Jewhenia Szudria

JEWHENIA SZUDRIA

81 lat, Irpiń – Warszawa

Hafciarka, której mieszkanie zostało zniszczone podczas szturmu Irpinia.

Jestem zaszokowana tym, że w Polsce wszyscy się uśmiechają i witają ze sobą. Zespół w ZAiKS-ie, który nas gości, również jest wspaniały. Wszyscy starają się podać pomocną dłoń. Pytają, skąd jesteśmy i starają się czym prędzej pomóc, abyśmy odnaleźli się w tym miejscu. To zrozumienie dodaje człowiekowi skrzydeł.

Jestem hafciarką, dlatego chciałam zostawić po sobie pamiątkę. Haftuję w tej chwili herb Konstancina i Irpiniu na jednym kawałku płótna. Kiedy skończę, to wraz z pisarzem Władimirem Koskinem, moim mężem, zorganizujemy wspólny wieczór artystyczny.

Nie wiemy, co z nami będzie, ponieważ nasz pobyt w ZAiKS-ie dobiega końca. Przed nami zima. Jeśli do naszych bolączek związanych z wiekiem dodać jeszcze zimno, to możemy sobie nie poradzić.

Cały czas zastanawiamy się, w jaki sposób wrócić do Irpiniu. Nasz dom jest uszkodzony, stoi bez okien ani ogrzewania. Nasze mieszkanie na piątym piętrze jest uszkodzone, podobnie jak trzy kolejne piętra u góry.

24 lutego wstaliśmy o jakiejś piątej rano, podchodzimy do okien, a tam horyzont płonie, wszystko w dymie. Czuliśmy się nieswojo, bo wojna się dopiero zaczęła, a zawierucha dotarła już do nas, w głąb kraju.

Nasz dom stoi na styku trzech miasteczek – Irpiniu, Buczy i Hostomla. Położony niedaleko stąd most drogowy został od razu wysadzony przez nasze wojsko. Obok mostu mieszka wnuczka w domu swojego ojca (mój syn jest we Francji). Przesiedziała tam w piwnicy od 24 lutego do 2 marca. W pobliżu trwały walki, w dom trafiły dwa pociski. W końcu wnuczka zdołała się wydostać z tej pułapki.

Ta horda zbliżała się coraz bardziej do naszego domu. My mieszkamy na ulicy, która nazywa się Dziewiąta Linia. Orki stanęły na Dziesiątej Linii, a nasi obrońcy na Siódmej. Znaleźliśmy się przez to w strefie, gdzie lecące z obu stron bomby i pociski niszczyły dom za domem.

Latały nad nami samoloty i przejeżdżały koło nas czołgi, ale nie sądziliśmy, że rosyjscy agresorzy będą walczyć z ludnością cywilną.

Mieliśmy jeszcze gaz, ale prąd i ciepło odcięto. Mąż mój, Władimir Aleksiejewicz, przyniósł kilka zwykłych cegieł, które postawiliśmy na palniku i w taki sposób ogrzewaliśmy się między 25 lutego a 5 marca. Nie działały telefony ani internet. Nie wiedzieliśmy, co się dzieje, mogliśmy jedynie patrzeć na zadymioną, płonącą panoramę. Straciliśmy ostatnie nadzieje i iluzje. Wiedzieliśmy, że drugi most w Romanówce, czyli dzielnicy Irpiniu, także został wysadzony i ludzie uciekają na piechotę po przerzuconych przez rzekę drewnianych kładkach. 7 marca podjęliśmy decyzję, że udajemy się do Kijowa. Władimir wziął rower, z braku walizki powiesiliśmy na nim torby i tak poszliśmy.

Wzięłam ciepłe rzeczy oraz buty, które mam teraz na sobie. Do tego dokumenty, wszystkie swoje papiery (należę do dwóch stowarzyszeń twórczych), karty czytelnika (do biblioteki Parlamentarnej i Wernadskiego) i legitymację emerycką. Szliśmy długo przez las. Było bardzo ciężko, mosty powysadzane, a droga pod ostrzałem. W końcu zgarnął nas bus wiozący ukraińskich żołnierzy. Przenocowaliśmy w Kijowie, a rano pojechaliśmy do Lwowa. Spędziliśmy tam dwa tygodnie u krewnej, jednak obok znajdowała się fabryka czołgów i uczelnia wojskowa, więc mieszkanie tam było niebezpieczne, ciągle wyły syreny. Wówczas Władimir Aleksandrowicz skontaktował się z ZAiKS-em pod Warszawą i wyjechaliśmy do Polski. To było 25 marca.

Zostawialiśmy mieszkanie w Irpiniu z myślą, że niedługo wrócimy. Moje dzieła zostały w domu na ścianie, ale około pięćdziesiąt prac, z czego dziesięć dużego formatu, trzymałam u syna. Już będąc w Konstancinie, dostałam od niego telefon, że orkowie zostali wyparci z obwodu kijowskiego, więc poprosił sąsiadów o sprawdzenie, w jakim stanie jest jego dom. Tak więc dom dwupiętrowy, wszystkie okna i drzwi wyłamane. Orkowie urządzili tam sobie nocleg. Gdzie spali, tam też się załatwiali. A moją pracą półtora na dwa metry, którą haftowałam cztery lata („Dywan Hetmański”), przykrywali się w nocy, bo faktycznie ciepło – wykorzystałam w tym dziele grube nici wełniane.

I ja, i mąż jesteśmy muzeoholikami, a także oboje kochamy przyrodę. Pierwsze, co zrobiliśmy w Konstancinie, to poszliśmy do parku, zwiedziliśmy okolicę i znaleźliśmy stowarzyszenie działkowców. Zwiedzamy muzea i podmiejskie zamki…

Straciliśmy dom, ale chcę żyć w Ukrainie i brać udział w jej odbudowie. Żyję nadzieją, że wszystkie projekty, o których mówi prezydent Wołodymyr Zełenski i nad którymi pracuje jego zespół, dojdą do skutku. Bardzo bym chciała, żeby Ukraina mogła odbudować się i odrodzić.

Mój ojciec był Białorusinem, a mama Rosjanką z Tambowa. Ja wyjechałam do Kijowa w wieku dwudziestu jeden lat, moje dzieci to Ukraińcy. Przyjęłam kulturę ukraińską i staram się sama w niej uczestniczyć. W Rosji zostali moi krewni i grób mamy. Zrozumiałam w pewnym momencie, że moja noga nie postanie już na tej ziemi, nie pokłonię się grobom przodków. Mówi się, że gdy nastanie pokój, należałoby odgrodzić się „murem chińskim” od Rosji. A we mnie taki mur już istnieje. Przestałam tolerować ich muzykę i artystów. Nie widzę już nic za tym murem. Może kiedyś wyjrzę za niego, ale teraz nie potrafię. Jest mi do bólu żal naszych żołnierzy, naszych ludzi, którzy broniąc nas, oddają własne życie.

Rozmawiała Natalia Tkaczyk
Zdjęcia: Magdalena Dzierzęcka

Pełny tekst

Ostrzegamy, że treść wywiadów może zawierać treści brutalne i wstrząsające. Są to historie wojenne traktujące często o bardzo trudnych i tragicznych, czasem brutalnych wydarzeniach. Zastrzegamy, że przedstawione na stronie świadectwa zawierają prywatne historie, opinie i odczucia kobiet, które ich udzieliły. Opinie i poglądy w nich zawarte nie są równoważne z opiniami i poglądami organizatorów projektu MOMENTY.

Proszę powiedzieć, co najbardziej podoba się pani w Konstancinie? Co daje pani siłę w tej sytuacji?

Przede wszystkim otoczenie, życzliwe nastawienie Polaków bez wyjątków, czy to na ulicy, czy tutaj. To naprawdę uderzające, kiedy z naszej sowieckiej rzeczywistości trafiasz tutaj i wszyscy uśmiechają się, pozdrawiają – nawet nieznajomi. Zajmuje się nami wspaniały zespół. Zdumiewa mnie, jak bardzo jest tu wszystko zorganizowane i to, jak wszyscy starają się podać pomocną dłoń, dopytać skąd ktoś jest, jak wszyscy współczują i starają się, żebyśmy się tu odnaleźli.

To poczucie, że jest się rozumianym, naprawdę dodaje skrzydeł. Teraz chcą, byśmy się realizowali, więc będę mówić o sobie. Tak jak haftowałam w przeszłości, i teraz jestem hafciarką, to chciałam zostawić tu po sobie jakąś pamiątkę. Tak też Marta, którą tutaj poznaliśmy, zaproponowała herb Konstancina i Irpinia. Proszę bardzo, widziała pani realizację tego projektu.

Teraz wyszywa pani herb Irpinia i herb Konstancina…

Projektant herbu Irpinia inspirował się kolorami flagi, więc mamy żółtą gałązkę sosny (dookoła naszego Irpinia są same lasy) na tle błękitnego nieba, a pod nią jeszcze płynąca u nas rzekę Irpiń. Konstancin też ma dąb i rzeczkę, no to wymyśliłam w takich proporcjach geometrycznych to zrealizować. Zrobiłam projekt i najbardziej niesamowite jest to, że Marta nie tylko rzuciła mi pomysł. Była tu jeszcze znajoma z Francji i oni przyszli do mnie i dali mi pieniądze na zakup nici, materiału itd.

A dla kogo pani haftuje ten herb? Gdzie go pani widzi? Gdzie on będzie?

W Konstancinie herb jest wszędzie, gdzie się nie ruszysz, nawet w parku. No, a herb Irpinia też naturalnie znam. Chcę je umieścić w jednej ramie i podarować ZAiKS-owi. Widziałam, jak artyści darują tam obrazy, będzie więc i haft. W każdym razie taki jest mój plan. A jak skończę, to Władimir Aleksiejewicz, mój mąż i pisarz, urządzi wieczór literacki, więc można powiedzieć, że mamy taki swój wspólny projekt.

Czy udaje się pani tu realizować?

Jeśli chodzi o naszą kondycję i pogodę, to jest mi tu bardzo wygodnie, praktycznie jakbym była u siebie w domu. Ze względu na wiek i moje problemy z sercem powinnam mieć właśnie takie warunki, nie mogłabym mieszkać gdzieś bardziej na południe albo na północ. Tutaj jest mi dobrze, ale chciałabym się tu realizować.

Zjawiła się u mnie córka Saszy i mówi: „Proszę, niech mnie pani nauczy haftować”. No i ćwiczymy. Były jeszcze dwie dziewczyny, ale już wyjechały.

Przypuśćmy, jeśli zacząłby się rok szkolny, poszłabym do Domu Kultury, zaproponowałabym dzieciom haftowanie, ale w tej chwili wisi nad nami 1 października. W takich warunkach nie można się z czymkolwiek określić, kiedy nie wiesz, co z tobą będzie. Cały czas śledzimy doniesienia z frontu, co chwilę mówią, że koniec tuż-tuż. A zima już za pasem… Są już zapowiedzi, że grzać nie będą, więc żeby chociaż przeżyć gdzieś tę zimę…

Czego się boi pani teraz najbardziej? Mówi pani, że nie wie, co będzie. Co panią najbardziej przeraża w tej niewiedzy?

Ciało potrzebuje ciepła. Jesteśmy otoczeni troską, fizycznie, żebyśmy czuli się komfortowo. Jeśli do naszych dolegliwości związanych z wiekiem dodamy zimno, to obawiam się, że nie damy sobie z tym rady. Właściwie, to właśnie to nas martwi.

A czy teraz w ogóle myśli pani o możliwości wyjazdu na Ukrainę?

Oczywiście! Oczywiście! My cały czas tylko o tym mówimy – oj, nie potrzebuję tego, my pojedziemy, cały czas ja, my jesteśmy na walizkach. Chcemy wrócić. Mamy tam podobne warunki, a do tego wielu przyjaciół, tam uczyłam haftu w szkole.

To Irpiń? Prawda?

Tak. Irpiń. Przepiękna biblioteka, tam jest wspaniałe muzeum krajoznawcze, no i wszyscy nasi przyjaciele. Tam tworzyliśmy jakby ośrodek kulturalny i wszyscy bierzemy udział w prezentacjach książek, wystawach, dyskutujemy – jakbyśmy znajdowali się w strumieniu życia. Tak, chcemy wrócić.

Czemu teraz nie może pani wrócić do Irpinia?

Nasz dom wymaga naprawy. Mamy mieszkanie na 5 piętrze, a na piętrach u góry był pożar. Do tego wyleciały wszystkie okna, a blok 8-piętrowy, dwie klatki, 72 mieszkania – wszystko bez okien. Ciepłownicy mówią, że dopóki nie wstawimy w budynku okien, oni nie będą grzali. Zaraz październik, więc jeszcze miesiąc i trzeba już grzać. Nie ma dokąd wracać.

Jak dla pani zaczął się 24 lutego? Jakie były pierwsze dni? Spodziewała się pani, że będzie wojna?

Do Władmira Aleksiejewicza późnym wieczorem zadzwonił telefon, że dziś zacznie się wojna. I dosłownie jakoś o tej piątej rano wstaliśmy, podchodzimy do okna, a tu horyzont stoi w ogniu.

Przerwę pani. A kto zadzwonił? Wojna jeszcze się nie zaczęła, ale jemu już powiedzieli.

Jakiś współpracownik albo znajomy Władimira Aleksiejewicza.

Czyli powiedział, że za kilka godzin będzie wojna?

Tak. Albo będąc już tutaj sprawdzałam coś w telefonie i dopiero zauważyłam (nie bardzo radzę sobie ze smartfonem), że 24 lutego w nocy dzwonił ktoś do mnie z Rosji. W końcu włączamy telewizor i stało się jasne, że zaczęła się wojna. Nas zdziwiło to, że wojna dopiero co się zaczęła, a pali się Wyszhorod, Hedź Kijowska i Czarnobyl, chociaż to jest środek kraju i do granicy daleko. A potem już się zaczęło na całego. Mieszkamy na styku trzech miast – Irpinia, Buczy i Hostomla. W Hostomlu jest lotnisko im. Antonowa, na którym Rosjanie wysadzili desant.

Zaczęły się walki, wszystko w ogniu, a my patrzyliśmy na to i w głowie nam się nie mieściło, że to się dzieje obok nas. Jak raz włączyliśmy telewizor, to już grał bez przerwy. Tam też mówili, że jest wojna, ale to jednak co innego, kiedy widzisz to obok siebie. A tego dnia zjawiła się nagle 30 km od nas i była coraz bliżej. Most przez rzekę na drodze z Hostomla do Kijowa został wysadzony przez wojsko, a tam zaraz obok mieszkał mój syn i wnuczka. Przesiedzieli w piwnicy do 2 marca. Warunki straszne: pod ostrzałem, bez światła i wody.

Niedługo potem przyszła do nas córka. Wtedy Rosjanie byli tuż obok. Dosłownie po drugiej stronie ulicy był sklepik, to wdarli się do środka, okna powybijali i zaczęli wódkę wynosić. Były trupy, ale szybko je sprzątnięto.

Mnie za to trwożyło co innego, nawet mówiłam mężowi. Kiedy zapadał zmrok, ktoś daleko i wysoko nadawał coś alfabetem Morse’a. I tak każdej nocy. Pisaliśmy w tej sprawie, dzwoniliśmy na policję, ale odpowiadano nam tylko, że teraz pełno jest fałszywych wiadomości. Orda się zbliżała. My mieszkamy na ulicy, która się nazywa 9 Linia. Tak więc Rosjanie byli na 10 Linii, a nasi stali na 7 Linii. Mieliśmy to nieszczęście znaleźć się między młotem a kowadłem. Piękne domy stojące dookoła były obracane w perzynę.

Wyjechaliśmy 7 marca. Dom stojący dosłownie 10 metrów od naszego spłonął doszczętnie.

Ile mają państwo lat?

Mąż ma 66, ja 81.

Dwójka osób w trochę już podeszłym wieku, a wokół spadają bomby. Jakie problemy pani napotkała? Jak sobie z nimi radziliście? Jak się ratowaliście?

Nie chcieliśmy nigdzie jechać. Latające nad głową samoloty i czołgi pod oknami to jedno, ale nie sądziliśmy, że Rosjanie będą walczyć z ludnością cywilną na wyniszczenie. Kilka nocy próbowaliśmy się ukrywać w pobliskiej szkole. Tam jednak ani światła, ani nawet podłogi. Były jakieś prycze, jakieś materace, ciemność, ludzie ze świeczkami. W zasadzie były tam same kobiety z dziećmi i starsi ludzie w naszym wieku. Od razu zorganizowano tam coś w rodzaju pomocy, gorących obiadów dla ludzi. Ale my, dopóki mieliśmy gaz, wszystko gotowaliśmy sami, nigdzie się nie zwracaliśmy po pomoc. Obok były dwa schrony przeciwlotnicze.

Potem kontaktowaliśmy się z wolontariuszami i znowu powiedzieliśmy, że ktoś nadaje alfabetem Morse’a. Jak się dowiedzieliśmy, stały tam dwa nowe domy, w których jeszcze przed wojną zamieszkali Rosjanie i faktycznie tam coś nadawali (później ich zresztą aresztowali). Czyli my może byliśmy zupełnie nieprzygotowani, za to oni mieli wszystko przewidziane. Mieli agentów, którzy czekali na sygnał, po czym faktycznie zaczęli wypełniać swoje zadania.

Pochodzi Pani z Rosji, w wieku 20 lat przeprowadziła się pani na Ukrainę i już tutaj spędziła pani życie. Jak pani, jako osoba urodzona w Rosji, odnajduje się w tej sytuacji, że pani rodzice albo krewni są tam? Jakie uczucia temu towarzyszą?

Gwoli ścisłości, mój tata jest Białorusinem z obwodu mohylewskiego, mama – Rosjanką z Tambowa. Ja przeprowadziłam się do Kijowa w wieku 21lat. Moje dzieci są Ukraińcami, przyjęłam tę kulturę i sama staram się w niej uczestniczyć w miarę swoich możliwości. Tam zostali moi krewni, groby mamy i brata. Wiem już, że moja noga na tamtej ziemi więcej nie postanie. Nie pokłonię się więcej mogiłom przodków.

Normalnie jestem osobą wyrozumiałą i wybaczającą, która ostatecznie wyciąga rękę i kontynuuje znajomość nawet, jeśli coś zaszło, ale teraz powstała przepaść, granica. Dla mnie to już za dużo. Powiadają, że jak nastanie pokój, to powinniśmy się Chińskim Murem odgrodzić, ale ja sama dla siebie zbudowałam już taki mur w sercu. Nawet sztuka – o ile kiedyś słuchałam ich muzyki, ich artystów, tak teraz zdzierżyć nie mogę.

A kiedy pojawiło się to odrzucenie? Po 24 lutego czy wcześniej? Co było taką granicą, że w pani sercu wyrósł ten Mur Chiński?

To działo się stopniowo wraz ze spływającymi doniesieniami. Ja sama jestem molem książkowym, stąd też to był ciężki szok, gdy usłyszałam o zbombardowaniu w Charkowie biblioteki Korolenki. To był pierwszy taki moment. Potem były teatry, szpitale, placówki edukacyjne, uniwersytety – to już nie mieściło mi się w głowie. Tak jakby ich dążeniem było faktycznie zmienić Ukrainę w pustynię, żeby nie został nawet ślad po narodzie. To już nawet nie kula śnieżna, ale lawina, która zmiata wszystko na swojej drodze. I ten mur jest przez to coraz wyższy i wyższy.

Kiedyś na przykład miałam indywidualną wystawę w muzeum Tyczyny. Prezentowałam swoją pracę – „Dywan hetmański”.

To pani praca?

Tak, haftowany. Dywan z wymiarami metr, półtora na dwa. Pamiętam, jak siedzę na krzesełku i podziwiam. Wielki, że sięga, jeśli nie do nieba, to przynajmniej do sufitu. Myślę sobie: „Mój Boże!”. I jakoś tam podzieliłam się uwagą z jedną moją wielbicielką, a ona mówi: „Jewgienijo Stepanowno, to nie dywan sięga nieba, to pani modlitwy”. Mam wrażenie, że teraz jest podobnie, tylko zamiast modlitw jest coraz większy mur. Ja już nie widzę, co się za nim znajduje. Czasem tam jeszcze zajrzę. Straszliwie żal mi naszych żołnierzy, naszych ludzi, którzy broniąc nas, sami oddają własne życie.

Miała pani kontakty po tamtej stronie. Nawet ktoś podobno dzwonił do pani z Rosji 24 lutego. Kto to był?

Miałam ukochaną siostrę, przeżyła 92 lata – dokładnie15 lipca będzie równo rok od jej śmierci. Zachwycała charyzmą, cała ulica ją ubóstwiała, gdzie by się nie pojawiła. Miała coś z Ałły Pugaczowej. W swoim czasie moja siostra śpiewała i to jak. Jeśli pani pamięta aktorkę Celikowską, to powiedziałby człowiek, że sobowtór. To moja miłość od dzieciństwa i przez życie razem idziemy, i zawsze raz do roku jeździłam do mamy, a rok temu ona zmarła. Jej odejście było dla mnie wielką stratą. To było dla mnie zerwanie związków z Rosją, chociaż mam tam wielu krewnych, wielu kuzynów, samych kuzynek mam chyba pięć. Ja przyjeżdżałam, a wszyscy oni tak: „No ty przecież Ninę kochasz najbardziej”.

Siostra rodzona czy cioteczna?

Cioteczna. A dzwonił jej syn, który jest wojskowym w stanie spoczynku. Brał udział w pierwszej wojnie w Czeczenii i on to wszystko zna, tam się dorobił wielkiej traumy psychicznej. Nawet opowiadał, jak był w Biesłanie – dowódca ustawił ich w szeregu i tak: „Idziesz ty, ty i ty. Do autobusów!”. A jak do niego doszedł palcem, to mu powiedział, że zostaje. Autobus pojechał napchany wojskowymi – nikt nie wrócił. Jego przyjaciel z Białorusi później opowiadał, jak sprowadzali z powrotem zwłoki tych żołnierzy. Trauma na całe życie. To właśnie on dzwonił do mnie 24 lutego.

Rozmawiała z nim pani o wojnie, która się zaczęła w 2014 roku? Jak on na nią reagował? Jak pani myśli, co chciał pani powiedzieć, co mógł pani powiedzieć 24 lutego?

Na pewno chciał powiedzieć, że zaczęła się wojna. O wojnie nigdy z nim nie rozmawiałam. Inna sprawa, że bardzo rzadko się widywaliśmy. Przyjeżdżałam przynajmniej raz w roku, ale on pełnił służbę poza Tambowem. Kiedy widzieliśmy się ostatnio (on już sam był na emeryturze, ma 56 lat), nie poruszaliśmy tego tematu. Wiedziałam, że jest mocno straumatyzowany – jego żona mówiła, że przez cały czas ma koszmary, że w nocy krzyczy, tam strzelają, tam bronią, no przez cały czas. Z pewnością chciał powiedzieć, żebyśmy się szykowali, bo wojna się zaczęła. Ale nie zdążyliśmy się przygotować, od razu zobaczyliśmy ją z okien.

Ukryła się pani w szkole razem z panem Władimirem. Kiedy zrozumieliście, że chowanie się w piwnicach nic nie da i trzeba wyjeżdżać z Irpinia?

Początkowo nie mieliśmy tylko ogrzewania, ale prąd i gaz już tak. Władimir Aleksiejewicz jest bardzo pomysłowy, więc przyniósł do domu kilka cegieł, postawił na palnik i tak się ogrzewaliśmy aż do 7 marca. W końcu odcięli inne media, a wraz z nimi zniknęła łączność – telewizor nie działał, nie wiedzieliśmy, co i gdzie się dzieje. Mogłam tylko patrzeć przez okno, bo winda nie działała, a ciężko mi zejść z 5 piętra. Wychodził tylko Władimir Aleksiejewicz, a i on nie mówił mi wszystkiego. Nagle dzwoni do nas mój syn: „Natychmiast uciekajcie!”. A my wiemy, że przez Gorenkę most już wysadzili i ludzie idą.

A syn skąd dzwonił?

Z Francji. Nie wiedzieliśmy, dokąd iść. Ostatecznie dodzwoniła się do nas krewna z Kijowa, która sama ewakuowała się do Iwano-Frankowska. Dostaliśmy instrukcje, gdzie będzie ktoś na nas czekał w Kijowie. Wtedy właśnie, 7 marca, zdecydowaliśmy się wyjechać. W naszym bloku nie został już prawie nikt – prócz naszej dwójki widziałam pojedyncze osoby. Jak już mówiłam, Władimir Aleksiejewicz jest człowiekiem pomysłowym, więc torby załadowaliśmy na rower (walizek nawet nie mieliśmy) i ruszyliśmy.

Co pani wzięła do tych toreb?

Była zima, więc oczywiście naturalnie ciepłe rzeczy: buty, czapki, szaliki. No i jeszcze reprodukcja, którą kupiłam 20 lat temu, ale bardzo mi się podobała.

Co to za reprodukcja?

Bukiet bzu we wspaniałej niebieskiej wazie na tle purpurowego obrusu. A na tym wszystkim liliowe kwiaty bzu z domieszką białego. Piękne połączenie kolorów. Pomyślałam sobie, że zacznę wyszywać, i już zaczynam działać, bo mam zasadę, że na każdej wystawie chcę od razu pokazać coś nowego. No a ja lubuję się w dużych pracach, na które schodzi po półtora roku albo nawet dwa lata. No i tutaj został mi tylko środek do zrobienia. Nie brałam się za to zimą, bo to wielki wysiłek dla oczu, a to konkretne miejsce wymaga szczególnego skupienia z uwagi na przeplatające się kolory. Chciałam to bez pośpiechu dokończyć wiosną. A tu nagle masz i się zbieraj, więc zabrałam tę pracę, zabrałam nici i igły.

No i dokumenty?

Oczywiście. Wszystkie ważne papiery: legitymację obu zrzeszeń, do których należę, kartę biblioteczną (mam jeszcze kartę do biblioteki parlamentu i Biblioteki Narodowej). Nie wzięłam swojej książeczki pracy, bo po co, jak jestem na emeryturze. Legitymację emerycką wzięłam. To są moje dokumenty.

Jest pani ludową hafciarką, miała pani wystawy indywidualne. Co z pani pracami w warunkach wojny?

Wie pani, nam Arestowycz cały czas mówił, że wszystko się skończy za dwa tygodnie. Wyjeżdżając, wyszliśmy z domu i tyle, nie myśleliśmy o pracach – jak wisiały, tak wiszą. Bardzo dużo prac jest u mojego syna. Mam 50 prac, z czego dziesięć to prace faktycznie wielkogabarytowe. Parę lat temu zaczęłam prowadzić zajęcia z haftu w bibliotece miejskiej. Poproszono mnie, bym uczyła wyszywać ściegiem satynowym. Mam taki system, że sama najpierw haftuję to, czego mają się uczyć, po czym przynoszę im to do zapoznania się i powtarzania. Ściegiem satynowym zebrało się u mnie z 20 prac.

A gdzie faktycznie znajdują się te prace?

Około dziesięciu rozdałam, a tak, to leżą w mieszkaniu u mnie w Irpiniu i u syna w Hostomlu koło tego wysadzonego mostu.

Zostawiła pani prace w mieszkaniu czy może pochowała je gdzieś w piwnicach?

Syn z rodziną też wyjechał z dnia na dzień. Już po wyparciu orków spod Kijowa poprosił sąsiadów, żeby sprawdzili, w jakim stanie jest jego dom. Budynek dwupiętrowy, wszystkie drzwi i okna wybite. Rosjanie urządzili tam sobie nocleg. Potem synowa mi jeszcze powiedziała – przepraszam za wyrażenie – że gdzie spali, tam się też załatwiali.

Dzwoni do mnie syn i mówi, że sąsiadom udało się wejść do jego domu. Dookoła jeszcze strzelają, ale czy nie chciałabym, żeby wynieśli dla mnie chociaż jedną pracę – nie mógł prosić, żeby w takich warunkach ratowali wszystkie, bo to niebezpieczne, a każda duża, w ciężkiej ramie. Po namyśle powiedziałam, że „Dywan hetmański”. Sąsiedzi jednak powiedzieli, że nie ma! Załamałam się, bo to był prezent ślubny dla córki (do czasu, aż znajdzie większe mieszkanie, dywan wisiał u syna).

Ostatecznie sąsiedzi poznosili wszystko do piwnicy i wydawało się, że na tym koniec. Jakiś czas później syn wysłał mi zdjęcie: materac, na którym spali Rosjanie, dookoła walają się rzeczy. Nagle widzę coś znajomego. Przybliżam, patrzę – Chryste! Mój dywan! Zdjęli go ze ściany i musieli się chyba nim przykrywać, bo haftowałam go grubymi wełnianymi nićmi.

Proszę powiedzieć, czemu ta praca jest pani tak droga? Proszę o niej opowiedzieć.

Pracowałam nad nią 4 lata. Znalazłam ją w książce o hafcie rosyjskim wydanej przez Muzeum Historyczne w Moskwie, to na placu Czerwonym. Muzeum historyczne zaprezentowało kolekcję i tam na odwrocie była ta fotografia. Ten dywan mnie zmusił do zapisania się do biblioteki. Co ciekawe, biblioteka Wernadskiego wymagała dyplomu ze studiów, nie wpuszczali nawet po technikum, tam jest wymagane wyższe wykształcenie. Wzięłam dyplom, zaświadczenie z miejsca pracy (pracowałam w instytucie naukowym „Kwant”) i z tymi dokumentami poszłam się zapisać.

Znalazłam tę książkę, zamówiłam i zaczęłam sporządzać szkice. Zajęło mi to dobrych kilka wizyt. Notatki mam do dzisiaj – jeśli je rozłożyć na podłodze, to zajmują cały pokój. I tak sobie kawałeczek po kawałeczku zaczęłam go wyszywać. To było niedługo przed emeryturą. Piękna kompozycja, zapamiętałam zwłaszcza dzwoneczki i piwonie. Przeczytałam później jego historię, bo zastanawiałam się, gdzie wisi oryginał. Okazało się, że przed rewolucją należał do właściciela ziemskiego. Klasztorna robota – wtedy mnisi w monastyrach zajmowali się rękodziełem i to nawet na sprzedaż. Dywan był wyhaftowany na czarnym tle, bo taka panowała wtedy moda.

A czy dobrze rozumiem, że ten dywan nazywa się „Hetmański”, to on trafił do muzeum w Moskwie z terytorium Ukrainy?

Nie, nazwa jest moja. Początkowo nazwałam go „Carski”, taki jest wspaniały, ale jak zaczęły się wystawy, to zmieniłam nazwę.

Czyli teraz większość pani prac leży w u syna w piwnicy?

Tak, córka potem jeszcze przeniosła tam prace z mojego mieszkania. Pozostaje mieć tylko nadzieję, że nie będzie drugiego ataku z Białorusi. Bardzo bym chciała, żeby prace wyszły z tego cało. Rozmawiałam z synem, żeby na przykład wywieźć je tutaj, ale wywiozę je, a dalej co? Mam 50 prac i wszystkie w ramach, to zajmie poł pokoju, a my sami nie wiemy, gdzie będziemy mieszkać.

Mieszkając na Ukrainie haftowała pani każdego dnia w ramach takiej codziennej pracy, czy tylko od czasu do czasu?

Jestem pracoholiczką. Całe życie przepracowałam w instytucie naukowym – typowa „skrzynka pocztowa”, jak się na to mawiało. Choćby nie było nic do roboty, to masz siedzieć od 8.00 do 17.00.

Na poczcie pani pracowała?

„Skrzynka pocztowa” mówiło się na przedsiębiorstwa zamknięte, coś związanego z obronnością. Ja pracowałam w dziale medycznym, projektowaliśmy aparaturę medyczną. Ale w Związku Radzieckim istniało coś takiego, jak ukryte bezrobocie – niby oficjalnie każdy ma zatrudnienie, ale nie ma nic do roboty. Posadzili mnie przy telefonie i siedź, nie plącz się pod nogami. A ja młoda, paliłam się do pracy, ale nie było czym się zająć. Wtedy właśnie odkryłam swojego konika – zaczęłam haftować. W dzieciństwie nawet wyhaftowałam kilka rzeczy, ale zarzuciłam to. A tu nagle masz coś takiego, znajdujesz sobie projekt, zabierasz się do niego, a na koniec faktycznie widzisz efekty swojej pracy.

Kończąc jeszcze wątek „Dywanu Hetmańskiego”, z każdą pracą uczyłam się coraz to nowych rzeczy – to łączenia kolorów, to kompozycji. Porównując prace widzę, jaki postęp się dokonywał. Kiedy zaczynałam prowadzić ten kurs wyszywania ściegiem satynowym, wiedziałam tyle, że ten haft istnieje, ale każda praca już wymagała przyswojenia nowego szwu, połączenia kolorów, doboru nici – to wszystko bardzo ważne. Tak samo wzór, każdy może wyhaftuje po swojemu, ale kompozycja jest na tyle udana, że nie da się tego zepsuć.

Czy temat wojny przewijał się jakoś przez pani prace przed 24 lutego albo po nim?

Osobiście wolę kwiaty, zobaczymy. Jak skończę herb Konstancina i Irpinia, może wezmę się za herb Ukrainy. Mam bardzo ładny wzór. Samej kompozycji herbu się nie zmieni, ale można pobawić się kolorami i rodzajem nici. Zobaczymy, co da się zrobić z tym niebieskim i żółtym. Będąc we Francji, kupiłam bardzo drogą tkaninę – 26 euro za metr. Nawet próbowałam kupić 70 cm, ale sprzedawca był nieubłagany, musiał być chociaż metr.

Tam będzie herb czy jeszcze jakaś kompozycja z nim?

Nie, proszę wybaczyć, ale herb to herb. I żadnych tam kompozycji. A tak z innych rzeczy: będąc tutaj zapoznałam się z twórczością Wyspiańskiego i jestem zachwycona. Przeżył tylko 33 lata – wiek Chrystusowy – a pozostawił po sobie tak bogate dziedzictwo, w Charkowie ozdabiał nawet sobory. W książce u Władimira Aleksiejewicza widziałam piękny słonecznik. Zawsze patrzę, jak praca jest zorganizowana kompozycyjnie. W Warszawie można zrobić kolorową reprodukcję?

Z jakimi odczuciami jechała pani ze Lwowa do Polski? Wiedziała pani, gdzie będzie pani mieszkać?

W życiu bywają nieoczekiwane momenty. Zadzwoniła do mnie córka mojego nieżyjącego już kuzyna mieszkająca w Bełzie.

Kiedy do pani zadzwoniła?

Zadzwoniła może 27 lutego. Powiedziała, że jak coś, to mamy przyjeżdżać, jej dom jest do naszej dyspozycji. Zapisałam jej numer w telefonie (już to umiem robić). Pomyślałam jednak, że bez sensu, gdzie tam będziemy gdzieś jechać. Ale jak kilka dni później zadzwonił jeszcze syn i powiedział, że mamy wyjeżdżać natychmiast, to podjęliśmy decyzję.

Z tą naszą drogą do Kijowa też ciekawa historia. Załadowaliśmy na rower tylko najpotrzebniejsze rzeczy, Władimir Aleksiejewicz zostawił nawet swoje ulubione aparaty – wielkie poświęcenie dla fotografa. Doszliśmy do łąk na skraju miasta, które zawsze zalewa po wiosennych roztopach i kierowaliśmy się w stronę śluzy, żeby przejść przez rzekę. Powiedziano nam, żeby nie iść na Horenkę, bo tam strzelają i w taki sposób zginęła jedna rodzina.

Szliśmy po nadrzecznym wygonie z kilometr – ni drzewka, ni krzaczka, my z tym rowerem, a nad głową świszczą nam jakieś nieznane dźwięki. W końcu wybiega do nas jakiś człowiek i mówi, że to biją z moździerzy, po czym sam chwilę później rzuca się na ziemię. Krzyczy do nas, żeśmy chyba oszaleli, ale my idziemy dalej, byle śluzy nie wysadzili. Mieliśmy szczęście i udało się. Za to widzieliśmy zanurzony do połowy BWP. Już za rzeką trafiliśmy na dwóch chłopaków ubranych, ni to po cywilnemu, ni to po wojskowemu (teraz już wiemy, że to obrona terytorialna przygotowywała okopy), którzy spytali, dokąd idziemy, po czym pokierowali nas do szosy Warszawskiej.

Co było dalej?

Przenocowaliśmy w Kijowie, a później zdzwoniłam się z mężem tej krewnej mieszkającej w Bełzie. Jechaliśmy pociągiem 12 godzin i to, co mnie zadziwiło, to uprzejmość ludzi wobec siebie. Można sobie wyobrazić, że przy tylu osobach nie było mowy, żeby wystarczyło dla wszystkich miejsc siedzących. Siedziałam na podłodze na plecaku, ale mąż się jak zawsze o mnie zatroszczył. Poszedł do pewnego młodego człowieka, który wsiadł na początku trasy, szepnął mu coś na ucho, a ten momentalnie się poderwał, dzięki czemu siedziałam już do końca podróży.

Wiele osób uznawało, że się już nasiedziało i proponowało innym pasażerom swoje miejsce. Panowała taka niesamowita zgoda. Z czasem się okazało, że gdzie się nie obrócisz, jadą sami ludzie z Irpinia. W pociągu dowiedziałam chociażby o zniszczeniu szpitala wojskowego, który znajduje się koło naszego domu. We Lwowie wyszedł po nas na stację mąż tej bratanicy, zresztą mój imiennik – ja jestem Żenia i on jest Żenia.

A jak ze Lwowa do Warszawy?

Spędziliśmy u nich dwa tygodnie. Sama bratanica wyjechała z dzieckiem na początku wojny do przyjaciółki do Pragi, ale nie mogła u niej siedzieć wiecznie, więc przeniosła się do Niemiec. U nas z kolei zaczęły się ostrzały we Lwowie, a myśmy mieszkali w pobliżu zakładów czołgowych i uczelni wojskowej. Nasz gospodarz co prawda mówił, że jest bezpiecznie i nawet nie chodziliśmy do schronu w czasie alarmu, ale Władimir Aleksiejewicz zadzwonił w jedno miejsce i tam polecono nam ośrodek ZAiKS-u. Wsiedliśmy w autobus we Lwowie o 12.00, a po północy byliśmy już tutaj.

Kiedy to było?

W nocy z 24 na 25 marca.

Co jest najcięższe emocjonalnie, od kiedy przyjechaliście do ZAiKS-u?

Szczerze mówiąc, to wiadomości z frontu. Od tego nie da się uciec, u nas wieczorem jest po prostu godzina dla polityki. Materialnie mamy wszystko, a też niewiele nam potrzeba – byle było sucho, ciepło i przytulnie. Mamy tablet i smartfon z dobrym dźwiękiem, więc oglądamy z mężem Berezowca, Szweca i jeszcze kilku, których lubimy, byle nie byli prorosyjscy. Osobiście nie mogę słuchać, kiedy źle mówią o Zełeńskim, że trzeba go postawić przed sądem i tak dalej. Bardzo to wtedy przeżywam. Tak chce się wierzyć, że wygramy.

Dokończyła pani haftować te bzy?

Wróciłam do haftowania jeszcze we Lwowie i tam udało mi się zrobić połowę. Już w Warszawie skończyły mi się nici. Bardzo wzięła sobie to do serca Maria z ZAiKS-u – moja kuratorka, jak ją nazywam, ona zresztą też jest Ukrainką. Tylko o nich powiedziałam, a niedługo potem miałam od niej już nowe. Zrobiła mi tym wielką radość. Dokończenie bzów zajęło mi dwa tygodnie.

Najpierw były bzy, potem herby Irpinia i Konstancina, a teraz ma pani plan wyhaftować herb Ukrainy, tak?

Herby dosłownie zaczęłam. Marta, jak tylko się pojawiła, od razu zaczęła aktywnie działać na rzecz tego, żebyśmy się czymś zajęli. Dała mi pieniądze, na materiały. Dostałam 200 złotych. 50 złotych poszło na nici, a prawie 40 euro na tkaninę. Bardzo prosiła o paragony, ale mówię, że się za wszystko rozliczę.

Czym teraz się pani zajmuje w ZAiKS-ie oprócz haftowania? Jak spędza pani dzień?

Oboje mamy hopla na punkcie muzeów, a poza tym lubimy przyrodę, więc pierwsze, co zrobiliśmy, to poszliśmy na spacer do parku. Są też działki, chodziliśmy tam wiosną – jakie tam są kwiaty! Zwiedziliśmy też dwa zamki pod Warszawą. Sasza wziął nas do Warszawy, od razu polecieliśmy do Muzeum Narodowego zobaczyć Matejkę. Uważam, że twórczo spędzamy czas.

W Konstancinie są dwa muzea: Żeromskiego i Villa la Fleur. Byłam naprawdę zachwycona – te sale, te żyrandole, to światło, to obramowanie, prace, to oświetlenie, jak bardzo wszystko przemyślane, a parkiet, a meble, a dookoła wszystko otaczają małe rzeźby itd.

Uczyła pani tutaj jeszcze kogoś haftu?

Władimir Aleksiejewicz znalazł tutaj jakąś szkołę kościelną prowadzoną przez siostry zakonne. Byliśmy tam na spacerze, zatrzymał się, żeby zrobić zdjęcie 3-metrowej rzeźbie, która tam stoi. Wyszła akurat jakaś kobieta, więc chciałam podpytać o rzeźbę. Zawiązała się rozmowa, powiedziałam, że jestem z Ukrainy i zajmuję się haftem. Tamta zaraz zawołała jeszcze jedną kobietę – jak się okazało z Kazachstanu, ale znającą ukraiński. Od słowa do słowa zostałam poproszona o zorganizowanie warsztatów dla dzieci 4 maja. Już w praniu okazało się, że to grupa poniżej szóstego roku życia. Władimir Aleksiejewicz pokazał im nagranie z moimi pracami, co wzbudziło prawdziwy zachwyt.

To były jednorazowe warsztaty?

Tak, tylko raz.

Na koniec proszę powiedzieć, jak i gdzie pani sobie wyobraża swoje życie za rok?

Wojna rozszerzyła nasze horyzonty życia, zobaczyliśmy zagranicę, przebywamy w Polsce, syn mnie dwa razy zapraszał, widziałam Francję, byłam w Cannes, Nicei – także muzea, wille. Tam jest interesująca tradycja, z której możemy zaczerpnąć coś dla siebie. Mają tam eleganckie wille, które potem zostają przekształcone w muzea po wykupieniu albo przekazaniu przez spadkobierców. Tak samo, jak zrobiła Żeromska – unieśmiertelniła pamięć. Ile tu willi stoi. To centrum kulturalne, ja tam wszystkie prace sfotografowałam. Co prawda nie podoba mi się ich kolorystyka (chyba, że to przez okulary kolory wydają się takie ponure).

Chciałabym być na Ukrainie. Chciałabym mimo wszystko brać udział w odbudowie kraju. Chciałabym, żeby wszystkie pomysły Zełeńskiego i jego zespołu doczekały się realizacji. Chciałabym, żeby Ukraina podniosła się ze zniszczeń. A przede wszystkim chcę sukcesów Ukrainy i sama brać w tym udział.