Mieliśmy klub komputerowy. Zamknęliśmy go w końcu i zajęliśmy się uprawą malin i czosnku. Wystarczało nam na godne życie, dopóki nie przyszło do nas to szczęście pod nazwą ruski mir.
Byli u nas już 27 lutego. Siedzieliśmy i patrzyliśmy w komputerze, jak do nas jadą. Nie sądziliśmy, że to się stanie tak szybko. Budzimy się 24 lutego, włączamy komputer, a tam już jadą z Krymu po przesmyku. Czekaliśmy, aż nasi go wysadzą. Mówiło się, że wszystko jest tam zaminowane i nikt nie da rady tamtędy przejść. Ale tamci przeszli… Zastanawialiśmy się jeszcze, czy wyjeżdżać, czy nie wyjeżdżać. Jesteśmy przecież daleko.
Nasz wójt nie tworzył żadnej obrony terytorialnej. Po prostu siedzieliśmy i patrzyliśmy, jak wchodzą. Nikt przecież nie będzie szedł z widłami na czołgi. Przejechali pod naszymi oknami do centrum. Tam ogłosili „Będziemy tu mieszkać. To wszystko jest nasze. Tu macie nie chodzić i nie zaglądać”. Od razu otoczyli bazar. Wynieśli wszystko ze sklepów. Ceny potem podskoczyły trzykrotnie, niczego nie dało się kupić. Bank nie działa, pieniędzy brak. Jak dadzą ci pieniądze, to kupisz, a jak nie, to kombinuj, jak nie głodować.
Na początku zajęli internat. Weszło ich tam może dwustu. A potem coraz więcej i więcej. Wójt nam powiedział, że za pięć dni wyjadą. I tak już trwa pół roku to pięć dni.
W ogródkach na skraju Michałówki okopali czołgi. Nie strzelali do nas, ale od razu przeszli do ostrzału Wasylówki. Strzelali długo, co rusz pociski latały nad głową. Ciągle biegaliśmy do piwnicy…
Z początku nikogo nie tykali, ale później dotkliwie pobili naszych sąsiadów, że aż im nerki i wątrobę obili. Dziewczyny gwałcili na środku ulicy. Później zaczęło się szabrowanie. Broni nie mieliśmy, więc syn zaostrzył łopatę i zrobił z niej pikę. I tak sobie staliśmy na zmianę na warcie (śmiech), pół nocy ja, pół nocy syn.
Wytrzymaliśmy w takim trybie miesiąc i powiedzieliśmy: „Dość! Dalej tak się nie da”. Jak tylko skończyły się ostrzały i zaczęli puszczać cywilów, spakowaliśmy plecaki, wzięliśmy psy pod pachę i pojechaliśmy. Zebrała się kolumna piętnastu samochodów, sami swoi z Michałówki. Myśmy jechali we troje: ja, babcia i syn. No i psy. Trwało to długo, zatrzymywali nas co chwilę na posterunkach. Ostatecznie dotarliśmy do Wasylówki – jechaliśmy jakimiś opłotkami na Popowo i tam niespodziewanie trafiliśmy na naszych. Boże, jak żeśmy się wszyscy ucieszyli!
Dwa czy trzy dni siedzieliśmy w Zaporożu. Sytuacja też niejasna: będą bronić czy nie będą? Córka z mężem wyjechała do pracy do Polski szesnastego, powiedziawszy, że co my się przejmujemy, niczego nie będzie. A tu proszę… W tamtej chwili mężczyźni nie byli już wypuszczani z kraju, dlatego syn nam powiedział, żebyśmy chociaż my jechały – on będzie tylko kulą u nogi. Dowiózł nas autem do Lwowa, a dalej już wsiadłyśmy w autobus do Warszawy.
Za to na granicy musiałam wyglądać komicznie. Po jednej stronie mam babcię, po drugiej psy, do tego plecak i dwie wielkie torby. Zabraliśmy, co daliśmy radę: bielizna, trochę lekarstw, spodnie, swetry. Nie da się tego załadować nie wiadomo ile. Zabraliśmy zdjęcia, bo kto wie, co to będzie! Tak na wszelki wypadek. Żeby chociaż było co na grobie powiesić…
Przywieźli nas do jakichś magazynów. Ciemno, straszno, nie wie człowiek, gdzie się podziać. Wszystko pozasłaniane spunbondem, co się zimą kładzie na ziemi w szklarni. Sprawiało to takie przytłaczające wrażenie. Duża sala, jakieś sto na sto metrów. Stoją czarne łóżka polowe. Wszystko jakieś takie mroczne, dużo ludzi… To taki punkt przeładunkowy – dalej już ktoś do Francji, ktoś do Włoch albo Niemiec. Myślałam sobie, jak to obiecywali, że miesiąc, góra dwa i wojna się skończy. Ale nawet tyle nie dałoby rady tam wytrzymać. Mama idzie do łazienki i nie może wrócić, bo się gubi.
Zadzwoniłam do córki, a ona skontaktowała się ze znajomymi. Zabrali nas do ośrodka dla uchodźców w Świdrze. Od razu trafiłyśmy tam na Marzenę, która zaproponowała nam mieszkanie u ludzi. My na to, że czemu nie. W ten sposób zamieszkałyśmy u Małgorzaty, jednak tam były strasznie strome schody – jakby tam babka upadła, tobyśmy jej nie pozbierali. Wróciłyśmy do ośrodka. Wtedy znalazło się miejsce u Moniki. Od tamtej pory mieszkamy u niej. Siedzimy tylko przy komputerze i patrzymy, kiedy to się skończy. Sądząc po tym, że udało się odeprzeć Rosjan spod Charkowa, wojna powinna dobiec końca za dwa miesiące… Chyba że front stanie na zimę. Tak mi się wydaje.
Rozmawiała Natalka Dovha
Zdjęcia: Marzenna Szymańska
Pełny tekst
Ostrzegamy, że treść wywiadów może zawierać treści brutalne i wstrząsające. Są to historie wojenne traktujące często o bardzo trudnych i tragicznych, czasem brutalnych wydarzeniach. Zastrzegamy, że przedstawione na stronie świadectwa zawierają prywatne historie, opinie i odczucia kobiet, które ich udzieliły. Opinie i poglądy w nich zawarte nie są równoważne z opiniami i poglądami organizatorów projektu MOMENTY.
Proszę się przedstawić.
Nazywam się Ołena Usiuczenko. Mam 60 lat. Pochodzę z obwodu zaporoskiego, z Michajłówki.
Proszę coś o sobie opowiedzieć. Kim Pani jest, czym się Pani zajmowała w domu?
Miałam swój biznes – klub komputerowy. Potem go zamknęliśmy, stał się nieopłacalny, ponieważ praktycznie wszyscy mieli komputery. Zaczęliśmy uprawiać maliny i czosnek, bo mieliśmy pół hektara pola.
To znaczy, że mieliście swój dom?
Tak, było dobrze. Wystarczało na wszystko, na przyzwoite życie. Robiliśmy remont? Byliśmy zaopatrzeni w sprzęt. Wszystko było dobrze. Dopóki nie zaczęła się cała ta… cała ta przyjemność o nazwie russkij mir.
Jak szybko przyszedł do was russkij mir?
Do nas? Zaczęli dwudziestego czwartego, a dwudziestego siódmego byli już u nas. Siedzieliśmy i patrzyliśmy w komputerze, jak do nas jechali. Nie myśleliśmy, że to się stanie tak szybko. Szybko i momentalnie.
Jak dowiedziała się Pani o wojnie? Kto zadzwonił do Pani jako pierwszy?
Nikt nie zadzwonił. Kontaktowaliśmy się przez komputer. Słyszeliśmy o wszystkim, bo Amerykanie ostrzegali… Obudziliśmy się dwudziestego czwartego, włączyliśmy komputer, a tam już jadą. To wszystko przez Krym, przez przesmyk. Siedzieliśmy i patrzyliśmy, kiedy nasi wysadzą ten przesmyk. Nikt nie wysadził. Dlaczego? O co chodzi? Choć krążyły pogłoski, że wszystko jest zaminowane i nikt nie przejdzie tamtędy normalnie. Ale wszyscy przeszli i przyjechali do nas. Dokładnie trzy dni. Tak po prostu. I po wszystkim. Myśleliśmy jeszcze – wyjeżdżać, nie wyjeżdżać, wyjeżdżać. nie wyjeżdżać. Nie, nie dotrą tutaj aż tak szybko. To daleko, aż za Melitopolem, pomiędzy Zaporożem i Melitopolem, za Wasyliwką. Doszli. Bardzo szybko (śmieje się).
W jaki sposób do Was przyszli?
Nasze władze niczego nam nie przekazały. Nie było obrony terytorialnej, nie rozdawali ludziom broni, nic, po prostu siedzieliśmy i patrzyliśmy, jak wchodzą. Z widłami nie rzucisz się na czołgi. Po prostu siedzieliśmy i patrzyliśmy, a oni przejechali obok naszych okien… do centrum. Przyjechali, stanęli i to wszystko. Powiedzieli: „Będziemy tu mieszkać. To wszystko. To wszystko jest nasze”. Tak to wszystko wyglądało.
No dobrze, przyszli i stali w centrum. A co było dalej? Poszli wybrać sobie domy, które im się podobały, czy władza im jakieś przydzieliła?
Na początku byli w hostelu. Tam mamy zarówno szkołę, jak i hostel. I od początku tam stali. Nie było ich tam wielu, rozumiesz?
Niewielu, to znaczy ilu?
Nie wiem, może 200.
Ile osób mieszka w Waszej wiosce?
W naszej wiosce mieszka 20 000 osób, a przyszło 200. No stali i stali. Potem było ich coraz więcej i więcej. Wszyscy… jak powiedział nam przewodniczący rady: „Wyjadą za pięć dni”. Pięć dni trwa już pół roku.
Mama Ołeny: I nie wyjechali.
Nie wyjechali. Są, jak najbardziej.
Mama Ołeny: I zaczęli zajmować domy. Zaczęli zabierać ludziom samochody.
W ogrodach, na skraju Michajłówki zaczęli chować czołgi. Właśnie tam, z bronią… Mieliśmy naprzeciwko szpital stomatologiczny. Patrzymy, a oni zostali już przywiezieni na leczenie.
Zębów?
Tak, dokładnie, mieli przy sobie broń. Siedzimy i wyglądamy przez okno i to jest przerażające. Ale chciało nam się jeść. No i po cichu poszliśmy. Patrzymy… a tu ludzie Kadyrowa, byli już w Burczaku. Cóż, Michajłówka i Burczak są oddalone o 6 kilometrów. Właśnie tam stali kadyrowcy. To sami tiktokerzy – wygolona broda, tacy przystojni mężczyźni, zaraz ktoś robił zdjęcia, rozumiesz. Cienkie palce, to wszystko… Po prostu patrzymy.
Przychodzili do nas, do Michajłówki, oczywiście w cywilnym ubraniu, nie w wojskowym mundurze… I wtedy przyjechały czołgi… Nie strzelały do nas, od razu zaczęły strzelać do Wasyliwki. Z Melitopola nikt nie strzelał. Wasyliwkę zaczęli… Patrzymy tylko, no cóż, obserwujemy, jak czołgi przejeżdżają i strzelają do stacji benzynowej, a ludzie tam eksplodują w wielopiętrowym ogniu i tyle. Strzelali przez długi czas. Pociski po prostu przelatywały przez nas tu i tam.
Jak tylko rozległ się alarm – biegniesz do piwnicy. Gdy rozlegał się alarm… trzy razy biegliśmy do tego samego miejsca i wyglądaliśmy w środku nocy. Najpierw biegali, potem zaczęli… zaczęli dookoła plądrować. Daj to, daj tamto. Czy wiesz, co zrobił mój syn? Nie było broni. Naostrzył łopatę jak szpikulec. I tak chodziliśmy po kolei, pilnowaliśmy (śmiech). Wejdą, nie wejdą.
Natychmiast poszli na obrzeża miasta. Do domków letniskowych, wzdłuż ulic na obrzeżach. A my jesteśmy w samym centrum. Wygląda na to, że na początku zachowywaliśmy pozory. Cóż, żyliśmy w takim trybie przez miesiąc i w końcu powiedzieliśmy: „Nie, nie możemy tego dłużej znieść!”. A gdy tylko przestali ostrzeliwać Wasiliwkę i zaczęli… Pierwsze trzy kolumny wyjechały, przepuścili ich. A my zabraliśmy swoje rzeczy, spakowaliśmy plecaki, wzięliśmy psy pod pachę i ruszyliśmy.
Kolumny – czy ma Pani na myśli wojskowych?
Nie, nie, nie! Zaczęli wypuszczać cywili. Zanim przejechaliśmy przez blokady dróg… co prawda przejechaliśmy w ciągu jednego dnia. W Wasyliwce nawet nie staliśmy, tam nikogo nie było. Jechaliśmy długo, bardzo powoli, co 10 metrów hamowaliśmy i nas sprawdzali. Nie wiadomo, czego szukali. Kogo szukali i czego szukali, nie wiadomo. Cóż, wyjechaliśmy. Dotarliśmy do Wasyliwki, a tam już przez Kamieńskie, objazdami, po zniszczonych drogach. Przez Wasyliwkę, a potem z powrotem na ten sam… przejechaliśmy tylko przez Wasyliwkę – przez te mosty. Ten most… Mamo, jak to było? Skręt na?
Mama: Kamieńskie.
Nie, nie Kamieńskie… Na Popowo! Tam, w stronę morza. Dopóki było normalnie, nigdy tam dalej nie jeździłam. Krótko mówią, tak to było.
Do jakiego punktu jechaliście? Mieliście gdzieś jakichś znajomych? Czekali na Was?
Nie, dotarliśmy do Kamieńska, przeszliśmy przez belkę i tam nasi ludzie niespodziewanie nas zatrzymali. No cóż, nie wiedzieliśmy, gdzie oni są, kim są i jak długo trzeba jechać… Kiedy nasi… o mój Boże, ile tam było radości! Dima jechał i krzyczał do wszystkich: „Witajcie! Bądźcie zdrowi!”.
Jechała Pani swoim samochodem? Kto był z Panią w samochodzie?
Ja, babcia i syn. Jechaliśmy we troje. I psy.
Babcia to Pani mama?
Tak, mama.
Pani córka do tego czasu już była w Polsce, a mąż?
Mama Ołeny: Mąż też tu był.
Nie mieszaj, mamo, jej mąż był tutaj szesnastego, a dwudziestego czwartego zaczął się ten cały chaos. A oni szesnastego wyjechali. Równo 8 dni przed tym wszystkim.
Mama Ołeny: Do Polski.
Tak, do Polski.
A jechali tak po prostu do pracy czy była już taka pewność, że…
Nie, do pracy. Do pracy. Jechali i mówili jeszcze tak: „Co wy wymyślacie, co wy wymyślacie, niczego nie będzie”.
Miała Pani przeczucie, że będzie wojna? Mówi Pani, że Amerykanie uprzedzali, nasi też mówili o tym w telewizji.
Tak, mówili. Tamci: „Będzie wojna, napadną na was”. A nasi: „Tak, niczego nie będzie, to wszystko kłamstwo. Rosja nigdy na nas nie napadnie. Zrozumiałam. Ale myślisz: Nasi są bliżej, na pewno wiedzą lepiej niż Amerykanie. Okazało się, że nie, Amerykanie wiedzieli lepiej.
Ale przygotowywaliście się jakoś do tego czy wojna was zaskoczyła?
Mama Ołeny: Znienacka.
Znienacka. Nawet się nie przygotowaliśmy i tak siedzieliśmy i patrzyliśmy w telewizor, jak jadą. Nie myśleliśmy, że dotrą do nas tak szybko. I tak patrzyliśmy przez… no, na komputerze tak patrzymy, a oni już…
Mama Ołeny: W centrum.
W centrum. I już stali, od razu otoczyli bazar. „Tam nie można, tutaj też nie można. Nie idź tam, tutaj nie patrz”.
Mówi Pani, że nikt do Pani nie zadzwonił, że oglądała Pani w komputerze, jak nadchodzą. Do kogo Pani zadzwoniła i co Pani powiedziała?
Mama Ołeny: Do nikogo nie dzwoniliśmy…
Dima dzwonił do Zaporoża, do taty. Zadzwonił też do Leszka. Mówił, że zaczęło się to samo… Jadą. Przyjechali. Zaczęli ostrzeliwać Wasyliwkę. Dlaczego nie bronili Melitopola, nie rozumiem. Jakoś wszystko jest takie….
A u Was nie było żadnych działań wojennych?
Nie, w Michajłówce nie było.
Mama Ołeny: Potem zaczęli działania wojenne. I wtedy zadzwonili do nas i powiedzieli: „W waszym domu chcą się osiedlić… Ruscy”. A jak oni się osiedlają… Powykręcali grzejniki i tyle. Cóż, zaczęli wszystko niszczyć.
Nie, nie wiemy, gdzie się osiedlili, czy nie osiedlili, kto i co robił w tym czy w tamtym domu.
Mama Ołeny: Wsiedliśmy do samochodu i pojechaliśmy. Jakoś się wydostaliśmy. Przez wszystkie punkty… Ale było radości!
Tak, było dużo radości…
Mama Ołeny: Dojechaliśmy do…
Do Kamiańska.
Mama Ołeny: Nie, nie do Kamiańska. Później do Kamiańska. Potem wyjechaliśmy, jechaliśmy i dojechaliśmy do miasta… no, na Zakarpaciu… miasto na Zakarpaciu?
Do Lwowa (Lwów nie jest położony na Zakarpaciu, to zachodnia Ukraina – przyp. red.).
Mama Ołeny: Tak, do Lwowa.
Nie, na początku przyjechaliśmy na Zakarpacie. Prawdopodobnie dwa lub trzy dni… I siedzimy, i nie wiadomo, czy pójdą dalej, czy będą się bronić, czy nie będą się bronić, co to będzie. Może jeżdżą czołgami i nic takiego się nie wydarzy, wiesz. Mężczyzn nie wypuszczają. „No ładnie” – mówi. „Zbierajcie się, jedźcie stąd do Polski, bo generalnie nigdzie nie uciekniecie i nie będziecie walczyć. Będziecie dla nas ciężarem”.
Kto tak mówił?
Syn tak mówił, tak (śmieje się). Jedźcie do Polski, bo tutaj tylko robicie zamieszanie. No, dobra, jedźmy do Polski.
I jak Pani pojechała? Były jakieś pociągi, autobusy ewakuacyjne?
Nie, dowiózł nas samochodem do Lwowa, dlatego że jechaliśmy z psami. My psów nie zostawimy, bo to nasze psy.
Mama: We Lwowie wsiedliśmy do autobusu.
We Lwowie wsiedliśmy do autobusu i dojechaliśmy do…
Mama Ołeny: Polski.
Do Polski, do Warszawy, tylko z tej strony do… no z tej… on jest cały czarny…
Ptak?
Tak, właśnie tutaj nas przywieźli. Przyjechaliśmy, siedzimy i myślimy: „Boże, co teraz? Dokąd teraz? No jesteśmy w Polsce, no i co?”.
Mama Ołeny: A potem nas rozwieźli. Nie wiedzieliśmy, dokąd nas wiozą.
Czyli nie zostaliście tam? Czy mieszkaliście przez jakiś czas?
Nie, to był ten sam dzień i miałam szczęście… Jak tylko tam przyjechaliśmy, rano poszłam na spacer z psami. Patrzę, a ludzie gromadzą się wokół czegoś… Mówię: „A co tu dają? Co tu jest? Jakąś kolejkę zorganizowaliście?”. „Czekamy na PESEL”. O! I też stanęłam w kolejce po PESEL (śmieje się).
Czyli gdy tam przyjechaliście, wszystko było zorganizowane na miejscu…
Mama Ołeny: Tak, otrzymaliśmy PESEL.
Tak.
Bezpośrednio tam?
Tak, bezpośrednio tam. Czternastego przejechaliśmy przez granicę…
14 marca?
Kwietnia. A piętnastego otrzymałam PESEL.
A co w tym miejscu zdziwiło Panią najbardziej? Jakie było Pani wrażenie, jeśli chodzi o to miejsce? Co Pani zobaczyła?
(Szeptem). Wszystko czarne. Zrozumiałam. Oni tam zawiesili… Nie wiem, co było tam wcześniej. Jakieś magazyny, albo nie. Ale nie wiem, co tam było wcześniej.
Nie wiem, dokąd Was zawieźli, więc trudno powiedzieć.
Zasłonili wszystko na czarno, agrowłókniną, taką, jaką rozkłada się w szklarni na ziemi. Wszystko było tym przykryte. To było takie przygnębiające uczucie. Wszystkie te łóżka były czarne, całe czarne, wszystkie ponure, och. Tak myślę tutaj… No co nam obiecano, no, miesiąc, no, może dwa i wojna się skończy i wszystko będzie tak samo. Nie będziesz tam nawet mieszkać przez miesiąc. Krótko mówiąc, moja babcia tam poszła (śmiech). Jest tam pokój, no, bardzo duży… no nie wiem, chyba 100 na 100 metrów, o tak. I w rzędach stoją składane łóżka. W którym rzędzie jesteśmy. Idzie do toalety, zaczyna szukać i dookoła się kręcić (śmiech). Nie mogę znaleźć, gdzie są nasze łóżka.
Mama Ołeny: Gdzie są nasze psy, gdzie są nasze rozkładane łóżka.
A ile było z Wami osób?
Mama Ołeny: Wiele.
Wiele. To jak baza przejściowa. Niektórzy byli tam tylko jeden dzień, wszyscy wyjeżdżali… do Francji, do Włoch, do Niemiec. Ten, kto jechał do Polski – zostawał. Było tam dobrze dla tych, którzy byli tam tylko przez chwilę, wsiadali do autobusu i jechali dalej.
I nie wie Pani, co to za miejsce? Przywieźli Was tutaj wolontariusze?
Mama Ołeny: tak.
Autobus nas tu przywiózł, nie wolontariusze.
A gdzie znalazła Pani autobus?
Mama Ołeny: We Lwowie.
Czyli do Polski przywieziono Was bezpośrednio ze Lwowa.
Przekraczaliśmy granicę, to ogólnie cyrk (śmieje się). Z jednej strony mam babcię, z drugiej psy, na plecach plecak, dwie torby. Mówiliśmy: „Puśćcie nas”. Ludzie nie chcieli nas przepuścić. Musieliśmy iść z psami do weterynarza. „Puśćcie nas w pierwszej kolejności, to pójdziemy do weterynarza”. Polacy popatrzyli: „Idźcie” (śmieje się).
A co znajdowało się w Waszych plecakach, na jak długo się spakowaliście? Na miesiąc? Na dwa?
Oj, co mogliśmy, to zabraliśmy… Nie to, co daliśmy radę zabrać… Wzięliśmy bieliznę…
Mama Ołeny: Lekarstwa.
Tak, lekarstw niewiele. Jakieś buty. Domowe kapcie. Jeszcze kilka par spodni, kilka swetrów. Wszystko. To wszystko. Wiele nie zabierzesz. Samochodem potem przywieźliśmy więcej, tam w Zaporożu, a stamtąd już trzeba było jechać autobusem. Nie było mężczyzn, byłam sama. I jeszcze babcia z psami. Krótko mówiąc, było wesoło (śmieje się).
Czy w Pani plecaku znalazło się jakieś miejsce na fotografie? Wzięła je Pani z sobą?
Tak, wzięliśmy ze sobą zdjęcia. I wzięłam wszystkie te rzeczy… Na wszelki wypadek.
Mama Ołeny: Żeby potem można było zawiesić na pamiątkę.
A czy miała Pani na trasie jakichś towarzyszy podróży?
Mama Ołeny: Tak, wszystko było. Byli towarzysze podróży, ale każdy za siebie, każdy za swoje…
Nie posadzili z nami nawet psów, ale wepchnęli je do bagażnika. Biegałam do tych psów na każdym postoju – wyprowadzałam je, karmiłam i dawałam im pić.
Długo jechaliście? Często się zatrzymywaliście?
Mama Ołeny: Jechaliśmy jeden dzień, tak? Trochę.
Nie, mamo, nie jechaliśmy całego dnia. Wyjechaliśmy o godz. 12, a przyjechaliśmy o 8 wieczorem, już było ciemno. Nie tak szybko. Mówili nam, że ze Lwowa będziemy jechać trzy-cztery godziny i będziemy na miejscu. Więc nie.
Przed wojną czas przejazdu ze Lwowa do Lublina to 4 godziny, a z Lublina do Warszawy dodatkowo 3 godziny. Dlatego jechała Pani tyle, ile przed wojną, a nie jak w pierwsze dni wojny… Co skłoniło Was do wyjazdu? Mówi Pani, że mieszkaliście tam miesiąc, zanim zdecydowaliście się wyjechać.
Dlatego że nie można było tam mieszkać! Spaliśmy kolejno. Nocą… Ale w nocy też do końca nie spaliśmy. Pół nocy ja, pół nocy – syn. Chodziliśmy, pilnowaliśmy, chroniliśmy, dlatego że mało tego, że byli nasi szabrownicy, to… jeszcze byli tam ruscy. Nasi chodzili bez broni, a Ruscy z automatami!
I poszłaby Pani z łopatą na automat?
No, nie wiem (ścisza głos). No nie wiem (śmieje się).
Mama Ołeny: Siedź w piwnicy, oni są… grad kul leciał wszędzie, boisz się głowę podnieść.
Cóż, przynajmniej coś: „Cześć, czekaliśmy na was, chodźcie nas zabić, zgadzamy się”.
A jak ludzie przyjęli wojska rosyjskie i jak wojska rosyjskie ich traktowały?
No wiesz, na początku nikogo nie ruszali. Przyjechali, stali i stali, to nie to samo. A potem, kiedy nasi prawdopodobnie zaczęli odpowiadać, wtedy zaczęli. No, oni… No, zresztą sam fakt, że są uzbrojeni, że czołgi…
Mama Ołeny: Nikomu słowa nie dali powiedzieć.
Tak, wszyscy w samochodach pancernych.
Mama Ołeny: Zostawili ludzi… kiedyś dostawaliśmy emeryturę w banku, ale wszystko zablokowali.
Tak, wszystko zablokowali. Od razu, od razu pierwszego dnia, jak stali… ze sklepów wynieśli wszystko. Wszędzie. Wszystko. A potem ceny potroiły się trzy razy.
Mama Ołeny: I nie można było nic kupić. Jeśli dadzą ci pieniądze, to kupisz, a jeśli nie dadzą, to znaczy, że musisz szukać sposobu na przeżycie.
Tak, to, co zostało w banku, obracali tymi hrywnami. Z banku do sklepu, ze sklepu do banku, tu rozdają…
Mama Ołeny: I stopniowo rozdają, nie tak, jak powiedzmy, że dostaję emeryturę, że dostałam całą emeryturę. Dadzą tyle, ile chcą, albo nie dadzą wcale. Nie daj Boże, Panie! Ludzie siedzieli i nie wiedzieli, co robić. Tu nasi sąsiedzi mówią: „Może dobrze robisz, odchodząc. Może my też powinniśmy. No dobrze, zobaczymy”. A potem patrzymy: Michajłówka jedzie, jedzie, jedzie, jedzie. Stali tam już od siedmiu dni i nadal jeżdżą, ale nadal nie wyjeżdżają.
Zostali…
Mama Ołeny: Tak. Jeszcze są, nie wiem. Albo po prostu ludzie sami zaczęli odpowiadać. Bili naszych sąsiadów, chłopaków, tak bardzo, że wszystko im poodbijali. Leżeli i myśleli, że nie przeżyją. Mają odbite nerki i wątrobę…
Jeden pracował w urzędzie skarbowym, a drugi ciężko pracował, naprawiając samochody, i pobili ich obu.
Tak po prostu czy może coś mówili? Czy po prostu takie okrucieństwo?
Mama Ołeny: Okrucieństwo…
Nie wiemy. Po prostu zadzwoniliśmy i powiedzieli, że zięcia Toli pobili. Mieszkają niedaleko nas, nasz ogród jest obok ich ogrodu. I mówi: biją chłopców Tatiany, leżą tam, wypluwając wątrobę i płuca.
Mama Ołeny: Co tam się stało, już nam nikt nie opowie.
A jak traktowali kobiety?
Mama Ołeny: Nie wiem. Nas nie zaczepiali, ale młodych na pewno…
My jesteśmy starymi babkami…
Mama Ołeny: Tak, jesteśmy starymi babkami.
Wie Pani, w Buczy były i dzieci, i osoby starsze.
Mama Ołeny: Nasi młodzi wyjechali do Polski, a my jesteśmy stare, nie ruszali nas. No, a tam mówią, że dziewczynki były gwałcone na środku ulicy.
U Was?
Tak, w Michajłówce.
A co zabierali? Mówi Pani, że plądrowali. A co zabierali? Jedzenie czy cenniejsze rzeczy. Czy zabierali domy?
No, na początek prosili o jedzenie.
Na początku prosili o jedzenie.
Mama Ołeny: A potem zaczęli zabierać wszystko, co im się podobało. Co tylko im się spodobało.
Potem założyli magazyn pośrodku, w samym centrum Michajłówki. Nasz zbombardowali i wybuchł, mówią… Całe centrum i cała Michajłówka oszalała. Cóż, w samym środku jest skład amunicji, który eksplodował. Leciało wszędzie. Wszystkie domy są bez okien.
Mama Ołeny: Myśleliśmy, że nasze koty nie przeżyją. Przeżyły. Później ci, którzy zostali, zabrali je. Zabrał je kolega syna. I przekazał synowi do Zaporoża.
Czyli zabraliście psy, a koty zostały?
Mama Ołeny: Tak, koty zostawiliśmy.
Myśleliśmy, wiesz, no cóż, koty nie są dla właścicieli, ale bardziej dla domu. Lato. Tu wojna wkrótce się skończy. Jeszcze trzy miesiące. Jakoś przeżyją.
Mama Ołeny: Nie. Trzeba było je zabrać.
Oj, tak, powiedziała Pani – pięć dni, trzy miesiące…
Mama Ołeny: To straszne. Straszne i dziwne. Mówią, że zabitych jest wielu. Bardzo wielu zabitych. Tysiąc.
Czy pamięta Pani może poprzednią wojnę z opowieści?
Mama Ołeny: Nie. Miałam niewiele lat. Urodziłam się podczas wojny, ale jej nie pamiętam.
A potem miałam takie wysokie ciśnienie, że w ogóle nic nie widziałam. Więc siedziałam i nie widziałam nikogo. Cóż, nie mogłam wyjść z toalety ani do toalety (śmiech). Dlatego tak chodziłam.
A wracając do tego czarnego budynku. Dokąd was zabrali?
Zadzwoniłam do córki i mówię: „Ola, tutaj są takie warunki, że nie wytrzymamy. Może miesiąc, dwa… No ale, na ile tam jechaliśmy, na miesiąc, na dwa. Tutaj – mówię – to niemożliwe. Zadzwoniła do swoich znajomych, którzy są z Zakarpacia, mieszkają w Józefowie. Przyjechali do nas i odwieźli nas do Świdra do centrum dla uchodźców, skąd przyjechaliśmy tutaj. Tam Marzena powiedziała: „A wy nie chcecie mieszkania?”, na co odpowiedzieliśmy: „Tak, chcemy mieszkanie”. Na początku zawiozła nas do Małgorzaty, ale tam są bardzo kręte schody. Ogólnie tam… Ona i tak niczego nie widzi. „No,
myślę, moja babka jak spadnie z tych schodów, to kości nie pozbierasz”. Wróciliśmy z powrotem do centrum. A wtedy znaleźli to. Zobaczyłam, że po schodach wchodzi się normalnie, można się trzymać, wszystko normalnie.
Mama Ołeny: I przyjechaliśmy tutaj. I do tej pory tu jesteśmy.
Siedzimy tutaj przyklejeni do komputera.
Czy śledzi Pani wiadomości?
No tak. Polacy oczywiście… Daj im Boże zdrowia, przyjęli nas w tym centrum, z serca nakarmili i ogólnie wszystko było dobrze. Co prawda spaliśmy na podłodze, ale cóż.No ale to o wiele lepiej niż w tym czarnym. To czarne – to było straszne, dziwne.
Mama Ołeny: Tak, tam ogólnie było bardzo dużo ludzi i wszystko…
I nas… był u nich taki podział: z dziećmi oddzielnie, z psami oddzielnie. Krótko mówiąc, jak przyjechaliśmy, przenieśli nas do drugiej hali. Tam, gdzie byli wszyscy, którzy mieli psy. I wszystkie zwierzęta szczekały, miauczały, nasze też (śmieje się).
Mama Ołeny: Ze swoimi spaliśmy w objęciach. Tak, kładłam się na tym rozkładanym łóżku, a pies obok mnie. Przytulałam go i tak razem spaliśmy (śmieje się).
A jak odnosili się do siebie ludzie? Czy Ukraińcy pomagali sobie nawzajem?
Mama: Byli tam tylko Ukraińcy, więc nikt nie pomagał, tylko szukał wyjścia z sytuacji, jak tego wszystkiego uniknąć i jak coś zmienić, żeby przynajmniej było wiadomo, co dalej. Nie było awantur, nikt nie przeklinał, niczego takiego nie było.
Ale udało się Pani nawet znaleźć tutaj pracę.
Oczywiście, na samym początku, od razu zaczęłam szukać.
Zaczęła Pani szukać od razu?
No tak, dlatego że w Polsce od razu powiedzieli, że rząd będzie wypłacał pieniądze tylko przez dwa miesiące. A co potem? I nie było wiadomo, na ile tak jest, wszystko było w stanie zawieszenia. Potem powiedzieli, że przez cztery. Krótko mówiąc, wypłacili nam za dwa, nadal nie wypłacili nam za cztery. Cóż, przynajmniej cokolwiek.
A czym się Pani zajmuje? Jak znalazła Pani pracę?
No jak? W internecie. Dobrze, że wzięliśmy chociaż laptopa. Przez internet. Przez OLX-a.
Przez OLX-a? Pracuje Pani w hotelu?
Tak.
Zajmuje się Pani sprzątaniem czy jest Pani pokojówką?
Sprzątam w kuchni.
Jest ciężko?
Tak, jest ciężko.
Pracuje Pani w nocy?
Tak.
6 dni w tygodniu czy 5?
Nie, jeden na jeden, co noc. No tak, jednej nocy jestem w domu, a kolejną pracuję.
Dzień po dniu.
Tak, dzień po dniu, ale i tak jest ciężko.
A gdy Pani śpi, to jakie ma Pani sny?
Oj, różne. Śni mi się to, co widzę na co dzień. Gdy martwiłam się o koty, to potem mi się śniły. Koty śniły się także babci, która mówiła: „Szukałam kotów, chodziłam we śnie”.
A teraz, kiedy koty są bezpieczne, to co się Pani śni?
Mama Ołeny: Nieczęsto coś mi się śni. Kładę się spać i myślę: „Mogłaby przyjść szybciej. Żeby chociaż doszła normalnie, żeby wszystko było z nią dobrze”. Chciałoby się chociaż do jakiejś pracy pójść…
A gdzie by Pani chciała pójść do pracy? Ile ma Pani lat?
80 (śmieje się). Trzynastego skończyłam 80.
Teraz, we wrześniu?
Tak, tak.
Wszystkiego najlepszego.
Nie, 13 sierpnia.
A co Pani tu gotuje? Potrawy ukraińskie czy przyzwyczajacie się do polskich potraw?
(Jednym głosem). Nie, gotujemy potrawy ukraińskie. Trudno przywyknąć do polskich potraw.
A co Pani gotuje?
No cóż… smażyłam bielasze, kotlety. Robiłam klopsiki, boeuf stroganow. Cóż, jemy wszystko to, co w Ukrainie. Gotowałam barszcz. Zupy, gotowane kluski.
Mieszka tu już Pani od kilku miesięcy i w związku z tym jak się Pani czuje? Jak u siebie w domu? Wraca Pani i mówi: „Idę do domu”? …
Mama Ołeny: Nie, nie czujemy się jak w domu.
Czekamy, aż to się skończy.
A jak Pani myśli, kiedy to może się skończyć?
No sądząc po tym, że Charków został uwolniony, myślę, że za miesiąc lub dwa. Jeśli nie nastanie zima. No myślę, że długo się przygotowywali, długo się zbierali, żeby zacząć…
Mama Ołeny: Kontratak.
Tak, kontratak.
A skąd Pani o tym wie?
Dlatego, że słuchamy i oglądamy wiadomości. Cały czas oglądamy wiadomości (śmieje się).
Jesteście jak eksperci wojskowi?
Tak. Nasz dzień zaczyna się od wiadomości i kończy się na wiadomościach.
Planujecie wrócić do Ukrainy? Czy jak skończy się wojna, to od razu zamierzacie wrócić?
No, jeśli nie będzie ataku na Zaporoże. Jeśli nie zaczną tam atakować, tak jak wszędzie bombardują, to na pewno od razu wyjedziemy. A jeśli będzie jak w Charkowie, że użyją rakiet kasetowych… Jeśli będzie gdzie wracać, to wyjedziemy.
Mama Ołeny: Tak, ale już donikąd. Nasz dom już całkowicie… Nie mamy domu, rozumiesz? Ukradli wszystko, co mieliśmy.
Sąsiedzi Wam tak powiedzieli?
Tak.
I zajęli wasz dom?
Mama Ołeny: Tak.
No nie wiemy. Dzwonił Andrzej, syna kolega, i mówił, że Ruscy przychodzili oglądać, żeby tam zamieszkać. Ale więcej nie dzwonił, więc nie wiemy, czy mieszkają, czy nie mieszkają.
A „Ruscy” to znaczy żołnierze, którzy przyjechali do Ukrainy, do Chersonia, czy rodziny, które przyjechały i się tam osiedliły?
Nie wiem, nie wiem. Ale w najlepszym wypadku rodziny, chociaż żołnierze przegonią ich na cztery strony świata. Niech się osiedlają u siebie, niech remontują swoje drewniane chaty i niech się osiedlają.
Mama Ołeny: I niech budują toalety.
A nie stawiają sedesy. „Ukraińcy w nie srają, a my będziemy je stawiać i zachwycać się nimi” (śmiech).
Skąd zna Pani takie historie?
No z telewizji, z komputera (śmiech).
Dziewczęta, a wracając do pytania, które zadałam, a my jakoś je pominęłyśmy. Jak Wasi sąsiedzi i ludzie z waszego miasteczka?
Mama Ołeny: Niczego nie wiemy.
Wielu ich zostało? Czy większość wyjechała?
Większość z nich została w drodze. Wyjechaliśmy trzeciego dnia, gdy przestali strzelać i ostrzeliwać, więc trzeciego dnia wyjechaliśmy w kolumnie. A teraz obserwujemy, że zbierają się każdego dnia i jadą, jadą i jadą. Prawdopodobnie w tej Michajłówce zostały już tylko jednostki.
A byli tacy, którzy zostali kolaborantami i od razu zaczęli się dogadywać?
Tak, tak, byli. Byli i tacy.
A Wasza władza?
Zaczęli współpracować. Powiedzieli, że za pięć dni pojadą, dlatego zdecydowaliśmy się ich wpuścić – tak było. A nam powiedzieli, że postanowili ich wpuścić?
Nie było u Was żadnej obrony terytorialnej?
Nie.
Mama Ołeny: Nie było niczego. Niczego nie organizowali. Niczego u nas nie było.
Niczego nie było. Po prostu. Jedynie syn przyjechał i od razu poszedł do obrony terytorialnej w Zaporożu.
Mama Ołeny: Cała nasza rodzina ze strony ojca. Ile ich, pięć osób, tak?
No, dlaczego pięć, z Dymkiem czterech.
Mama Ołeny: No, czterech mężczyzn od razu zapisało się do obrony terytorialnej. I jednego z nich wysłali do Bachmutu.
Nie, Leszko poszedł później do ZSU.
Mama Ołeny: Sam czy dostał wezwanie?
Sam poszedł.
Mama Ołeny: I został ranny w głowę. Do tej pory leży. Wyciągnęli wszystkie te same…
Mówią, że jest w czepku urodzony – milimetr z prawej, milimetr z lewej i albo by umarł, albo pozostałby niepełnosprawny. Cóż, tak po prostu.
A Pani syn też jest pełnoletni?
Tak, tak.
A jak otrzymał powołanie do wojska?
Nie, sam się zapisał. A jakie tam znowu powołanie. Jest tam w Michajłówce zarejestrowany, więc nikt nie wyśle mu powołania. Ledwie przyjechał i pobiegł się zapisać.
A co i kto Was tutaj wspiera?
Nic. Tylko to, że dzwonimy do siebie… rozmawiamy.
Mama Ołeny: Tak, mamy jeszcze rodzinę w Nikopolu. Kuzynkę. Bombardowania są tam codziennie. Codziennie. Niszczą tam po 35 domów na noc.
Straszne…
Mówiliśmy jej: „Tania, wyjeżdżaj razem z nami. Jedźmy wszyscy razem. Nie możemy zostać”.
Mama Ołeny: Tak. „Przesiedzimy, być może do nas nie dojdą. Tak może być…”.
Ale i tak musieli uciekać do Kirowohradu. Tam też jest 90 000 imigrantów. Ale kiedy jest tak wielu ludzi, trzeba dawać pieniądze, martwić się o jedzenie, gdzie spędzić noc i gdzie mieszkać – wszystko jest konieczne.
A Wasi sąsiedzi nie chcieli z Wami jechać? Przecież w większej grupie jest prościej.
Tak, nas i tak jechało dużo. Jechało nas, nie wiem, cała kolumna, może 15 samochodów. Cóż, to wszystko. Cóż, nie było tak, że wszystko było zorganizowane, usiedliśmy i wyjechaliśmy. Jeszcze wtedy Wereszczuk organizowała te korytarze, które zawsze były ostrzeliwane i na wieki… Nie czekaliśmy na żadnych Wereszczuków, żadnych innych. Wsiedliśmy do swoich samochodów i pojechało nas 15-18 samochodów. Dlatego Ruscy tak się nad nami nie znęcali. Nie brali rzeczy, bo kolumna jechała z Michajłówki. Wszyscy swoi. A mówią, że tych, którzy jechali pojedynczo… wyciągali co tylko na świecie, czyli wszystko co wiozą, wszystko.
Mama Ołeny: I rozstrzeliwali.
Tak, i jeszcze rozstrzeliwali.
A sprawdzali tatuaże lub telefony?
Tak, od razu rozbierali do pasa.
Kobiety też?
Nie.
Tylko mężczyzn?
Poprosili Dimę żeby też się rozebrał. Tak samo mężczyzn z przodu.
Rozumiem, że trudno jest mówić o jakichś pozytywnych momentach, które miały miejsce w tej sytuacji, ale czy w trakcie drogi albo tutaj zdarzyło się coś dobrego?
Mama Ołeny: Dobre jest to, że trafiliśmy do Polski i że jesteśmy tacy…
Córka zaszła w ciążę. Chodzi na USG, przesyła nam zdjęcia (uśmiecha się).
A jakie ma Pani stosunki z ludźmi, którzy was przyjęli?
Mama Ołeny: Normalne.
Boże, normalne. Wszędzie są ludzie. Tutaj są ludzie i tam są ludzie, to normalne.
A ta rodzina, która przyjęła Was jako pierwsza. Utrzymujecie z nimi kontakt?
Mama: Tak, z rodziną Małgorzaty.
A fotografa?
Nie znamy się. Po prostu nas tak razem postawili.
Mama Ołeny: Rodzina Małgorzaty od razu nas przyjęła i do tej pory bardzo dobrze nas traktują.
Dzwonimy do siebie, piszemy, co u nas słychać. Wysyłamy zdjęcia. I wstawiamy na Facebooku. Mamy takie same konta internetowe.
Chodzicie razem na kawkę?
Nie, nie chodzimy. Mam taką pracę, że przychodzę, śpię, a na następny dzień znowu do pracy. Krótko mówiąc, jeśli dzień przed pracą dużo chodzę, to jestem wtedy nijaka. Chce się spać i jest ciężko.
Mama Ołeny: Oni jeżdżą tylko z Moniką.
Tak, parę razy pojechaliśmy.
Mama Ołeny: Do Warszawy, na lody, obejrzeć coś.
A Pani nie zabierają?
Mama Ołeny: Niee (śmieje się).
Nie mają sumienia.
Mama Ołeny: Nie mają sumienia. Mam zawroty głowy, boją się mnie brać (śmieje się). Jeszcze gdzieś upadnę i tyle. Tylko Monika i Lena jeżdżą.
Oczywiście lody są smaczne. Solony karmel – smaczny.
Oj, bywają tu takie dziwne smaki, ale też lubię tutaj lody.
Mama Ołeny: Też lubisz? (śmieje się).
Dobrze. Bardzo Wam dziękuję, że znalazłyście dla nas czas, wpuściłyście nas do siebie i podzieliłyście się swoimi historiami. Być może o coś nie zapytałam, a chcecie opowiedzieć, o aspektach związanych z wojną lub z migracją. Może chciałybyście opowiedzieć jakąś historię.
Mama Ołeny: Chyba nie.
Nic takiego. Mieszkamy tutaj jak na minie. Siedzimy przy komputerze i niczego nam nie trzeba. Wiadomości i tyle.
Mama Ołeny: tak, trudno przywyknąć.
A nie chciałaby Pani zamieszkać bliżej córki i poszukać nowych możliwości? By być bliżej rodziny…
Tak, chciałabym, ale nie chcą przyjmować z psami. Dlatego my… Właśnie Monika zgodziła się na nasze psy i trzymamy się tego miejsca. A tak to oczywiście, chciałabym. Ale mówiono mi „bez zwierząt”, „bez zwierząt”. No co zrobisz.
A ona daleko od nas mieszka? Nie tak, że w sąsiednim miasteczku?
Daleko, prawie dzień, żeby się tam dostać. I tak nie przyjedziesz, nie spotkasz się, bo…
Mama Ołeny: Jeszcze się z nimi nie widzieliśmy. Tylko przez komputer.
Ona ma tylko wolne w sobotę i w niedzielę. Będzie jechać cały dzień, żeby porozmawiać przez dziesięć minut. Rozmawiamy przez Messengera.
Dobrze, że jest chociaż komputer i internet, to jest trochę prościej, trochę bliżej. Jeszcze raz Wam dziękuję.