad 100 samochodów. Przyjeżdżali też ludzie ze wsi. To była bardzo duża kolumna, było też pięć autobusów, które wywoziły ludzi.
Jak wygląda zielony korytarz?
Właściwie to nie wiem, czym się różni zielony korytarz od tego, że po prostu ludzie się grupują i jadą.
Obietnicą Rosjan, że nie będą strzelać.
No tak, pusta obietnicą.
Jechaliście po drodze?
Jechaliśmy po drodze, tak. Jeden samochód za drugim, w kolumnie, dotarliśmy do Wasyliwki. Wasyliwka to taki punkt, jakby skrzyżowanie, powiedzmy, gdzie orki [Rosjanie – przyp. tłum.] już wtedy były. Miejscowość była już okupowana i żeby jechać na Zaporoże, nie masz innej drogi, musisz przejechać przez tę Wasyliwkę.
Oni już tam byli, ich punkty kontrolne już tam były. I niby jest to zielony korytarz, niby powinni nas przepuścić, bo są te wszystkie umowy, ale jak tam dojechaliśmy, początkowo nie wpuścili nas do Wasyliwki. To znaczy, stanęliśmy przed Wasyliwką, ta cała kolumna samochodów stoi, czeka.
To nas przepuszczali, to nas nie przepuszczali. Potem jednak wpuszczają nas do Wasyliwki, to znaczy wjeżdżamy do Wasyliwki z tym całym konwojem, ale nie wyjeżdżamy z niej, jakoś nas zawracają, część samochodów wysłali do miasta, my byliśmy na obrzeżach. Ale jakoś tak się stało, że ta cała kolumna, to wszystko zgrupowało się w tym miejscu i nie pozwalają nam jechać dalej.
Jak to wyglądało? To był punkt kontrolny z żołnierzami z automatami?
To były punkty kontrolne. Tak, podjechaliśmy najpierw…
…
Czyli tak. Na wjeździe do Wasyliwki był punk kontrolny, przez który Nas na początku nie chcieli przepuścić, potem przepuścili. Potem był drugi punkt kontrolny. Jakoś tak wyszło, że zamknęli Nas między tymi dwoma punktami.
Taka pułapka, tak?
Tak… z grubsza, wzięli nas do niewoli. I zaczęli opowiadać różne plotki. Najpierw zaczęli mówić, że nas nie puszczą, bo już zaczęli godzinę policyjną, a była dopiero 4 po południu. Potem pojawiły się pogłoski, że odsyłają nas do domu, że będziemy musieli nocować w Wasyliwce.
No, wtedy to było bardzo straszne, bo to był pierwszy raz i tego dnia była też wiadomość, że konwój, który jechał z Chersonia, został ostrzelany i nie wiadomo, co nas czeka. I staliśmy tam w tym stanie przez trzy godziny. Te wybuchy było słychać gdzieś w oddali.
Słyszeliście wybuchy, tak?
Tak. Powiedzieli: „Nie możemy Was wypuścić, bo zaczęli tu strzelać i jest godzina policyjna i musicie tu zostać na noc”. Cóż, to było straszne. Myślałam sobie: „O Boże, pozwól nam wrócić do domu, po prostu daj nam odjechać…”.
Myślę, że gdzieś w środku nie chciałam jechać również z powodu wiadomości, że ani jeden zielony korytarz nie zakończył się wtedy bezpiecznie. Oni wszystkich zawracali, ci tak jakby się grupowali, mam na myśli tych z innych miast, ale ich też zawracali.
Nagranie 3
Więc tak, mieliśmy poczucie, że jesteśmy w niewoli, bo wcześniej żaden zielony korytarz nie zakończył się pozytywnie. Wszyscy zawracali. Kolumny były ostrzeliwane, ale nikt nie mógł normalnie wyjechać. I czekaliśmy tam trzy godziny. Potem samochody zaczęły ruszać. Nie byliśmy na początku kolumny, ale gdzieś bliżej końca. I tak jedziesz i nie rozumiesz, czy najpierw jedziesz do Enerhodaru, czy do Zaporoża.
A jednak skierowali nas na Zaporoże. Czyli tego dnia nas wypuścili. Pojechaliśmy do Zaporoża. Ale przed ukraińskim punktem kontrolnym też była bardzo długa kolejka. Do Zaporoża dotarliśmy gdzieś po godzinie 22. Pierwszej nocy, podróżowaliśmy, i po drodze jakby była pomoc, ludzie nam pomagali za darmo, że tak powiem. Pierwszą noc spędziliśmy w Zaporożu.
Gdzie nocowaliście?
Spędziliśmy noc, no cóż, dziewczyna, z którą jechaliśmy, to znajomi jej rodziców, tak właśnie spędziliśmy noc. Ale tam było też tak ciekawie… Już prawie dojechaliśmy do domu, w którym mieliśmy spędzić noc, a wtedy za nami podjeżdża radiowóz i wysiadają ci panowie w dobrych mundurach i mówią: „Tu jest godzina policyjna, po co tu jedziecie?”. To było straszne, bo podjechali do Nas z syreną, wyszli z bronią.
To Obrona Terytorialna wyszła?
Tak. I mówi: „Co Wy tu robicie?”. Wyjaśniliśmy, że jesteśmy zielonym korytarzem z Enerhodaru, właśnie dotarliśmy, i powiedzieliśmy, gdzie spędzimy noc. A oni spokojnie odjechali zajmować się swoimi sprawami.
Nocowaliście tam jedną noc?
Tak, spędziliśmy tam jedną noc i chodzi mi o to, że ludzie bardzo dbali o to, żeby Nas nakarmić, za nic nie płaciliśmy, karmili Nas, dali nam trochę jedzenia na drogę. Kolejną noc spędziliśmy w Kamiańskim, to dawny Dnieprodzierżyńsk. Nie jest to bardzo daleko, początkowo myśleliśmy, że dotrzemy tam w pierwszym dniu, ale ponieważ bardzo długo staliśmy w Wasyliwce, nie mieliśmy czasu, aby dotrzeć tam pierwszego dnia. Pojechaliśmy tam następnego dnia. A tam było mieszkanie narzeczonej brata mojego męża.
Nie mieliście czasu – masz na myśli godzinę policyjną? Czyli liczyliście na to, że dotrzecie tam przed godziną policyjną? O której godzinie zaczynała się godzina policyjna? To było około 9, 10?
Coś takiego, około 10, a my przyjechaliśmy około 11, bo jak przyjechaliśmy, to w ogóle nikogo nie było w mieście. To znaczy, było już ciemno, było późno, tak. To załatwianie naszego noclegu, które nie było załatwiane wcześniej, czyli to wszystko działo się jakoś online. To znaczy, jakoś w pośpiechu szukaliśmy miejsca na nocleg. A ludzie, mówię, odpowiedzieli na prośbę o pomoc. Następnego dnia pojechaliśmy do Kamiańska.
Gdzie to?
Dnieprodzierżyńsk. Dniepr.
A, tam.
Obwód dniepropietrowski
Planowaliście podróż odcinkami, tak?
Tak naprawdę nie była jakoś zaplanowana. Po Zaporożu, to znaczy rano nas nakarmiono, dano Nam jedzenie ze sobą, wiedzieliśmy, że następną noc spędzimy w Kamiańsku, bo Misza miał już swoje plany.
Czy to ten brat?
Tak. Na początku wszyscy planowaliśmy, że pojedziemy tam do jego narzeczonej. Myślał, że przyjedzie i spakuje rzeczy w Kamianskim, żeby je tam zawieźć, bo oni też bardzo szybko wyjeżdżali, potrzebowali swoich rzeczy i on planował je tam zawieźć, więc pojechaliśmy do Kamiańskie i zostaliśmy tam tylko jeden dzień.
Było tam dużo czasu, poszliśmy do sklepu. Oczywiście, jak poszłam pierwszy raz do sklepu w Kamianskim, to łzy same napłynęły mi do oczu, bo po tym, jak się jedzie do Enerhodaru i widzi te puste półki i nic, a tu się idzie i jest wszystko, i widzę jogurt, który kupowałam swoim dzieciom. Bo w Enerhodarze chodziłam i myślałam: „Być może moje dzieci nie będą niedługo jadły tych jogurtów, a bardzo je lubią. Czym mogę je zastąpić?”. I widzisz to wszystko i rozumiesz, że w Enerhodarze są ludzie, którzy tego wszystkiego nie widzą. Poszłam do sklepu, chodziłam i płakałam. Ileż tam było rzeczy. I to, czego nie mieliśmy.
To samo powiedziałem w wywiadzie. Poszłam do Novusa [supermarket – przyp. tłum.] i płakałam z powodu coca-coli, bo wydawało mi się, że jest taka kolejka produktów, które chcę zjeść, a coca-cola była na 15. miejscu, a tu nawet coca-cola jest dostępna. To znaczy, że wszystko jest dostępne. Po prostu to bierzesz.
Tak, dużo wszystkiego.
Pierwszym miejscem, do którego poszłam po ewakuacji, był Novus. A tam chodziłam jak po Disneylandzie.
Tak, tak. Patrzysz na to wszystko i zaczynasz to wszystko zgarniać, a potem rozumiesz, że jutro musisz wyjechać i nie zabierzesz tego wszystkiego ze sobą, ale tak bardzo tego chcesz.
To teraz ja zapytam: co kupiłaś?
Kupiłam dzieciom jogurty z tymi kulkami, nie pamiętam, jak się nazywają.
Maszeńka.
Tak. Kupiłam te jogurty, kupiłam im banany, poszliśmy nabierać do wózka soki, mówiłam Ci, chciałam wziąć dużo wszystkiego, ale potem myślisz i rozumiesz, że teraz nie jest to konieczne.
Jaki był wtedy plan?
Dalej z Kamińskiego chcieliśmy… No Misza bardzo chciał trafić do swojej narzeczonej.
A gdzie na niego czekała?
Na zachodzie Ukrainy, nie pamiętam nazwy miasta. Jeśli będzie potrzebne, potem napiszę.
A w jakim obwodzie?
Gdzieś na granicy z Rumunią, gdzieś tam.
Może to obwód czerniowiecki.
No, gdzieś tam. I tego wieczoru w tym Kamianskim rozmawialiśmy z jego narzeczoną, zrozumieliśmy, że jak on tak powierzchownie opisywał na początku, że tak naprawdę wszystko nie jest takie niejasne. No, tu jest wieczór w Kamińsku, trzeba gdzieś pojechać…
No, można było, faktycznie, zostać tam, ale w tym momencie mój mąż powiedział, że jeżeli już się wyjechało, to trzeba pojechać jak najdalej, a nie zostać tam, a potem znowu zerwać się za dwa dni i gdzieś pojechać, no po co to.
Jeśli już wyjechałaś, musisz jechać. Tak właśnie powiedział. I wtedy zrozumieliśmy, że w tej zachodniej Ukrainie trzeba płacić za mieszkania. Mówili nam, ile mamy płacić, jakie są warunki. No cóż, nie pasowało to mojej koleżance i jakoś tak wyszło, że wymyśliła, gdzie możemy pojechać i że pojedziemy do Rumi.
Jechaliście dwoma rodzinami, tak? I ona znalazła to, co mówiłaś?
Tak, pojechaliśmy do Rumi. To jej męża siostra, to koleżanka jego siostry. Najpierw zapraszała swoją siostrę, ale siostra już wyjechała z pomocą firmy, w której pracowała, już byli w Gruzji. I ta siostra dała jakby numer telefonu Juli, z którą jechaliśmy, a ta dziewczyna z Rumi, która nam pomagała, miała na imię Ola.
Może jeszcze będę do niej wracać, więc niech będzie imię. Dziewczyna, z którą jechałam, to Jula, a w Rumi na nas czekała Ola.
Rumia to miasto w Polsce?
Tak, miasto w Polsce. Niedaleko stąd.
Co sądziłaś o pomyśle wyjechania aż za granicę?
Nie mieściło mi się to w głowie i nigdy nie wyobrażałam sobie mojego życia za granicą. Nigdy tego nie planowałam, nigdy tego nie chciałam. To znaczy, ta opcja, faktycznie jakoś mnie przeraziła. Pojechać w taki sposób, pojechać tak daleko. Wydawało mi się, że jeśli zostaniemy gdzieś w zachodniej Ukrainie, to będziemy bliżej domu, ale wyjechać bezpośrednio za granicę…
No cóż, tak naprawdę, kiedy wyjeżdżaliśmy z Kamińska, to jeszcze nie do końca zdecydowaliśmy, gdzie jedziemy, do zachodniej Ukrainy czy do Rumi. Bo tam zaproponowano nam pomoc, ale ostateczna decyzja jeszcze nie zapadła. I ta decyzja została podjęta po drodze. Byliśmy w kontakcie i po drodze zapadła decyzja. Otóż Julia od razu zdecydowała, że nie zostanie w zachodniej Ukrainie bez pracy, kiedy musi zapłacić za mieszkanie. A skąd wziąć pieniądze? Nasi mężowie zostali w pracy, ale nie możemy wydawać tych pieniędzy na lewo i prawo, bo oni też ich potrzebują.
Teraz rzeczywistość jest taka, że jeden pracujący człowiek nie jest w stanie zapewnić utrzymania całej rodzinie, bo teraz ceny nie są takie same. Więc rozmawiam z mężem, on mówi tak, jak mówiłam: „Jeśli już wyjechałaś, to musisz jechać jak najdalej”. Czyli moim zadaniem jest uratowanie dzieci i zabranie ich w bezpieczne miejsce. W tym czasie nie wiadomo, jak bezpiecznie jest w Ukrainie, jaką broń ma Rosja, bo to była dla wszystkich druga armia świata i nie wiadomo, co mają naprawdę.
A czy miałaś jakiś kontakt z mężem? Nawet kiedy był na terenie okupowanym?
Był z nim kontakt, tak. Wszystkie decyzje podejmowaliśmy wspólnie. No właśnie, z tym połączeniem też bywało. Początkowo planowaliśmy wyjazd o 6 rano, ale obudziliśmy się o wpół do szóstej, bo była syrena.
Teraz ludzie prawie nie reagują na syrenę, a wtedy syrena sprawiała, że człowiek się martwi, nie wie, a była informacja, że coś przyleciało w miasto Dniepr. Nie wyjechaliśmy od razu, bo Misza powiedział, że musimy jechać. Misza był wtedy bardzo… zdenerwowany.
Kłóciliście się? Czy oboje byliście zdenerwowani?
Wszyscy byliśmy zdenerwowani, tak. Było to trudne dla wszystkich. Ale on tak bardzo chciał jak najszybciej dostać się do swojej narzeczonej… Ale jego zachowanie naprawdę wkurzało wszystkich, bo kiedy rozmawialiśmy o wyjeździe do Polski, to musiał nas zawieźć na przykład na granicę.
A on chciał jechać do narzeczonej, a sam był zdenerwowany i my byliśmy zdenerwowani jego słowami i decyzjami. I to Kamiańskie. Obudziliśmy się wcześnie, syrena. Nie chcemy jechać podczas syreny, bo nie wiadomo… oczywiście, że to straszne. Ale nigdy nie wiadomo, gdzie przyleci. Gdzie oni strzelają? Ponadto mogli uderzyć w Dniepr, w tym czasie zagrożony był obwód dniepropietrowski, a ta miejscowość była właśnie tam.
Mówi: „Nie, musimy jechać”, jest zdenerwowany, a my nie chcemy jechać. Większością głosów nie wyszliśmy od razu, tylko daliśmy sobie czas, żeby jakoś dojść do siebie. Syreny nie przestawały wyć. O godzinie 9, podczas syreny, wyszliśmy, to znaczy, gdy zobaczyliśmy, że nie ma już więcej przylotów. W sensie przyleciało w Dniepr, ale potem nic się nie działo, więc pojechaliśmy. I też jedziemy, droga jest długa, mówią, że gdzieś na drodze są korki, bo w Ukrainie były takie punkty, przez które musieliśmy przejechać, gdzie droga była skomplikowana.
I zrozumieliśmy, że w jeden dzień nie uda nam się dojechać ani do granicy ani nigdzie. Trzeba było jeszcze poszukać jakiegoś miejsca na nocleg po Kamiansku. A potem strzelali po całej Ukrainie. Nasi mężowie, mój mąż i Juli, patrzyli na mapę, monitorowali informacje, które pojawiały się na bieżąco i zastanawiali się, jak możemy jechać bezpieczniej.
Wszystko było wymyślane na bieżąco?
Tak, nie było żadnego planu z góry, wszystko działo się online. Patrzyliśmy na mapę, że możemy jechać przez Winnicę, a mamy tam krewnych, teściową Miszy. Była. Napisałam więc do niej, czy możemy się gdzieś u nich zatrzymać, a ona powiedziała: „Jestem już w Polsce”, czyli „już wyjechałam, ale postaram się coś dla was znaleźć”. I umówiła nas ze swoją przyjaciółką w Winnicy, że jej przyjaciółka przyjmie nas na noc.
I mieliśmy plan: jeśli widzimy, że nie mamy czasu nigdzie dojechać, to jedziemy do Winnicy, tam nocujemy i następnego dnia jedziemy dalej. I tak się stało, że nocowaliśmy w Winnicy, tam też nas bardzo ciepło przyjęto, nakarmiono. Ona tak stół nakryła!
Ukraińcy bardzo się zjednoczyli.
Jakoś tak, jak mówiłam, wszyscy byli bardzo wspierający, bo kobieta, u której się zatrzymaliśmy, jej córka też wyjechała, i powiedziała: „Traktuję Cię tak, jak chciałabym, żeby traktowano moją córkę. Zatem czegokolwiek potrzebujesz, powiedz mi, przygotuję to, dam Wam na drogę”.
Dokąd się udaliście po Winnicy?
A po Winnicy obudziliśmy się wcześnie… moja Alicja budzi się i zaczyna rzygać. Zaczyna wymiotować. I nie przestaje, to znaczy, daję jej tam wodę – dalej wymiotuje. I to nie mijało, a musieliśmy wyjeżdżać. Postanowiliśmy z mężem, że pojedziemy do Polski.
Jeśli oni są gotowi nam pomóc, gotowi nas przyjąć, wszystko jest za darmo, nie będziemy musieli płacić tam za mieszkanie, to lepiej jechać do Polski, a teraz musimy jechać, a ona nie jest zdrowa. Misza mówi, że musimy jechać, więc to on musi jechać. Mówię: „Misza, moje dziecko wymiotuje. Jak ja Ci teraz pojadę?”.
Byłam gotowa zostać w Winnicy jeszcze jedną noc i wyjechać, gdy dziecku się poprawi. No właśnie, jak jechać z dzieckiem, które wymiotuje? Co to jest? A on powiedział, że musimy jechać. Byłam na niego tak zła, że powiedziałam: „Jesteśmy w Kamiańskim, bo musiałeś spakować rzeczy panny młodej, straciliśmy cały dzień. Mogliśmy wtedy pojechać do Winnicy, ale musiałeś spakować jej te rzeczy, wszyscy pojechaliśmy i czekaliśmy, aż spakujesz te rzeczy”.
To znaczy napięcie było, a potem jechaliśmy w samochodzie, nie włączyliśmy radia, to była taka śmiertelna cisza. Nie mieliśmy o czym rozmawiać. Radio też było wyłączone. Napisałam więc do naszego lekarza albo zadzwoniłam, nie pamiętam. Do pediatry. Powiedziałam: „Oto sytuacja: podróżujemy, ona wymiotuje bez powodu”, lekarz powiedział, że to może być od stresu, od tego, że tyle czasu spędza w drodze.
Napisał, jaki zastrzyk jej dać, żeby powstrzymać te wymioty, i kobieta, z którą spędziliśmy noc, poszła do apteki, ale tam jest godzina policyjna i apteki są otwarte od 8 czy 9 i ten Misza ze swoim „musimy jechać”. Mówię, że nigdzie nie jedziemy, bo naprawdę trzeba jakoś pomóc dziecku. A ona… kim ona jest.
Ta kobieta jest chyba dentystką. To znaczy, poszła i kupiła zastrzyk, który jej napisałam. Podała Alisie zastrzyk, przestała wymiotować, czyli poczuła się lepiej, zjadła coś. Zdecydowaliśmy się więc na wyjazd. Ale znowu. Gdzie się udać? Postanowiliśmy z Julią, że pojedziemy do Polski. Nasi mężowie szukali punktu, gdzie granica nie jest przeładowana. To był Uściług.
Też jechałam przez Uściług.
Zaplanowaliśmy, że tam pojedziemy, a Misza musiał zawieźć rzeczy swojej narzeczonej. I Uściług był tu, a narzeczona gdzieś tam. I mówi do mnie, że mnie gdzieś dowiezie, wsiądziemy w jeden samochód i pojedziemy na granicę.
W ogóle nie planowałam brać samochodu za granicę, ale myślałam, że przynajmniej zawiezie nas do granicy gdzieś bliżej, a nie, że będziemy jechać wszyscy jednym samochodem po tej terenowej drodze w Ukrainie, a on pojedzie do swojej narzeczonej moim samochodem. Mieliśmy z nim konflikt.
Misza jest tutaj gwiazdą. Nie chce nas tam zawieźć, bo będzie musiał zrobić objazd albo będzie musiał znaleźć gdzieś nocleg. Mówię: „Misza, po co wyjechałeś? Wyjechałeś, żeby zabrać Nas w bezpieczne miejsce. O czym ty teraz mówisz?”, „Mówię, że ja Was tam zawiozę, a Wy jedźcie dalej”, mówię: „Zawieź nas do granicy”, a on na to „Nie”. Dzwoniłam do jego narzeczonej już, mówiłam, że jak nas nie zawiezie, to mam to gdzieś, zabieram samochód i niech robi, co chce.
I co się z tym stało? Wsiadłaś z Julią do samochodu i pojechałaś do Uściługu?
Nie, w końcu podwiózł nas przynajmniej bliżej Uściługu. Prawie do granicy. Potem, mniej więcej, pożegnaliśmy się pod Uściługiem, on odwiózł nasz samochód do swojej narzeczonej, a my wsiedliśmy do samochodu Julii i razem pojechaliśmy do Polski.
Ile osób było w samochodzie?
Cóż, dwie kobiety i czworo dzieci. Najtrudniej było Łewczykowi. Byli tam chłopcy Julii, to bliźniaki, siedzieli w fotelikach samochodowych, Łew siedział pośrodku, a Alisa na jego rękach.
Bohater. Starszy brat.
To dziecko jest naprawdę bohaterem…
Jak dzieci zachowywały się podczas podróży? Czy były zestresowane?
Nie dawali żadnych znaków poza tym, że Alisa wymiotowała. Alisa po Winnicy zaczęła wymiotować, źle się czuła. Ale poza tym wszystko wydawało się w porządku. Robili coś w samochodzie.
Czy Łew rozumiał, co się dzieje?
No nie wiem, po prostu na niego warczę albo proszę, albo przekonuję. Powiedziałam: „No co możemy zrobić, już przecież jedziemy”. Ale to było dla niego trudne. Było mu też niewygodnie.
Przejechaliśmy przez Uściług, było już późno, około 7 wieczorem. Bardzo szybko przekroczyliśmy granicę. Bo jak ludzie mówią, że tam stali dwa dni, to my chyba ze dwie godziny. Podjechaliśmy do granicy i po dwóch godzinach byłyśmy już na terytorium Polski
Kiedy dojechaliście?
12 marca, czyli z Enerhodaru wyjechaliśmy 9 marca, a do Polski dotarliśmy 12.
Co czułaś? Czy po przekroczeniu granicy coś się przełączyło?
To było takie poczucie, że jesteśmy w Europie. Coś w tym stylu. Nie wiem.
Może: „Nareszcie bezpieczeństwo”? Przecież przeżyłaś tak straszne wydarzenia.
Cóż, jeszcze tam nie dotarliśmy. Kiedy po raz pierwszy przekroczyliśmy granicę, nie było poczucia, że wszystko jest za nami, bo wciąż…
W procesie?
Tak, jeszcze nigdzie nie dotarliśmy. To, co było bardzo uderzające, to fakt, że kiedy przekroczyliśmy granicę, była tam ustawiona bardzo duża stacja pomocy humanitarnej. Pod tym względem nie wiem, Polacy są takimi ludźmi. Cóż, nie wiem, czy są to święci ludzie, jak to się mówi. Bo było co jeść i pić.
Tam dali nam ubrania, bo, jak mówiłam, wyjechaliśmy i nie wzięliśmy ze sobą prawie żadnych rzeczy. To jest mój plecak, drugi plecak jest trochę większy, jakaś torba, musiałam do niej włożyć laptopa z tabletem dla dzieci i aparat męża, dał mi też koc i śpiwór, powiedział, że może się przyda.
Śpiwór? To ciekawe. Jak bardzo ludzie myślą o tym, co może ich czekać w drodze.
No tak, nie wiadomo, bo jak pomyślałam, że będę podróżować sama z dziećmi, to wyobraziłam sobie, że ludzie zostają gdzieś w jakichś salach sportowych, na jakichś kanapach i tak się bałam. A to jest zima, będzie zimno, a jak zamarzną? A czym będę je karmić? A jak utrzymam je w cieple?
Rozumiem. I dokąd pojechaliście? Do tej Rumi?
Granicę przekroczyliśmy późno i nasi mężowie zarezerwowali nam miejsce w hotelu w Zamościu. Tak więc nasza pierwsza noc w Polsce była w hotelu w Zamościu. Faktycznie, kiedy jechaliśmy przez Polskę, byliśmy zaskoczeni drogami.
Jechaliśmy praktycznie po naszych drogach szutrowych. Duże budownictwa dróg nie zostały jeszcze zakończone, jeszcze jest nad czym pracować. Byliśmy zachwyceni drogą. Byliśmy zaskoczeni, że mają miasta tak blisko siebie. Czyli znak, że jedno miasto się skończyło i natychmiast pojawia się znak, że zaczęło się inne miasto. Po raz pierwszy zobaczyłam znak ze zwierzętami, z jeleniem.
Bo w Ukrainie nie ostrzegamy przed tym, chociaż mamy dużo martwych zwierząt na poboczach i mają ten znak „Uwaga na zwierzęta przechodzące przez drogę”. I przyjechaliśmy do tego Zamościa.
Ciekawe jest to, że mówisz „tam u nich”, ale przecież znajdujemy się w Polsce.
Widzisz. Jeszcze mi się to nie przełączyło.
Tak czy inaczej jesteśmy jeszcze w ukraińskim kontekście i Polska to „u nich tam”, a „u nas jeszcze dróg nie dorobili”.
No i jakoś tak się stało, że zarezerwowali nam miejsce w Mościeniu, to w samym centrum, i jak tam przyjechaliśmy i wstaliśmy rano i spojrzeliśmy przez okno, to nie wiem, wydawało mi się, że to jest jakieś… nie wiem, nie mamy takich pięknych… No, Lwów mamy piękny. A tam jesteś jak w jakiejś bajce.
Więc byłaś pod wrażeniem?
Byłam pod wielkim wrażeniem, tak. Są tam takie piękne domy. Wychodzisz, patrzysz, a wszystko jest takie piękne, takie czyste, ulice.
Spędziliście noc w tym mieście, a potem pojechaliście do tego miasta?
Do Rumi, tak. Dotarcie na miejsce zajęło nam 8 godzin. Julia jako kierowca, wcześniej nie jeździła tak dużo, ale wzięła się w garść i jeździła, a ja nie mogłam, więc jeździłyśmy z nią.
Obie jesteście niedoświadczonymi kierowcami, ale musiałyście…
No tak, tylko że oni i ja… jak gdzieś jedziemy, to kto prowadzi? No właśnie, mój mąż, dlaczego miałoby być inaczej? Tak samo było u nich. To znaczy samochód jest od dawna, gdzieś jedzie, jeśli trzeba zabrać dzieci, ale bardzo trudno jest jechać przez 8 godzin.
No cóż, po drodze robiliśmy też przerwy, zatrzymywaliśmy się, chcieliśmy iść do McDonalda coś zjeść i dojechaliśmy, a tam znowu był punkt wolontariacki. I znowu moje dzieci chwytały rzeczy i obiady, i zupę, i coś na drugi posiłek, i herbatę, i kawę, i zabawki, bo zabawek prawie nie braliśmy. To w końcu dzieci. Następnie dotarliśmy w końcu do Rumi. Czyli 13 marca dotarliśmy do Rumi. Tam Ola znalazła dla nas rodziny, u których mieliśmy mieszkać, ale u rodziny, u której miałam mieszkać ja, było dwoje dzieci i jakoś zachorowały przed naszym przyjazdem, a pani, u której zatrzymał się mój kolega, zgodziła się nas na jakiś czas przyjąć. To najlepsza osoba, jaka prawdopodobnie istnieje w Polsce lub na całym świecie.
Bardzo pomogła?
Coś w tym stylu. Teraz jest emerytką. Traktowała nas wszystkich bardzo dobrze. Próbowała nam pomóc. I kiedy poszliśmy do jej domu, wydawało mi się, że przede mną jest taka wielka pocztówka. Mają jadalnię, gdzie jest stół, gdzie są krzesła wokół tego stołu i ten dziergany obrus i jakoś to wszystko jest udekorowane. Kiedy weszłam, powiedziałam: „Mój Boże, to jest jak pocztówka”.
Można by tu zrobić kartkę świąteczną. To znaczy, byłam pod wielkim wrażeniem jej domu i sposobu, w jaki nas przyjęła. Ale potem rodzina, z którą miałam mieszkać, wyzdrowiała, i wprowadziłam się do nich.
Mam pytanie, może trochę ogólne, za czym najbardziej tęskniłaś tu w Polsce przez te 7 miesięcy?
Za mężem.
A mąż wyjechał z Enerhodaru w sierpniu? Dlaczego podjął taką decyzję? Chodzi mi o to, czy na początku miał powody, by tam zostać? Co się zmieniło?
Już wtedy trudno było mu być tam emocjonalnie w okupacji. Nie jesteś tam wolnym człowiekiem, nie należysz do siebie, a twoje życie to praca, dom, dom, praca. I mówi „obudziłem się bez sensu życia”. To znaczy, że nie było żadnych planów. Co można tam w ogóle zaplanować? Tam w ogóle nie da się nic zaplanować.
Jak opisuje życie pod okupacją? Opowiadano mi, że byli prawie eskortowani do i ze stacji.
No cóż, nie wiem tego. Wstaje, idzie do autobusu, autobus zgarnia ludzi w mieście, zawozi ich na stację. I ta sama droga powrotna.
Czy ludzie są zdemotywowani?
Tak, nie odnajdywał sensu życia. Powiedział: „Nie mogę. Życie nie ma teraz sensu, jest niczym”.
Czyli nie rozumiał, po co pracował w tej elektrowni.
Tak. I co dalej. I po co to wszystko. I nie było żadnych planów.
I przez cały ten czas byłaś z nim w kontakcie?
Tak, ale to był bardzo słaby kontakt. Jestem tutaj w Polsce, więc możemy się porozumieć tylko przez Telegram lub Viber. Cóż, teraz jest to Telegram.
Czy kasuje jakąś waszą korespondencję? Czy ich nie czyści?
No on zanim wyjechał… Przez jakiś czas nie było tam ukraińskiego zasięgu i nie było internetu. Żeby złapać internet, musiał siedzieć przy konkretnym oknie w naszym domu, i jakieś małe przebłyski internetu się pojawiały, żeby mógł coś napisać, na przykład: „Nic mi nie jest” i tyle. Ale wynikało to z tego, że Nikopol jakoś zaczął rozprowadzać swoją komunikację na większy zasięg. I miał jakiś telefon, kupił sobie jakoś specjalnie fajny.
A kiedy inni nie mieli połączenia, on i jego telefon w jakimś konkretnym miejscu łapał zasięg i mógł mi coś napisać. A potem, gdy pojawił się rosyjski zasięg. Kiedy Misza wyjeżdżał, powiedział przełożonym, że wywozi rodzinę brata, a potem wróci, ale nie mógł się zmusić, żeby tam wrócić. Ale wysłał paczkę do rodziców z lekami i telefonami. A gdy mój mąż wyjeżdżał, zakopał w lesie swój stary telefon.
Tak, żeby nikt go nie znalazł. I wyjeżdżał z nowym telefonem z rosyjskim połączeniem. Tak po prostu. Nie było na niej informacji, bo radzono, że jak się wyjeżdża, to trzeba wszystko wyczyścić. Czyli nie tylko skasować, trzeba jakoś sformatować dysk, bo oni potrafią jakoś przywrócić wszystkie informacje. Jeśli zobaczą coś proukraińskiego u Ciebie, to po prostu Cię zawiną.
No cóż, w najlepszym wypadku zawiną. Wyjeżdżał więc bez swojego telefonu. Powiedziałam: „Niedługo będziemy mieli tam drzewo telefoniczne, pójdziemy je zbierać”.
Jaki był jego plan? Wyjechał z okupacji, bo było to dla niego ciężkie psychicznie.
Oprócz tego, że było mu tam psychicznie ciężko, to ja już się jakoś zadomowiłam w Polsce i to też było dla niego impulsem, że może wyjechać i pozwolić sobie na niepracowanie przez jakiś czas. Bo będę mogła zapewnić nam utrzymanie z dziećmi.
A był tam wtedy, kiedy Zaporoska Elektrownia Jądrowa była ostrzeliwana i kiedy media relacjonowały, że jest wielkie zagrożenie, że strzelają do reaktorów? Był tam czy już wtedy wyjechał? Po prostu sprawa tej elektrowni była chyba stale poruszana w mediach.
Nie pamiętam. Nie daję rady obserwować wszystkich informacji, chodzę do pracy, mam 8-godzinny dzień roboczy.
Gdzie pracujesz?
Pracuję w firmie Graal.
Czym się zajmujesz?
Jestem specjalistką ds. finansów.
W polskiej firmie, prawda? Czy pracujesz w języku polskim?
Tak.
A czy znałaś polski, kiedy tu przyjechałaś?
Nie.
Czy nauczyłaś się go tutaj?
Tak. Cóż, to zależy. Tutaj wszystko działo się dla mnie stopniowo. Przyjechaliśmy, zamieszkaliśmy z tą rodziną. I ten program 40+, nie płaciliśmy za mieszkanie i mogliśmy korzystać z wyżywienia. A w Rumi były kursy języka polskiego, jak przyjechaliśmy. Tam padło pytanie: „Jak minął pierwszy dzień w Polsce?”. Minął bardzo szybko. Przyjechaliśmy, Ola od razu pomogła zapisać dzieci do przedszkola.
Czyli pierwszy dzień załatwialiśmy dokumenty do przedszkola i szkoły. A następnego dnia Łew już poszedł do szkoły. Alisa musiała czekać dwa tygodnie, ale ona też została przyjęta do przedszkola. Tutaj. Kursy odbywały się raz w tygodniu. Za darmo dla nas, Ukraińców. Tam uczyli nas języka polskiego.
A dodatkowo z Julią zapisałyśmy się do jednej kobiety, jest z Zaporoża, uczy polskiego. Są to lekcje prywatne. Mieliśmy z nią jeszcze 10 lekcji. Czyli tutaj jest 10 płatnych lekcji plus darmowe kursy. I jakoś, gdy poszłam szukać pracy, mieli o mnie bardzo dobre zdanie. No i dostałam pracę przez urząd pracy.
To znaczy, jak tam przyjechałam, to się przygotowałam, napisałam, co mogłam o sobie powiedzieć po polsku. I jak tam przyszłam, to dałam swoje dokumenty i tam, gdzie nie mogłam czegoś wytłumaczyć, np. po polsku, to tłumaczyłam po angielsku. Jestem bardzo wdzięczna mojej nauczycielce w szkole, do której chodziłam, Hałynie Iwaniwnej. Rozumiem, że nie znam dobrze angielskiego, ale nauczyła nas tych wszystkich dźwięków, żeby Polacy mieli bardzo dobre wrażenie z mojego angielskiego.
I tam w urzędzie najpierw wypełniałam dokumenty z jedną panią, rozmawiałyśmy po angielsku plus po polsku, a kiedy ona potem przekazała moje dokumenty innej pani, która już proponowała mi jakieś opcje, powiedziała: „Ona zna angielski, jest bardzo wykształconą panią”. Mieli więc bardzo dobre wrażenie o mnie. Zaczęłyśmy więc szukać z drugą panią.
Czyli pomógł Ci urząd?
Tak. Zaczęliśmy szukać pracy w urzędzie. Więc zapytała mnie: „Czego chcesz? Co chcesz zrobić?”. A ja, gdy sama szukałam pracy, nie poszłam od razu do urzędu pracy, najpierw szukałam czegoś przez OLX, ale nie zatrudniono mnie nawet jako ogrodnika. Zadzwoniłam pod numer z ogłoszenia na pomocnika ogrodnika, a oni mi powiedzieli: „Wrócisz do Ukrainy, zaraz skończy się wasza wojna, zostawicie mnie, nie dokończycie sezonu i co ja wtedy zrobię”. To znaczy myśleli, że wojna szybko się skończy, a to była wiosna. I nawet Polacy myśleli, że wojna się skończy, wrócimy do domu i nie dokończymy pracy.
A co sądzisz o powrocie do domu?
Naprawdę chcę wrócić.
Czy przyjeżdżając tutaj, myślałaś o tym, na ile tu zostaniesz?
No, miesiąc. Tak, miesiąc. Bo na początku rozmawialiśmy o miesiącu z kobietą, z którą mieszkaliśmy. Potem miesiąc minął, a ona powiedziała: „No i co myślisz?”. A teraz nie ma do czego wracać.
Chodzi mi o to, że było tak: „Minął miesiąc, jak długo zostaniesz?”. „No, miesiąc, nie więcej”. Minął miesiąc, co dalej? I bardzo trudno było mi iść do urzędu pracy i przyjąć tę pracę. Bo tak właśnie było. Najpierw był staż. Staż za 1500 zł miesięcznie. Ale zwrócili pieniądze za przedszkole.
Była to również bardzo dobra pomoc. I emocjonalnie bardzo trudno było się na to zgodzić, bo rozumie się, że to nawet nie jest miesiąc. Chodzi mi o to, że podpisujesz dokument, staż na trzy miesiące, a potem trzy miesiące pracy. Trudno było się na to zgodzić i zaakceptować, bo jechaliśmy na miesiąc.
Chciałabym też usłyszeć o twoich odczuciach. Jak widzisz swój powrót do domu? Co musi się stać, żebyś mogła wrócić do domu? Może masz wrażenie, że już przyzwyczaiłaś się do bycia tutaj? Że dobrze się tu czujesz? A może chcesz wyjechać jak najszybciej? Bo ludzie bardzo różnie podejmują tę decyzję. Twoje dzieci chodzą już do szkoły, do przedszkola.
Mój mąż, cholera, nie pozwala mi wrócić do Ukrainy. Gdy wyjechał, spotkaliśmy się we Lwowie.
A kiedy wyjechał?
W sierpniu. Decyzje zapadły bardzo niespodziewanie, bo gwiazdy się wyrównały. Bo on wyszedł z okupacji, był w Kamiańskim i gdzieś w tym czasie jeden z naszych znajomych pisze, że jest teraz z rodziną w Polsce, ma biały bilet czy nawet nie biały bilet, a został wykreślony z rejestru z powodu problemów zdrowotnych.
To znaczy, że ma prawo wyjechać za granicę tutaj. Musiał wrócić służbowo do Ukrainy, sporządzić jakieś dokumenty i pisze: „Chcesz jechać do Kijowa? Ze mną”. A ja na to: „No jak, nie mam urlopu”. Bo wcześniej wzięłam urlop, pojechałam do naszych krewnych, do kuzyna Łewczyka. Byliśmy tam przez tydzień i jeden dzień. Powiedziałam, że nie mam urlopu, jak ja pojadę.
Otóż w tym momencie wydawało mi się, że jeśli przyjadę do Ukrainy, to nie da się mnie stamtąd wyciągnąć. Po prostu się nie da. Jeśli przyjadę, to przyjadę ze wszystkim. Ale mój mąż mi nie pozwala. Mówi: „No to przyjdziesz i co zrobisz? Szkoły nie działają prawidłowo. Przedszkola prawie nie działają. Nie ma pracy”.
Ale jest gdzie mieszkać. Bo tam jest mieszkanie, mieszka tam mój brat. Sama jestem z Kijowa. Urodziłam się i wychowałam w Kijowie, a kiedy wyszłam za mąż, przeprowadziłam się do Enerhodaru. A on mówi: „Co tu będziesz robić?”. Jest mi bardzo ciężko, rozumiem, że teraz Alisa bardzo lubi swoje przedszkole.
Tutaj w Polsce?
Tak.
Czy dzieci mówią po polsku?
Jest tam dużo dzieci z Ukrainy, może 4 lub 5 dziewczynek z Ukrainy, z którymi się przyjaźni. Jeśli w Rumi nie bardzo chciała chodzić do przedszkola, bo miała problemy, bo przychodziła i mówiła: „Nikt mnie tam nie rozumie, nie rozumiem, co do mnie mówią, nie rozumiem, czego ode mnie chcą” i trudno mi było ją namówić, żeby poszła do tego przedszkola. Więc teraz w Wejherowie… Przeprowadziłam bardzo dobrą kampanię reklamową Wejherowa i naszej przeprowadzki tam. Mówię Ci, jestem z siebie taka dumna!
Wyjaśniłaś wszystko dzieciom, prawda?
Tak. I czekały na tę przeprowadzkę. Powiedziałam im, że będziemy wstawać później. W Rumi mieszkaliśmy z nimi w jednym pokoju. Alisa miała łóżko dla dziecka, Łew miał łóżko dla nastolatka. A ja przez trzy miesiące spałam na podłodze, na materacu.
Czy teraz warunki są lepsze? Czy wynajmujesz mieszkanie?
Teraz wynajmujemy mieszkanie, mam 3-pokojowe mieszkanie, 70 metrów kwadratowych. Jest dla mnie za duże. Ale nie miałam innego wyboru. Miałam dużo szczęścia z tą panią, od której wynajmuję, bo zgodziła się wynająć mi je na pół roku. Bo kiedy szukałam mieszkania, było to bardzo trudne. Szukałaś kiedyś mieszkania w Polsce?
Nie.
Nikt nie chce. Jak tylko usłyszą, że jesteś Ukraińcem, od razu mówią: „Przepraszam, wszystko już wynajęte, nie ma nic”. Znalazłam je przez agencję. Zrozumiałam już, że sama nic nie znajdę, a słuchanie odmów jest też bardzo trudne emocjonalnie, bo rozumiesz, jak Cię traktują. I przez agencję znalazłam to mieszkanie. Teraz jestem tam.
Jesteś uchodźczynią. Jak się czujesz w tej roli? Dostosowałaś się? Czy rozumiesz, że jest to chwilowe, czy czujesz się nieswojo, wstydzisz się, czujesz, że jesteś tam… Jak mówi wiele osób: „Jestem nikim i moje imię nie jest znane”, „Jestem tu na prawach ptaka”.
Widzisz, kiedy mieszkałam w Rumi, miałam dokładnie takie same odczucia. Robiło się tam coraz gorzej. Myślałam, że jak się przeprowadzimy, to będzie lepiej. W zasadzie tak się też stało. Kiedy jesteśmy teraz na swoim, jest o wiele łatwiej niż wtedy, kiedy tam mieszkaliśmy. Kiedy jeszcze robisz to, co chcesz i jest to coś twojego.
To nie jest tak, że daje się coś, jakąś pożyczkę. Jeśli płacisz za to sam… jest to trochę łatwiejsze. Teraz pracuję, dostaję normalną pensję. Mam ogromne szczęście do mojej szefowej w pracy. Jak już mówiłam, to bardzo miła kobieta, odbyłyśmy ciekawą rozmowę, kiedy mój staż dobiegał końca, wezwała mnie do osobnego pokoju i zapytała: „Zatrudnimy panią na kolejne trzy miesiące, jaką chce pani pensję?”.
Myślałam: „No ale jaką ja chcę pensję?”. No bo przecież nie mogę powiedzieć, że chcę płacy minimalnej, prawda? Bo nie mogę tego powiedzieć. Bo dadzą Ci minimalną pensję. Mówię, że chcę 10 tysięcy. Śmiałyśmy się, powiedziałam: „No to oczywiście żart, bo rozumiem, że to za dużo, ale pytałaś, ile chcę, a ja chcę tyle. Ale mam teraz takie wydatki” i powiedziałam jej, jakie są moje wydatki.
Czyli ile płacę za mieszkanie, za media, ile płacę za przedszkole, mniej więcej ile potrzebujemy na jedzenie. Powiedziała: „To trochę więcej, niż mogę ci zaoferować, ale zobaczę, co mogę zrobić”. A potem zaproponowali mi umowę. Nie mogę mówić o pensji, ale jest to więcej niż minimalna.
Jak na uchodźczynię ułożyłaś tu sobie trochę życie.
Tak. Rozumiem, że mam wielkie szczęście, że pracuję w swojej specjalności. Bo rozumiem, że przeważnie dziewczynom proponuje się albo sprzątanie, albo gotowanie, coś w tym stylu. A warunki są takie, że stoisz przez 12 godzin, pracujesz.
Bardzo ciężkie. A ja mam dwoje dzieci. Nie mam z kim ich zostawić. Bo teraz w Wejherowie jesteśmy naprawdę zdani na siebie. Przyjechaliśmy, nikogo nie było.
Mam jeszcze jedno pytanie, którym zakończymy. Gdzie widzisz siebie za rok? Jesienią 2023 roku?
Jesienią 2023 roku… Nie wiem, to takie nieprzewidywalne. Widziałam siebie w Ukrainie pod koniec tego roku, ale widząc, co się dzieje teraz, zdając sobie sprawę, że teraz może być bardzo strasznie. Bo Ukraina chce wejść do NATO.
Tak, może NATO nas przyjmie. Rosja mówi, że Zaporoże to już Rosja i że będzie strzelać i bronić swoich terytoriów. I rozumiesz, że może być jeszcze gorzej. Choć mój mąż mówi, że nie mają nic, że już pokazali, co mają. Obawiam się jednak, że nie pokazali jeszcze wszystkiego, i co, jak to się mówi, ciąg dalszy nastąpi.
A potem może być już tylko gorzej. I właśnie niedawno zrozumiałam, że być może dla nas… No cóż, to bardzo trudne do zaakceptowania, ja jeszcze nie jestem gotowa, żeby to zaakceptować, ale najlepszą opcją jest, żeby dzieci kontynuowały ten rok szkolny, żeby Łew uczył się w tej polskiej szkole. A Alisa w przedszkolu. Bo jest tam szczęśliwa.
Nagranie 4.
Czy widzisz siebie w Enerhodarze za rok? W Zaporoskiej Elektrowni Jądrowej? Co sądzisz o przyszłości elektrowni?
Nie mogę patrzeć tak daleko w przyszłość. Nie wiem. Naprawdę nie wiem. Nie wiem i pewnie nie chcę planować czegoś z wyprzedzeniem. W Rumi poszłam do psychologa, żeby się wziąć w garść. Zrozumiałam, że nie mogę już tego robić. Dzieci widzą, że cały czas płaczę. Nie mogę tego robić. Cały czas płakałam. Czułam się tak źle, że zrozumiałam, że muszę sobie jakoś pomóc. Bo jeśli czegoś nie zrobię, to po prostu… no właśnie. Nie uda mi się. A jak poszłam tam do psychologa, to miałam spotkanie indywidualne i spotkanie grupowe.
Pani psycholog powiedziała, że musimy zrozumieć, że w Polsce zostaniemy około roku. Uświadomić sobie to. Jeśli okaże się, że wrócimy wcześniej, to będzie super. Będzie to niespodzianka, no cóż, fajna. Ale jeśli teraz oczekujesz, że zaraz wrócisz, a nie wracasz, to ma to bardzo zły wpływ na Twoją psychikę.
No i proszę. I w tym momencie dałam sobie pół roku, kiedy poszłam do pracy. Pół roku doświadczenia, pół roku pracy. Dałam sobie pół roku. Teraz już rozumiem, że te pół roku powinno być przedłużone. Prawdopodobnie na kolejne pół roku, tak. Nie wiem, co będzie za rok.
Pół roku to Twój maksymalny zakres planowania?
Prawdopodobnie, tak. I znowu. Prawdopodobnie zostaniemy w Polsce, jeśli przedłużę umowę, bo mam ją do końca listopada. Jeśli przedłużą ją ze mną, prawdopodobnie zostaniemy tutaj. Ale ogólnie rzecz biorąc, chcę wrócić do domu. Chcę pojechać do Kijowa, chcę pojechać do mojego rodzinnego miasta. Chcę zobaczyć mojego męża.