Tetiana Ptasznikas

TETIANA PTASZNIKAS

66 lat, Bucza – Łódź

Mieszkanka Buczy, uratowała się przed rosyjskimi żołnierzami, ukrywając się w piwnicy.

Cieszy mnie, że przebywam w Polsce, jestem tu bardzo szczęśliwa. Mieszkam z dziećmi, ludzie, w tym sąsiedzi, mnie szanują. Bardzo serdecznie się do mnie odnoszą. Każdego dnia się do mnie uśmiechają, pytają: „jak zdrowie?”, „jak się pani czuje?”. Sąsiad zrywa u siebie w ogródku ogórki czy pomidory i zawiesza dla mnie w siatce na płocie. Tylko jednego mi brakuje… tęsknię za Ukrainą. Całe życie tam spędziłam. A tak to wszystko jest, mam bardzo dobre dzieci, wspaniałego syna, bardzo dobrą synową. Wszystko dla mnie robią, wszystko. Wożą mnie do fryzjera, do kosmetyczki, żebym była ładna. Nie ma dnia, żeby syn mnie nie ucałował. A to dlatego, że mnie tak po rozpoczęciu wojny szukali.

W Buczy mieszkałam trzy lata. Miałam tam wszystko. Ale wszystko tam rozstrzelali, tam nic już nie ma, wszystko spłonęło. Rosjanie przecież zaczęli od Hostomla. Zawrócili do Buczy – zaczęli od końca i doszli do centrum. A my mieszkamy przy głównej drodze. Czołgi jadą. Pod moim domem. Nie sądziłam, że zacznie się coś takiego. Kiedy zaczęli strzelać do ludzi, to był koszmar. Siedziałam pod stołem w spiżarni. Nawet teraz jak to wspominam, to płaczę.

Przedostaliśmy się do sąsiedniej piwnicy. Zebrało się nas z dziesięć osób – sąsiadów. To już był koniec lutego. I my w tej piwnicy siedzieliśmy do 16 marca. Nie było wody. Światła nie było. Telefonu. Śnieg spadł, porządnie nasypało. My ten śnieg zbieraliśmy do wiadra, roztapialiśmy, żeby zaczerpnąć wody. Tak żeśmy przeżyli. Ktoś płakał, ktoś myślał, co dalej robić, jak przeżyć. O czym mielibyśmy rozmawiać? Słyszeliśmy tylko, jak strzelają i jak rakiety lecą.

Potem moja córka (była już w Niemczech) skontaktowała się z wolontariuszami z Ukrainy, zaczęła pisać, dzwonić, żeby znaleźć mamę. Po wyzwoleniu przeprawiono nas na deskach przez rzekę i tam pod mostem stało dwóch wojskowych, tacy potężni mężczyźni, i patrzą tak na mnie. A ja myślę: „Boże, czego oni chcą?”. Idę, a oni mnie pytają: „pani Tetiana?”, a ja odpowiadam: „tak”. „Zaraz będziemy dzwonić, dzieci pani szukają”. Nie rozumiałam, co mówią. Wszystko mi było jedno. Byłam przerażona do szpiku kości, tak że nie wiedziałam, dokąd idę. Trzeba było przeżyć, a myśmy przecież tyle dni nic nie jedli.

Jak wyszliśmy, patrzę, leżą trupy. Idę, odwracam się. Tam mężczyzna z rowerem, tam na płocie wisi ciało. Wszędzie leżały trupy. Leżały i psy lizały te ludzkie ciała. Jak można po czymś takim? Od tamtej pory o tak zasłaniałam oczy, cały czas, nie mogę…

Ale Bóg jest na świecie, on się nade mną zmiłował. Może za tą moją dobroć, że zawsze ludziom dobrze robiłam. Dojechałam do Polski, do syna. Synowa mnie wypatrzyła i mówi: „O, jest mama, chodź!”. Syn wbiega do pociągu, krzyczy: „Mamo, biegiem!”. Wybiegłam, wpadłam mu w ramiona i nic więcej nie pamiętam. On, biedny, płakał, że mnie tyle szukał. Tak ciężko. Całe życie pracowałam, starałam się i Rosjanie wszystko mi zabrali. Czy jestem czemuś winna?

Rozmawiał Żenia Klimakin
Zdjęcia: Magdalena Dzierzęcka

Pełny tekst

Ostrzegamy, że treść wywiadów może zawierać treści brutalne i wstrząsające. Są to historie wojenne traktujące często o bardzo trudnych i tragicznych, czasem brutalnych wydarzeniach. Zastrzegamy, że przedstawione na stronie świadectwa zawierają prywatne historie, opinie i odczucia kobiet, które ich udzieliły. Opinie i poglądy w nich zawarte nie są równoważne z opiniami i poglądami organizatorów projektu MOMENTY.

Co Panią obecnie cieszy?

Cieszy mnie, że jestem w Polsce, jestem tu bardzo szczęśliwa. Że jestem z dziećmi, ludzie mnie szanują, sąsiedzi mnie szanują, gospodyni mnie szanuje. Są dla mnie dobrzy. Jest jeszcze jej mąż i syn, obaj pracują. Co rano, jak tylko się zobaczymy, uśmiechają i się i pytają o zdrowie, o samopoczucie.

Gospodyni to już zwłaszcza. Raz upadłam i poobijałam się, zdarłam kolana. Jak się dowiedzieli, to od razu w szok… To bardzo dobrzy ludzie. Szkoda tylko, że nie znam języka. Jakbym znała język, to już bym nigdy do Ukrainy nie wracała. Podoba mi się tu, bardzo. Stosunki między ludźmi są bardzo dobre. Większość sąsiadów jest w moim wieku, jest taki starszy pan, który sadzi tu sobie pomidory. Jak mnie rano nie zobaczy, to już dzieci pyta „a ta pani to gdzie?”.

A wydawałoby się, że obcy ludzie.

Obcy ludzie… Przyjechałam taka nie wiadomo co za jedna z Ukrainy. A on co rano narwie u siebie i potem wiesza mi w torbie na płocie ogóreczków albo pomidorków. Mamy bardzo dobre stosunki. Nawet rozumiem już, co oni mówią, tylko nie potrafię powtórzyć.

A czego Pani tu brakuje?

Jednego brakuje… Tęsknię za Ukrainą. Całe życie tam spędziłam. A tak, to niczego mi nie trzeba, mam wspaniałe dzieci, pięknego syna, on ma wspaniałą narzeczoną. Wszystko dla mnie zrobią. Wszystko. Do fryzjera zawiozą, żebym ładnie wyglądała albo do salonu – „żeby cię ostrzygli, żebyś wszystko miała, żebyś nie myślała, że mieszkasz w jakiejś samotni”. Mnóstwo dla mnie robią, syn codziennie do mnie zajdzie. Nie ma dnia, żeby mnie nie ucałował. Bardzo dużo przeżyli, kiedy mnie szukali. Jak się znalazłam, to była taka radość. Myśleli, że nie ma mnie już na świecie. Moja córka ma tylko 35 lat, a syn 42 lata.

Gdzie Pani pracowała?

Jestem towaroznawcą, pracowałam w handlu. Mam wielu przyjaciół, gdzie nie pójdę, to wszyscy mnie znali. Bardzo towarzyska byłam. Kto by do mnie nie przyszedł, to zawsze nakarmię, napoję, jeszcze na drogę dam. Taka już jestem. Dzieci to wiedzą, chociaż ja to je pierwszy raz zobaczyłam.

Syn ma już drugą rodzinę. Wziął Anię z dziećmi, dwójka jego własnych dzieci też mieszka za granicą. Zobaczyłam je pół roku temu z nimi. Jak im mówię, że wrócę do siebie, to ona się śmieje. I mówią mi: babciu, a co my będziemy bez babci robić.

Ile Pani mieszkała w Buczy?

Tylko trzy lata. W Mikołajowie żyłam 45 lat. I właśnie w Buczy spadło na mnie to wszystko. Sprzedałam mieszkanie w Mikołajowie i włożyliśmy pieniądze w nowe budownictwo w Hostomlu. Teraz tam wszystko zburzone, spłonęło po ostrzałach. Tamci zaczynali od Hostomla. Potem poszli na Buczę, zaczynając od skraju miasta i dalej do centrum. A my przy centralnej drodze mieszkamy. Jadą czołgi, zaraz przed moim domem jedzie czołg.

To jest ulica Wokzalna [Dworcowa]. Od razu zajechali do nas. Jeszcze pętla autobusu jest przy sklepie Novus.

I to już 24 lutego te wszystkie czołgi jechały koło Pani domu?

Tak. Już na początku zaczęli strzelać w ten Novus…

A po co strzelali w sklep?

Potrzebowali się dostać do środka. Weszli i nazbierali jedzenia i wódki. Potem aptekę ostrzelali. Okno wybili i spokojnie sobie weszli po leki. A zresztą, co tam leki, nabrali wszystkiego, czego dusza zapragnie. Jedzenia, słodyczy… Jak pojechali, to przyszliśmy popatrzeć – w środku zrobili rewolucję. Wszędzie ślady po kulach, wszystko poprzewracane. To był koszmar. Ale pierwszego razu jeszcze nie narobili takich zniszczeń. Jedno okno tylko wyleciało. Jeszcze miałam nadzieję, że pojechali i na tym koniec. Jeszcze trzy dni spędziłam tam w domu na Wokzalnej. A córka z dziećmi wyjechała.

A potem Rosjanie przyjechali po raz drugi. A jak przyjechali po raz drugi, to dział się już zupełny koszmar. Strzelali do wszystkiego jak leci. Pobiegłam do sąsiadki przez ogród.

Jak Pani zrozumiała 24 lutego, kiedy wszystko się zaczęło, że to już wojna? Która była godzina, co się działo?

To była jakaś dwunasta, południe. Tamci jechali… 6 czołgów jedzie, ale nikt nie strzela. Najpierw myślałam, że to nasi jadą na Irpień, tam już strzelali.

Już Pani wiedziała, że wybuchła wojna?

Tak, wiedziałam. Że w Irpieniu zaczęli. Nie sądziłam, że coś takiego zacznie się też tutaj. Do tego jeszcze na skraju miasta, bo my mieszkamy na końcu. Myślę sobie „Boże, ale po co tutaj”. Jak weszli, to to jakiś koszmar był, normalnie strach. Zrozumiałam, że to już… Że wojna się zaczyna. Jak zaczęli strzelać do ludzi to było coś strasznego.

Potem, jak weszli po raz drugi, to działy się rzeczy nie z tej ziemi. Pod stołem siedziałam w spiżarni, na cemencie. Na kolanach pod stołem klęczałam. Teraz jak wspominam, to strasznie płakałam. To był niewyobrażalny horror… Siedzę i tak: tu okno, tu stół a tu cement, no jak to w komórce, wyłącznie goły beton. No i siedzę pod stołem, nagle trach! – okno całkiem wyleciało. Myślałam, że koniec, zaraz do mnie wejdą.

Ktoś strzelił w okno?

Tak.

Z czołgu?

Pewnie tak, nie wiem czym. Potem w drzwi coś leci, kula czy co. I w korytarzu dym taki potężny. Wszystko lata, okna wylatują. A ja pod stołem, nie mogę wyjść. Dokąd? Przy takiej strzelaninie, to ja nigdzie nie wyjdę. Potem trochę przestali, tak jakby się miało uspokoić. Przeleciałam na czworakach do sąsiadów. A u sąsiadów to samo. Dom już dachu nie miał.

Potem przez ogród poleciałam do innych, gdzie młodsi trochę byli – ona nauczycielka, on sportowiec. „Ciociu Taniu, ciocia wchodzi, ale już!”. Weszłam do nich, tam było spokojniej. Tylko jedno okno tam… Potem zeszliśmy do piwnicy, a piwnica malutka. Siedzimy i siedzimy, a tamci strzelają i strzelają. On mówi „Ciociu Taniu, musimy coś robić”. A naprzeciwko stało takie domiszcze olbrzymie. Właściciele wyjechali i zostawili klucze tym młodym. No i mówią, że chodźmy, spróbujemy się tam dostać do tego domu. Rozglądamy się, jeden dom płonie, drugi dom płonie. Straszny pożar szaleje. No to zaczęliśmy się tam przedzierać. Ale poszliśmy w tym, co ze sobą mieliśmy. Torba z dokumentami i ubranie tak jak człowiek stał.

A co miała Pani na sobie?

Byłam w płaszczu, o tam leży. I w kapciach takich. W czym wybiegłam z domu, tak zostałam. Nic więcej, tylko dokumenty w torebce. Wszystko zostawiłam. W końcu dotarliśmy do tej piwnicy. Zebrało się nas z dziesięć osób z okolicy. Wszyscy sąsiedzi, którzy nie wyjechali. To był gdzieś koniec lutego. I myśmy w tej piwnicy siedzieli do 16 marca. Nie było wody. Światła nie było. Ni telefonu, nic. Przez to dzieci mnie zaczęły szukać. Wszystko się rozładowało.

Potem jeden chłopak, co u nas był, dostał się jakoś do swojego samochodu i naładował telefon. I z tego telefonu wszyscy zaczęliśmy wydzwaniać po ludziach. Ta nauczycielka zaczęła dzwonić, to 15 marca był, żeby nas jakoś ratowali. Tamci zaczęli strzelać do tego domu. Otoczyli budynek, a z tyłu płonie inny dom. No i ta nauczycielka mówi: „No to koniec, Iwaniwna, spłoniemy tu pewnie”.

A z tyłu tego domu sąsiadka taka mieszkała. Daj jej Boże zdrowia, miała kuchenkę i piec taki stary. Gotowała tam kartofle, więc raz dziennie mogliśmy coś zjeść. Po schodach szłam, ale już iść nie mogłam, w głowie mi się kręciło bez jedzenia. Wody nie ma, pójść za potrzebą nie ma jak. Śnieg zaczął padać, tak porządnie nasypało. Zbieraliśmy ten śnieg do wiader i topiliśmy, żeby napić się wody. O w taki sposób przeżyliśmy.

Potem, kiedy córka zadzwoniła, to była już w Niemczech. Skontaktowała się z wolontariuszami, sama zaczęła pomagać wolontariacko w Niemczech. Zaczęła przekazywać kamizelki kuloodporne na Ukrainę i takie tam. Skontaktowała się z wolontariuszami na Ukrainie, potem zaczęła pisać do Kijowa, dzwonić, żeby znaleźć mamę.

Więc jak nas w końcu przeprowadzali przez rzekę na deskach, to stało pod mostem dwóch żołnierzy, takie wielkie chłopy i się tak patrzą na mnie. A ja myślę sobie „Boże, czego oni chcą?”. Strach mnie w środku obleciał. Szłam już i nie wiedziałam dokąd. Nie rozumiałam, gdzie idę. To już po deokupacji, jak nas stamtąd wyciągnęli. Idę, a oni się mnie pytają: „Pani to nie jest może Tetiana?”, ja mówię, że tak. „Będziemy zaraz dzwonić, dzieci pani szukają”. Nie rozumiałam, co do mnie mówią, że dzieci szukają. Mnie wszystko jedno było, że mnie ktoś szuka wtedy. Wszystko jedno.

Dlaczego?

Myślałam tylko przerażona, że nie wiem, gdzie ja idę. Nie rozumiałam. To przez ten wielki głód po pierwsze. Chodziło tylko o to, żeby przeżyć, bo prawie nic nie jedliśmy. Miałam jakieś leki w torebce, wypiłam prawie całą buteleczkę kropli na serce. Chłopcy, którzy byli z nami, postanowili pójść do Novusa, bo tam chleb wcześniej piekli w Novusie. Poszli po chleb i dostali jakieś 5 bochenków i trochę wody. Ale wychodzą ze sklepu, a tamci ich zatrzymują. Rosjanie. Położyli ich na podłogę, mało żeśmy zmysłów nie postradali. Jeszcze syn ich 17-letni poszedł. Nie wiem jak, może modlitwami… Ja miałam modlitewnik, jechałam z nim. Ikony leżą u mnie w kieszeni i mam je już w duszy. Więc myślę sobie: „Boże, żeby chociaż tamci chłopcy wrócili”. Trzymali ich długo, ale w końcu wypuścili. Na pewno Bóg widział i słyszał. Wypuścili ich z tym chlebem. Chłopcy przyszli i tak dzieliliśmy się kawałek po kawałeczku jedliśmy.

Proszę opowiedzieć o ludziach, z którymi siedziała Pani w piwnicy pod okupacją dwa i pół tygodnia.

To byli sąsiedzi, wszystkich znałam przed wojną. Dobrzy sąsiedzi, nie zostawili mnie. Krótko tam mieszkałam, a oni tam od zawsze mieszkali. Powiedzieli mi: „Ciociu Taniu, my cioci nigdzie nie oddamy”.

Była nauczycielka z mężem. Andrij i Oksana. Mąż sportowiec. Był też ich syn. Była jedna kobieta 86-letnia. Chłopcy ją potem na taczce wieźli, bo iść nie mogła – taka była odwodniona. Poza tym jeszcze para z naprzeciwka, oni mają po 35 lat. Mąż i żona. Do tego jeszcze Lena, 50 lat. Poza tym jeszcze jedna para – on 50 lat, a ona jakieś 45. I chłopczyk taki mały, z 6 lat. Sami sąsiedzi, ale nie znam nazwisk. Żal tego chłopca, bo bardzo dużo widział. Ciągle płakał i pytał: „mamo, nie zastrzelą nas tutaj?”. Potem wyjechali dokądś w obwodzie kijowskim, ale nawet nie wiem dokąd.

A ta piwnica była duża? Ile tam było metrów kwadratowych?

Pewnie jak trzy takie pokoiki. Jakieś 15 metrów, ale cały był wyłożony deskami. Małe okienka, kilka sztuk. Z tej strony jakieś skrzynki stały. I tyle, jeszcze meble jakieś stare. Ciemno tam w środku, nic nie widać. Czasem próbowaliśmy wejść na piętro, ale chłopcy mówili, żeby nie iść, bo przecież słychać, że strzelają, okna wylatują.

Jak wyglądał Wasz dzień? Was dziesiątka na tych 20 metrach kwadratowych, które jeszcze deskami powykładane i meble stoją.

Ot siedzieliśmy i tyle. Po prostu siedzieliśmy, rozmawialiśmy. Bez telefonu, bez niczego. Ktoś płakał, ktoś myślał, co robić dalej, jak przeżyć. O czym można było rozmawiać? Słychać tylko strzały i rakiety. I tyle, nic więcej. Przez okno wyglądać nie można, bo tamci chodzą z jakimś urządzeniem [myślę, że chodzi o termowizję – przyp. dziennikarza]. O tak to wyglądało, tak nam tłumaczyli. Raz odsunęłam delikatnie zasłonkę, popatrzyłam na lasek, a koło niego dom cały w płomieniach. Taki duży, elegancki. W podwórku dwa samochody, wszystko płonie doszczętnie. Do cna.

Jak wyście tam spali?

A gdzie tam, jaki sen. Bardziej siedzieliśmy. W butach, w płaszczach. Mieliśmy kołdry, które tam poznajdywaliśmy. Każdy coś. Dziewczyny wyszły do piętrowego domu obok i poznajdywały kołder i dywaników, poznosiły do nas. I tak siedzieliśmy. Myśleliśmy, że się już stamtąd nie wydostaniemy. Chwała Bogu, że nam nasi żołnierze pomogli. No i ten dziennikarz. Ale później zastrzelili tego dziennikarza.

Zabili go Rosjanie?

Tak. On nas ciągle nagrywał, jak tylko wyszliśmy. Wyprowadzili nas chłopcy, pomogli nam.

Po zakończeniu okupacji Buczy przyszły wojska ukraińskie i zaczęły Was wyciągać z tych piwnic.

Tak. Chłopcy zaczęli dzwonić. Tak samo ta nauczycielka – bardzo rozumna kobieta. Zaczęła wydzwaniać po wolontariuszach. Że siedzimy w piwnicy, że żyjemy. Pytała, co mamy robić. I faktycznie żołnierze przyjechali. Z karabinami byli. Jak kto mógł, tak szedł. Niektórych na taczkach wieźli. No i idziemy, a trupy leżą o tak dookoła. Odwracam się – tam facet z rowerem leży, ktoś na płocie wisi. Jak można patrzeć na coś takiego?

Widziała to Pani na własne oczy?

Wszystko na własne oczy! Próbowaliśmy wyjechać samochodem. Sąsiad ma auto. Wsiedliśmy, przejechaliśmy kawałek, ale dalej nie da rady. Wolontariusze nam powiedzieli, żeby jechać tędy i tędy. Ja tam nie znam Buczy za dobrze. Mówią, że będą stały autobusy, a wy za autobusami na Kijów pojedziecie. Ale nie można było wyjechać, bo wszędzie leżały trupy. Leżą i psy je oblizują. Jak można przeżyć coś takiego? Ja o tak oczy zamykałam cały czas, nie mogłam patrzeć. Pytam sąsiada: „Andrij, jak ty możesz w ogóle prowadzić?”.

Dojechaliśmy potem do jednego skrzyżowania. Patrzymy, na rogu stoi samochód. Obok leży człowiek zastrzelony, auto zupełnie rozbite. Sąsiad jakoś to wszystko objechał. Załadowaliśmy cały samochód, ale nie wszyscy się zabrali. Plan był taki, że ktoś inny też miał samochód jeszcze. Tak czy siak, jedziemy, ale zatrzymują nas w końcu. Z podwórka wychodzą Rosjanie z bronią i „ruki wwierch!”. Wyszliśmy wszyscy z auta, ręce w górze. „Dokąd jedziecie?”. Andrij, kierowca, mówi: „Chcemy wyjechać do Kijowa”. „Do jakiego znowu Kijowa?”. To było już 15 albo 16 marca. I tak nie dawali nam wyjechać. Zgarnęli nas i mówią: „Albo was tu wszystkich powystrzelamy, albo wracacie. Naprzód nie przejedziecie”. Więc wróciliśmy.

Próbowaliście wyjechać jeszcze przed wyzwoleniem Buczy, żeby Was Rosjanie puścili do Kijowa? Nie pozwolili wam przejechać?

Tak, nie puścili nas. Wysadzili nas wszystkich z auta. Mówimy, że z nami jest jeszcze jedna staruszka, gdzie ona tu wyjdzie i ręce podniesie? Kierowcę zabrali do siebie w podwórze. Myślę sobie, że to koniec. Na kolanach klęczałam, Biblię im pokazuję. Mówię: „Poczytajcie chłopcy, nie można ludzi tak męczyć. Rozumiem, że was tu przysłali, ale nie wolno tak znęcać się nad ludźmi. Wspólne kiedyś wszystko mieliśmy, no czy tak można? O tak ludzi zabijać”.

A oni co?

Coś tam burczeli pod nosem. Potem mówią: „Nie trzeba nas prosić, zaraz wszystko załatwimy”. Tacy okrutni, młodzi tacy po 18, 19, 20 lat. Rozumiem, jakby dorośli byli. Ale taka młodzież. Mówię mu, że on się jeszcze ożenić musi, rodzinę będzie miał, Boga się nie boi? To wszystko potem wróci. Tak nie można. On tam coś po rosyjsku pogadał. Wypuścili w końcu tego Andrieja, ale mówi że wracamy – nie puszczają.

Na drugi dzień wróciliśmy i na drugi dzień do nas zadzwonili i mówią tej nauczycielce Oksanie, żebyśmy szukali białych prześcieradeł na oznaczenia, że jesteśmy cywilami. Ale oni tam wszędzie pochowani po lasach dookoła siedzą. No i ty będziesz szedł, a tu cię zza drzewa zastrzelą i koniec. Sława Bogu, że nam nasi chłopcy pomogli. Jakoś doszliśmy. Był kawałek drogi. A tam już za domami Ukraińcy podstawili busa i tym busem dojechaliśmy do Irpienia, do rzeki. Tam most był wysadzony. Chłopcy deski przerzucili przez rzekę i po nich nas przeciągali.

Potem jeszcze do góry szliśmy. Cały czas nam pomagali wolontariusze i żołnierze. A tam już stały autobusy, było trochę spokojniej, bo z dala od walk. Miałam przy sobie tylko telefon zapisany do córki i do syna w zeszycie. Dotarłam na dworzec, a tam już każdy w swoją stronę. Stoją busy. Wszystko bezpłatnie, każdy wsiada, gdzie mu trzeba. Ktoś tam ma znajomych w Winnicy, ktoś w Tarnopolu…

Pytają się mnie: „Iwaniwna, a pani gdzie trzeba?”. Mówię, że na pewno na stację kolejową, a tam już zdecyduję, gdzie jechać. Córka pojechała już do Polski, a syn po prostu tu mieszkał. Dotarłam na dworzec i w tej chwili pojawił się pociąg na Lwów, pełny. Stoi wolontariusz i pyta, dokąd będę jechać. Mówię, że do Polski, a on, że w takim razie mam się pospieszyć, bo zaraz odjeżdża.

Weszłam do jednego wagonu, potem do drugiego, trzeciego i wszędzie pełno, nie ma gdzie usiąść. Jacyś ludzie, co z Charkowa z dziećmi jechali, mówią: „My zrobimy pani miejsce, posuniemy się”. Jechaliśmy tak 11 godzin. Całą drogę dawali mi krople na serce, wody mi kupowali. Nic nie jadłam, mogłam tylko pić. Na każdej stacji po wagonach chodzili wolontariusze i roznosili jedzenie – i w Chmielnickim, i w Winnicy. Karmili czym mogli. Swoje wypieki przynosili. Ale ja nie mogłam nic przełknąć, tylko wodę piłam, bo tak byłam przejęta, że jadę gdzieś w obce miejsce.

Do Lwowa dojechałam o pierwszej w nocy. Pierwszy raz jestem w tym Lwowie. Noc, ludzi nie ma. Ja dalej z tymi ludźmi z Charkowa. Powiedzieli, że mnie tu nie zostawią. Ja im odpowiadam, że trzeba jakoś dostać się do tej granicy. Nigdy nie byłam w tej całej Europie. Całe życie spędziłam w Ukrainie. Pomogli mi, poszliśmy razem do namiotu do wolontariuszy. Mówimy, że potrzebujemy na granicę. No i szukamy – tu już zajęte, tam też. A tu proszę, w aucie jeszcze jedno miejsce. Dowozili nas samochodami. Wsiada człowiek do samochodu, ale kto cię wiezie, dokąd cię wiezie? Masz pojęcie jaki strach? Obcy ludzie, ale wsiadam do auta razem z tymi ludźmi z Charkowa. A gdzie jedziemy? To tylko Bóg jeden wie. Na zewnątrz noc. Nawet nie wiadomo – nasi? nie nasi? Jakoś tak nie po naszemu gadają.

W końcu dowieźli nas do granicy. Tam mnóstwo jedzenia, zupa gorąca. Można było za darmo zjeść, co tylko chcesz – i soki, i owoce, i herbata, i kawa. Ludzi pełno, z całej Ukrainy jadą w środku nocy. Jedna dziewczyna młoda, może Polka, mówi: „pani siada tutaj” i usadziła mnie na takiej kanapie. Usiadłam tak na skraju i dzwonię do swoich – mówię, że jestem o tutaj. Telefon mi naładowali tam na miejscu. Potem przeszliśmy posterunek, tam tyle tych kontroli, że oj. Całą noc tam żeśmy stali, a o 5 nad ranem doszliśmy do tego głównego, polskiego posterunku. Tam nas sprawdzali, wszystkim dokładnie patrzyli w dokumenty. Po 2 osoby nas zapisywali przy okienku. Stały tam autobusy, prosili wsiadać. Wsiedliśmy. Dalej zawieźli nas na taki punkt, a dalej kto już gdzie chce. Córka mi mówi, żebym do niej, do Niemiec jechała. A ja mówię, że nie córciu… Ja…

Córka już była zagranicą, wyjechała z Buczy. W Buczy mieszkałyście w jednym domu. Ona wyjechała od razu, jak wojna wybuchła

I zabrałaby mnie, ale ja nie chciałam. Bo nie sądziłam, że będzie aż tak. Mówię jej, że ty z dziećmi jedź. Ale widzisz, jak wyszło – kto by pomyślał, ze to tak będzie. Teraz to tylko zięć został w Kijowie. pracuje tam dla obrony terytorialnej, jest kierowcą jakiegoś dowódcy.

Córka mi mówi, żebym jechała do Niemiec, a ja na to, że pojadę do syna do Polski. Bóg jest na świecie, zmiłował się nade mną. Może za moją pracę, może za to, że ludziom zawsze dobro czyniłam. Stoi bus niby pełny, ale podchodzi ta dziewczyna i mówi, że jeszcze jedna osoba może usiąść koło kierowcy. No i tak dojechałam na dworzec do Krakowa. Jechaliśmy prawie 5 godzin. Tam też bardzo długo siedzieliśmy. Było mnóstwo ludzi – i z Charkowa, z Czerniowców, z Kijowa.

Potem poszłam po bezpłatny bilet. Syn mi powiedział, którym pociągiem pojechać. Ze wszystkim mi pomogli wolontariusze. Tylko poszliśmy po ten bilet, a tam mi powiedzieli, że na najbliższy pociąg się już skończyły i „musi pani poczekać, bo są dopiero na wieczór”. Siedzę i czekam tam z ludźmi. Cały dzień nam ktoś przynosił coś do jedzenia. Podchodzi do mnie mężczyzna, Polak, i daje mi dużą czekoladę. Mówi do mnie po rosyjsku „Jeśli potrzebna pani pomoc, mieszkanie, to ja panią zabiorę”, ale odpowiadam, że nie trzeba, jadę do syna.

Jeszcze potem kobieta przyszła, przyniosła herbatę z cytryną i jakieś ciastka. Ten daje to, ten daje tamto. Dobrzy ludzie. W końcu wieczorem wolontariusze wsadzili mnie do pociągu. Nasi mówili po ukraińsku, zapytałam w pewnym momencie, po ilu stacjach od Krakowa powinnam wysiąść. Jak mi powiedzieli, to zaczęłam liczyć i się okazało, że zaraz trzeba wysiadać. Zapisałam sobie nawet na ręce nazwę stacji. Łódź i jeszcze jakieś słowo. Zapytałam kogoś, ale mi powiedzieli, że to dopiero następna stacja. Pociąg się zatrzymał i okazało się, że to jednak moja stacja. Wypatrzyła mnie narzeczona syna i mówi do Żeni: „Patrz, mama tam chodzi!”. Wleciał do pociągu i krzyczy do mnie: „Mamo, biegiem!”. Wybiegłam na peron, wpadłam na niego, a dalej już nic nie pamiętam. Płakał biedny, bo szukał mnie tyle czasu.

To trudne, całe życie pracowałam, tak się trudziłam i wszystko mi zabrali. Czy to moja wina? Pół roku minęło, a mi dalej kamień na sercu leży. Człowiek tak to wszystko wspomina i się tylko zastanawia, jakim cudem w ogóle przeżył.

Wszyscy jadą we dwójkę, we trójkę, a ja jedna sama. Dokąd ja jadę? Jeden Bóg to wie. Na szczęście ludzie mi pomogli tu dotrzeć.

Jakie wspomnienie wraca najczęściej?

Jak siedziałam pod stołem. Że tam siedziałam i czekałam, czy mnie znajdą i od razu zastrzelą. Oni strzelali do ludzi, jak leci. Wszystko im było jedno, czy młoda, czy stara, czy mężczyzna. Mój mąż do tej pory leży na leczeniu w Niemczech, jedną rękę mu niby zrobili. Dostał pokój i tak go wożą do szpitala i z powrotem.

Pani mąż był ranny pierwszego dnia wojny?

Tak, pracował w Novusie jako ochroniarz. Miał wtedy dyżur. To była jakaś 8 albo 9 rano. Zbiera się do pracy, a ja mu mówię, że może jednak by został. Tamci najechali tak niespodziewanie, że nawet nie było nic słychać. Poszedł do furtki. Mija jakaś chwila, wychodzę, a on leży koło tej furtki. Podchodzę i pytam, co się stało: „Źle się poczułeś i upadłeś?”. Wtedy już słyszałam, że strzelają. Mówię do niego, ale nagle patrzę, że on jest cały we krwi. Mówi wtedy: „Tania, nie mam siły, dostałem”. No to ja go ciągnę, chociaż jestem po zawale (dwa lata temu, ledwo mnie odratowali, biorę górę leków) i nie wolno mi targać nic ciężkiego. Ciągnę go, potem jakoś chwyciłam go pod pachami. Położył mi wtedy rękę na ramieniu, jakaś taka oklapła. Drugą w ogóle nie rusza. Pełno krwi. Ta druga ręka zupełnie przetrącona. W szpitalu mu tam coś wszczepiali, robili 6 operacji. Druga ręka też była szyta, bo z kolei się zrobiło zakażenie.

Zaciągnęłam go na werandę, co mamy taką malutką na 4 schodki. I nagle tamci znowu strzelają, widać było, że do mnie. Głowę schyliłam i kula trafiła we framugę. Jakbym ja się wtedy nie schyliła… Położyłam go w przedpokoju na dywanie i nie mogłam go już dalej ciągnąć. Leżał tam przez 8 godzin i broczył krwią. Co mogłam, to pomagałam, robiłam mu opatrunki. A on wtedy krzyczał w niebogłosy.

Zadzwoniłam do sąsiada, tego właśnie sportowca, bo byli wtedy w domu. Pytam, co robić. Dostałam od nich numer do wolontariuszy i dzwoniłam – po pogotowie, straż pożarną, po wolontariuszy, ale wszyscy odpowiadali, że nie mogą przyjechać do wezwania, proszę zobaczyć, jaka strzelanina. Nie możemy do pani wyjechać. Ja im mówię, że on przecież umrze. No dobrze, ale co my możemy zrobić? Nie możemy przyjechać.

Był przytomny?

Przytomny i to tak, że tą jedną ręką dzwonił do ludzi, dopóki mu palce współpracowały i ze wszystkimi się żegnał. Sam jest z okolic Białorusi. Ma tam siostry, braci. Obdzwonił wszystkich i się z nimi żegnał. Ja mu nosiłam ciepłej herbaty. Wieczorem przyjechali wolontariusze i go zabrali, przewiesili go przez ramię i zawieźli do szpitala w Buczy. Pytam, dokąd konkretnie go zabierają, a oni na to, że nie wiedzą – tam, gdzie się uda przejechać. Wyszłam za furtkę odprowadzić go, patrzę, a tam ulica usłana trupami. Pierwszego dnia. Kobieta jechała na rowerze. Potem mi ludzie mówili, że dwójkę dzieci miała, wracała z pracy. Zastrzelili ją. Na płocie wisi coś czarnego, ja zakładam okulary, a sąsiad do mnie przybiega, że to facet martwy. Widocznie chciał wyjrzeć przez płot i dostał.

Wyżej też jakaś niewielka postać, nie wiadomo, co za jeden. Dalej już nie było widać, czy dziecko, czy dorosły. Trupy. Cała nasza ulica, centralna ulica miasta, była w trupach. Doliczono się u nas 2 tysiące spalonych domów. Ludzie całkiem bez domu zostali. A ilu zabitych? 450 osób, tyle w samej Buczy. A tam jeszcze przecież masowe groby pokopali – nie wiadomo, ile tam ludzi. Sprawdzają dopiero. Myśmy wyjechali, a tamci dalej szaleli. Szaleli w Buczy cały miesiąc.

Idziesz i nie wiesz, gdzie nogę postawić – wszystko w trupach. Człowiek leży, a ty nie możesz mu pomóc, bo widzisz, że on już nie wstanie, jak nawet pies go oblizuje. Psy głodne, biegają i podgryzają martwych ludzi. A nikt nie może zabrać ciał. Rosjanie wszystko okupowali. Nasi żołnierze nie mogli się tam przedostać.

Jak siedzieliśmy w piwnicy, to jednego dnia panował jakby spokój. Wtedy Andrij, mąż nauczycielki, mówi, że on pójdzie. Potem przychodzi i opowiada: „Żebyście wy to widzieli, na naszej Wokzalnej stoi ze 20 czołgów i wszystkie zniszczone. Na pewno nasi walili do tych Rosjan. Nie wiem, kiedy to pozabierają, tam ani przejść, ani przejechać się nie da. Wszystko rozwalone, wszystko zniszczone, trupy leżą”. Ale nie wiedział, czyje te czołgi, chociaż wszystko wskazywało, że raczej nie nasze.

Jest dużo doniesień na temat gwałtów w Buczy. Czy była Pani świadkiem czegoś takiego?

Przybiegła do nas do piwnicy jedna kobieta. To było 10 marca, dobrze zapamiętałam tę datę. Z całej siły pukała w furtkę. Ona mieszkała gdzieś wyżej przy którejś przecznicy. Tak czy siak znała tego Andrija i wiedziała, że jesteśmy w tej piwnicy. Tamci, znaczy Rosjanie, zaszli do niej do domu. W środku był mąż, ona i dziecko 4-letnie. Rosjanie wyważyli drzwi. Męża zabrali na podwórko i rozstrzelali. Ona została w pokoju z synkiem, to jego zamknęli w łazience, a ją gwałcili we dwóch. Rozebrali ją do naga i kazali nigdzie nie wychodzić, bo jak zobaczą, że wyszła, to ją znajdą, a potem zastrzelą dziecko na jej oczach. To siedziała. Tamci się upili, wrócili do niej i znowu ją zgwałcili. A potem rozsiedli się na fotelach i usnęli. I ona to dziecko po cichu, sama wpół goła w zimę, zabrała. Wzięła je za rękę i pobiegła do nas. Pukała do bramy, Andrij wyjrzał i mówi, że Wala przyszła, po czym poszedł po nią. No i stoi przed nami, trzęsie się cała jakby rozum postradała, nawet tego nie zauważała. Opowiedziała nam, co się stało. Wezwaliśmy wolontariuszy i pogotowie. Dziecko cały czas pytało, gdzie nasz tata. Powiedziała mu, że tata jest w pracy, bo ono nie widziało, jak go zastrzelili. Jeszcze potem leżał tam w podwórku, bo przecież nie było go komu zabrać.

Dziewczynki. Jedna miała 14, a druga 13 lat. Też weszli im do domu. Mama i one. Matki nie tknęli, ale gwałcili dziewczyny na jej oczach.

A ta Wala, która przyszła do was 10 marca, to czy ona została z wami do końca?

Nie, zabrali ją wolontariusze i pogotowie.

Ale dokąd ją odwieźli, to nie wiem, może gdzieś pod Kijów. Dziecko trzeba było od razu zabrać do psychologa, ją zresztą też. Daliśmy jej ubrania, konkretnie Oksana. Andrij z Oksaną mieszkali naprzeciwko tego domu, w którym siedzieliśmy, więc mogli przebiec przez ulicę i zabrać jakieś rzeczy. Wyjrzeli, głowa nisko i pobiegli. Bo zima, a ta prawie goła przybiegła.

Rosjanie nie wiedzieli, że ukrywaliście się w tej piwnicy?

Tak, nie wiedzieli. To nas ocaliło. Właśnie dlatego poszliśmy wszyscy do tej piwnicy, bo tamci łazili po podwórkach, wyważali furtki i drzwi i wchodzili. Jak cię znajdą, to giniesz. Jak ktoś młody, to się znęcają, gwałcą. Dziewczynkę 14-letnią gwałcili w ten sposób, że przywiązali ją za ręce i nogi. Młode chłopaki po 18 lat. Ludzie mówią, że było dużo gwałtów. Kobiety dzwoniły do tej Oksany i mówiły, że faktycznie było wiele takich przypadków. To nie była jedna czy dwie takie historie.

Czy była Pani bezpośrednio świadkiem, jak zabijają?

Widziałam. Poszliśmy na piętro w tym domu, żeby się stamtąd rozejrzeć. Nie staliśmy koło okna, tylko tak zerkaliśmy, ale i tak było wszystko widać. Szły dwie kobiety i mężczyzna. Próbowali się wydostać z miasta i kiedy przechodzili koło Novusa, to ktoś do nich strzelił. Myślałam, że przeżyli, ale jak potem Andrij chodził do domu, to się dowiedział, że jednak zginęli. Wcześniej siedzieli w piwnicy Novusa. Mieli tam co jeść, brali z Novusa. Jak wyszli, to chcieli dotrzeć do Irpienia, ale ich zastrzelili. My, dopóki nas nie wyzwolili, nigdzie nie chodziliśmy. Wiedzieliśmy, że to nastąpi. Zastanawialiśmy się, czy zostać, czy co będzie, to będzie. No to spróbowaliśmy wydostać się autem, ale nas zawrócili. Szczęście, że do nas nie strzelali.

A jak się Pani dowiedziała, że Pani dom zbombardowano?

Byłam tam, wszystko było widać z tego domu, jak się było na piętrze. Palił się i mój dom, i na skrzyżowaniu jeszcze dom sąsiada. Jak to zobaczyłam, to pobiegłam odwiązać psa. Zaczęli strzelać. Upadłam i uderzyłam się bardzo mocno w palec u nogi – kulałam potem jeszcze nawet jak już wyjechaliśmy. Ostatecznie schowałam się w szopie, a psa nie odwiązałam. A to dobry pies, ładny kundel taki. Niestety, myślałam, że jest spokój, ale ten Rosjanin musiał gdzieś na górze siedzieć. Po jakimś czasie ucichło, więc uciekłam. Na szczęście potem Andrijowi udało się psa spuścić z łańcucha. Córka mówiła, że ktoś go wziął i go odratowali. Jeszcze królika nam zastrzelili, dwa mieliśmy takie ozdobne w klatce pod oknem, ze dwa, trzy lata miały.

Co Pani czuła, patrząc na Wokzalną i widząc to wszystko. Własny dom…

Myślałam, że znowu dostanę zawału. Człowiek czuje, że stracił wszystko, na co pracował całe życie. W Mikołajowie wszystko sprzedałam i tu wyjechałam. Miałam dużo pościeli, lodówkę ładną, pralkę nową, dopiero co kupiłam. Różne sprzęty kuchenne. Ale niczego z tego już nie ma. Wszystko spalone, przepadło. Zaczynaj człowieku od nowa. Mnie tam to już niepotrzebne. Będę z córką albo z synem. A tam już jeść mi dadzą. Ja też gotuję, robię, co mogę. To napiekę, to nagotuję. Jak przyjdą, to się najedzą.

Śni się Pani wojna?

Tak, śni mi się, że strzelają. Syn wraca z pracy o 3-4 nad ranem i pyta, czemu się światło pali, czemu nie śpię. O tej porze auta już zaczynają jeździć, tu jest obok duża droga, a ja się momentalnie zrywam na hałas, bo wydaje mi się, że to w okno strzelają i wojna się zaczyna. Przez pierwszy miesiąc w ogóle nie dawałam rady, ciągle się zrywałam. Siadałam, patrzyłam i myślałam: „Boże, gdzie ja jestem?. Czy to znowu się dzieje?”.

W Polsce też syreny wyły, to tak się strasznie bałam. Pytałam, czy tu też wojna wybuchła. A dokąd uciekać?

To były syreny ku czci poległych w powstaniach. A Pani wtedy myślała, że wojna się zaczęła, tak?

Tak, alarm taki sam, jak u nas. Jeśli ktoś czegoś takiego nie widział i nie słyszał, to zupełnie inaczej odbiera. Dla mnie to był koszmar, bo ja to wszystko już przeżyłam. Nigdy nie myślałam, że dożyję czegoś takiego. Grunt, że wyszliśmy z tego.

O czym Pani teraz marzy?

Żeby wrócić do Ukrainy. Żebym w ojczyźnie była. Tam mam rodziców pochowanych, tam mieszka cała rodzina. A tu jest obczyzna. Jest mi tu dobrze, dobrze mi z dziećmi, bardzo dobrze. Ale moje miejsce jest tam, to moja ziemia. Tam chcę umrzeć, nie tu. Wszyscy tak mamy, tu jest obca ziemia. To nie nasze. Nasze to jest Ukraina – tam się urodziliśmy i tam są rodzinne strony. Znam tam każdy kąt. 45 lat mieszkałam w Mikołajowie. Z zamkniętymi oczami znajdę tam każdą ulicę. A tu niczego nie znam. Nawet w Buczy wiem już, gdzie jest bazarek, gdzie jest który sklepik. Gdzie taniej, gdzie drożej. W Irpieniu też wszystko znam, bo wnuczka tam chodziła do szkoły. Nawet koleżankę tam mam w tym samym wieku, co ja. Sąsiedzi też dobrzy, zawsze porozmawiają. Ogródek sobie uprawiałam.

Nie wiem, czy moje mieszkanie w Mikołajowie jeszcze stoi. Mój brat mieszka na wsi pod Mikołajowem. Mówię mu, żeby poszedł popatrzył, a on, że lepiej nie, nie pójdzie. Piękne miasto było, tyle zakładów wojskowych, z siedem. A jaki port morski wspaniały, do tego jeszcze dwa porty rzeczne. Wprowadziłam się do córki dopiero, jak miałam zawał.

Chciałaby pani pojechać do Buczy?

Nie, ani ja, ani córka nie chcemy do Buczy. W ostateczności do Irpienia. A do Buczy nie chcę po tym, na co się tam napatrzyłam. Mam to wszystko przed oczami. Jakbym teraz pojechała do Buczy, to nie wiem, jak ja bym się zachowała. Pamiętam nawet, gdzie kto leżał. Gdzie szliśmy albo jechaliśmy. Jak tam wszystko zniszczone było. Pamiętam, jak i kto koło jakiego domu leżał.

Chciałaby Pani wszystko zapomnieć?

Chciałabym, ale nie umiem. Tego się nie da zapomnieć. Może minie jakiś czas, nie wiem. Ale tego nijak się nie da zapomnieć. Jakby przynajmniej już było po wojnie. Ale człowiek przecież widzi doniesienia. Sama się kontaktuję z Ukrainą. Tu coś wybucha, tu kogoś zabili, tam wysadzili, to cały czas trwa. U nas w Mikołajowie 11 osób za jednym razem zginęło. Ludzie jechali do pracy.

I tak dzień za dniem. Bez przerwy o tym myślisz, dlatego nie ma od tego ucieczki. Nie wiem, Ukraińcy czymś Bogu zawinili? Nie rozumiem, jaka wina na nas miałaby ciążyć, że tak męczą ludzi. Myślałam, że wojna będzie jak mi mama opowiadała. Mówiła, że faktycznie mężczyzn brali do niewoli, ale nie kobiety. Z opowieści mamy wynikałoby, że nie było czegoś takiego, jak teraz. Chodzili po podwórkach, mogli zażądać jajek. To Niemcy robili. Mężczyzn zabierali, ale kobiet nie tykali, dzieci też. Mój wujek poległ na froncie.

Kiedy porównuje Pani swoje doświadczenia z opowieściami mamy, to Rosjanie są gorsi od nazistów podczas II wojny światowej?

Oczywiście! Potwory. Nawet potwory tak nie robią.

Giną przecież dzieci. Dzieci giną i to się nie kończy. Nie wiem, jak to się wszystko skończy. Chcę do Ukrainy i dzieci też by chciały. Bo piesek tam został.

Wyobraża Pani sobie jakoś powrót? Co będziecie robić? Myśli Pani o tym dniu?

Myślę, że przyjadę i zięć mi gdzieś urządzi mieszkanie, może się przeniesiemy. Gdzie zamieszkam córka, to będę i ja. Dzieci będą chodzić do szkoły. Chciałabym też pojechać do siebie, gdzie mam wszystkie groby. Pochodzę z obwodu mikołajowskiego, z rejonu wesełynickiego. Mamy tam cmentarz i tam leżą wszyscy moi bliscy. Chcę tam pojechać i wszystkich odwiedzić. To moje marzenie. Tam leżą moi bliscy. Chociażby bratanek – zginął w 2014 roku, pochowali go tam.

Brat mówi, że wszystko tam uporządkował, były straszne krzaki. On się martwi o mnie i nie wszystko mi mówi, stara się mnie niepotrzebnie nie stresować po zawale. Zaprasza do siebie, to jest 20 km od Mikołajowa. Ale ja się go pytam, jak tu przyjeżdżać, kiedy nad głową rakiety latają, jak śpisz. Mieszkają koło Oczakowa.

Zapadła Pani w pamięć jakaś rozmowa z okupantami?

Wtedy, jak nam „ruki wwierch” powiedzieli. Prosiłam go, żeby nam nic nie robił, nie zabijał. Żeby nas puścił. Mówiłam mu, że ja rozumiem – wojna jest. Jeszcze można zniszczyć jakieś tam budynki, ale ludzi tak zabijać… Co takiego człowiek zrobił, żebyś go mordował? „Taki był rozkaz” – powiedział. „Mamy rozkaz zabijać wszystkich. Starych, młodych… Palić… Zniszczyć całą Ukrainę”. Tak powiedział: „przyjechałem i rozkaz dostałem, a jak go nie wykonam, to mnie zastrzelą”. A kto dał rozkaz? No to on, że dowódca jest. Putin to swoją drogą. Ale tam jest pełno takich jak Putin.

Jak zmieniła Panią ta wojna?

Ja z natury jestem taka, że bardzo przeżywam i się martwię o wszystkich. Teraz robię to jeszcze bardziej. O brata, o jego dzieci. Ma dwóch chłopaków, których armia chce zabrać na wojnę – jeden ma 25 lat, drugi 35. Narzeczona tego młodszego nawet stara się zdobyć dla niego zaświadczenie, żeby go nie mogli wziąć. Chudy taki, zawsze chorowity był. Brat mój, 61 lat, mówi, że poszedłby na wojnę. Pytam się go, co by zrobił. A on, że wszystkich by tam powystrzelał. Mówię mu: „Witia, uspokój ty się, do kogo ty byś tam strzelał? Pojęcia nie masz, nie byłeś tam, gdzie ja byłam”.

Proszę jeszcze powiedzieć: tak jak robi Pani zakupy w Polsce, to czy jedzenie różni się smakiem od tego na Ukrainie?

Oczywiście. Wszystko. Mięso jest zupełnie inne. Nie ma takich ryb, jak u nas w Ukrainie. U nas to rybę kupisz… Rzuca się żywa jeszcze, ładna. Jak człowiek chce, to sobie tołpygi kupi i nasmaży i jeszcze zupę rybną ugotuje… A tutaj to nie to samo. Wiadomo, że jedzenie się różni i to mocno. Jak pójdzie się na bazar, to u nas ludzie własne krowy mają, własny ser, własną śmietanę.

A jak Pani przyjedzie do Ukrainy, to co Pani kupi w pierwszej kolejności?

Przede wszystkim domowe masło. Mleka, śmietany, sera. No i mięsa, rzecz jasna. Takiego pachnącego. I słoniny. Ależ ja bym teraz zjadła słoniny.

A jak Pani uważa, dzięki czemu Pani przeżyła? Będąc tam pod okupacją, wierzyła Pani, że uda się przeżyć?

Tak, wierzyłam. Wierzyłam, że mam Boga w sobie. Mój anioł stróż jest bardzo silny. Jest we mnie Mikołaj Cudotwórca. Bardzo silny. Była ze mną święta Tatania, więc byłam przekonana, że przeżyję. Nawet siedząc bez jedzenia myślałam sobie, że wkrótce się wszystko skończy. I faktycznie się skończyło. Jak Andrijowi udało się naładować telefon, to skontaktowałam się z córką. Potem dzwoniła po kilka razy dziennie. Pytała, jak się trzymamy i tłumaczyła, jak się wydostać.

Który dzień przez te dwa i pół tygodnia był najstraszniejszy?

Każdego dnia było strasznie. Wystarczyło wyjrzeć na chwilę. Idzie drogą żołnierz z karabinem i zagląda w podwórka. Jak pies, to do psa strzela. I po co? Chodzą po ulicy, jak u siebie. Jak będzie chciał, to jedną bramę otworzy albo inną. Potem do domu wchodzą i okradają. Ludzie pouciekali, powyjeżdżali. Pozostawiali złoto i pieniądze, bo człowiek o dokumentach, o paszporcie tylko pomyślał i pojechał. Na co komu w takiej chwili złoto albo pieniądze? A tamci wszystko powynosili, sedesy wymontowywali… Nawet nie wiedzieli, co to jest.

Jeden chłopak, na oko 18 lat, mówi takie „oho, nieźle tu żyjecie”. Podjeżdżały wielkie ciężarówki wojskowe i oni do nich wszystko ładowali. Wynosili i pakowali na samochód.

Żałuje Pani, że nie udało się czegoś zabrać przy ucieczce? Jakby mogła Pani wrócić, to co by Pani zabrała? Co by Pani jeszcze włożyła do torebki?

Wziąć, to wszystko bym wzięła, tylko jak? Oczywiście, że szkoda. Włożyłabym dokumenty, bo też nie wszystko zabrałam. Komputer córki, wnuczki. Zdjęcia. Miałam trochę fotografii w zeszycie. Tam i mąż, i córka, i syn, jak się żenił. I tyle, nic więcej. Zdjęcia, album też został. Tam najważniejsze rzeczy, zdjęcia rodziców. Może u brata coś się uchowało…