Switłana Ołeszko

SWITŁANA OŁESZKO

49 lat, Charków – Warszawa

Ukraińska reżyserka teatralna, dyrektorka charkowskiego teatru Arabeski.

W Charkowie nie byliśmy gotowi na to, co stanie się po 24 lutego. Dlatego, z jednej strony, od 2014 roku miałam spakowaną walizkę z dokumentami, powerbankami, ładowarkami, bo wiedzieliśmy, że wszystko może się zdarzyć. Z drugiej strony – nikt nie chciał uwierzyć w to, co stało się potem.

Zdążyłam jeszcze zorganizować koncert pamięci Miśka Barbary, który odbył się 17 lutego. 17 lutego! Teraz trudno uwierzyć, że to wszystko organizowaliśmy, choć już wtedy przeczucie o wojnie wisiało w powietrzu.

24 lutego obudziłam się jak wszyscy o piątej rano. Nie było paniki. Wyszłam nawet kupić wodę i papierosy. Na ulicy spotkałam sąsiadów, którzy też wyszli po zakupy. Właśnie wtedy zaczęło się bombardowanie. Schroniliśmy się pod łukiem budynku w pobliżu naszego domu, przeczekaliśmy i wróciłam. Potem pojawiły się samoloty.

Z powodu bombardowania dzieci mojej siostry przez tydzień nie wychodziły z piwnicy. Ja siedziałam w domu na korytarzu. Odciągaliśmy moment wyjazdu, ponieważ nikt tego nie chciał. Ale kiedy na naszą ulicę ponownie spadła bomba, po prostu wsadziliśmy dzieci i psy do samochodów, zabraliśmy starszych rodziców i zaczęliśmy wyjeżdżać przez jakieś podwórza.

Plecak miałam spakowany już dawno – dokumenty do mieszkania, paszport, nawet książeczkę pracy, powerbank, ładowarki. Później zabrałam tylko akt zgonu męża. O, co jeszcze wzięłam w ostatniej chwili: mam takie pudełeczko z cyfrową scenografią, gdzie na małych dyskach zapisane są całe spektakle, czyli muzyka, multimedia, wideo, teksty. Wzięłam je z sobą. Dzięki temu 10 grudnia w Warszawie odbędzie się premiera jednego ze spektakli Arabesek.

Z Charkowa do Lwowa jechaliśmy z rodziną tydzień. Korki, blokady dróg, godziny policyjne. Więcej niż dwieście kilometrów dziennie nie byliśmy w stanie przejechać, a były z nami dzieci, psy, starsi rodzice. Ale to potrzebne doświadczenie: ludzie wychodzili na drogę, wynosili kawę, herbatę, wodę, jedzenie, zabierali do siebie na nocleg. A potem zadzwonił Andrzej Seweryn i powiedział: przyjeżdżaj na rezydencję do Instytutu Teatralnego.

Zabrałam rodzinę i przyjechaliśmy do Warszawy. Dostaliśmy tutaj wszystko: mieszkanie, pracę. Trudno się powstrzymać, by z wdzięczności nie objąć i nie ucałować wszystkich Polaków za to, co robią dla Ukraińców.

Gdy wyjeżdżałam, myślałam, że nie na długo. Teraz jest tak dziwnie: minęło pół roku i nadal tutaj mieszkamy. W tym czasie nie zwracaliśmy się nigdzie o żadną pomoc, ponieważ ludzie teatru przynosili nam pod drzwi góry wszystkiego. Robili to bardzo dyskretnie. Nigdy nie widzieliśmy, kiedy i kto przychodzi oraz co przynosi.

Mój tato ma 85 lat. W czasach sowieckich był ewakuowany. Moi siostrzeńcy (mają 11, 9, 7 lat) chodzą w Warszawie do szkoły. Pewnego razu przychodzą i mówią: dziadek cały czas nam opowiadał, a my nie chcieliśmy słuchać, że chodził do szkoły na Litwie, w Gruzji, i musiał się uczyć języków. Zrozumieliśmy to dopiero teraz, gdy poszliśmy do polskiej szkoły. To drugie takie doświadczenie mojego ojca. Bardzo chce wrócić do Ukrainy, mimo że tłumaczymy mu, że na razie nie ma dokąd wracać. Pewnego razu sam pojechał na dworzec, tutaj w Warszawie, i szukał pociągu do Charkowa, by wyjechać do Ukrainy.

Teraz podporą jest dla mnie praca. Nie pozostawiam sobie wolnego czasu na smutek, płacz czy oglądanie się za przeszłością. Praca. Na szczęście ją mam. To dużo.

Po 24 lutego całkowicie straciłam poczucie czasu: minęło pół roku, a wydaje się, jakby to był jeden dzień, który ciągle trwa. Nie można niczego zaplanować. Obecnie mam plany zawodowe z dwuletnim wyprzedzeniem, ale nie mogę brać tego na poważnie, choć wiem, że tutaj, w polskim teatrze, mam o wiele lepsze warunki niż wielu Ukraińców, którzy z dziećmi i zwierzętami wyjechali donikąd.

Nie tak dawno powiedziałam synowi przez telefon, że dzisiaj bardzo płakałam, a on mi odpowiedział: „Zazdroszczę ci, bo ja już od dawna nie mogę”.

Gdybym została w Ukrainie, nie byłoby ze mnie żadnych korzyści. Poza tym zarówno władze miasta, jak i wojskowi oraz wolontariusze od razu po rozpoczęciu wojny zaczęli prosić, by wyjechali wszyscy, którzy nie są wojskowymi, lekarzami, policjantami, strażakami. Czyli tymi, którzy nie przystąpią do obrony lub nie mogą być po prostu przydatni miastu. Więcej korzyści przynoszę tutaj, gdzie pracuję i zarabiam, przez co mogę pomagać innym.

Gdyby Miśko żył, oczywiście nigdzie byśmy nie wyjechali. Nie wiem, czy zabraliby go do wojska lub obrony terytorialnej, ponieważ nie miał żadnego doświadczenia wojskowego.

Nie wiem, czy dostałby wezwanie, ale to, że poszedłby – jest oczywiste. A ja bym bez niego nigdzie nie wyjechała. Często z nim rozmawiam. To wspaniała historia, która trwała dwadzieścia lat.

W Charkowie odwiedzałam jego grób bardzo często. Na tym charkowskim cmentarzu (nie jest zabytkowy, ale najstarszy i już na nim nie chowają) miasto zarezerwowało mi nawet miejsce obok niego. Wychodzi na to, że Rosjanie zabierają mi nawet rodzinny grób i prawo do odwiedzania bliskich na cmentarzu.

Wydawało mi się, że przez to, że Miśko odszedł, popchnął mnie tutaj. Mówił: śmiało, chodź, chodź. Bo po jego stracie nie mogłam myśleć o teatrze i nawet nie rozumiałam, czy jest w tym jakiś sens. A potem Virlana Tkacz i Andrzej Seweryn sprawili, że wróciłam do teatru. Na początku Virlana przyjechała do Charkowa i powiedziała: „Słuchaj, będziesz producentką w moim projekcie”. Z jednej strony to było trudne, bo jak to tak iść na próbę bez Miśka. No jak? A teraz Andrzej Seweryn nie zostawia mi w Polsce wolnego czasu.

W lutym wraz z Oksaną Zabużko powtórzymy projekt Planeta Piołun, bo zarówno aktorzy, jak i publiczność proszą o powtórkę. Niedługo organizujemy czytanie w ramach „Salonu poezji” Teatru Polskiego. Będzie to poezja Serhija Żadana oraz listy Mrożka i Lema. Na grudzień zaplanowana została premiera „Dekalogu: lokalnej wojny światowej”. To wystawa Arabesek.

Misją kultury jest zmieniać ludzi na lepsze, lecz kultura rosyjska nie poradziła sobie z tym zadaniem. Rosyjscy artyści ponoszą odpowiedzialność za swój naród.

Skończyłam filologię rosyjską i wystarczająco dokładnie czytałam rosyjskich klasyków, którzy w większości ostrzegali przed tymi okropieństwami. Szczególnie w XIX i później w XX wieku opisują cały ten smród, strach, ciemność. Według mnie kulturę tę powinni studiować fachowcy, którzy mają pewien zestaw narzędzi i nie doświadczyli traumy. Bo to wszystko jest chore, traumatyczne i, ogólnie mówiąc, nikomu niepotrzebne.

Rozmawiała Natalia Tkaczyk
Zdjęcia: Magdalena Dzierzęcka

Pełny tekst

Ostrzegamy, że treść wywiadów może zawierać treści brutalne i wstrząsające. Są to historie wojenne traktujące często o bardzo trudnych i tragicznych, czasem brutalnych wydarzeniach. Zastrzegamy, że przedstawione na stronie świadectwa zawierają prywatne historie, opinie i odczucia kobiet, które ich udzieliły. Opinie i poglądy w nich zawarte nie są równoważne z opiniami i poglądami organizatorów projektu MOMENTY.

W jednym z wywiadów mówiła Pani o tym, że rok temu była Pani najszczęśliwszą kobietą. Miała Pani ulubiony teatr, rodzinne miasto, które ogromnie Pani lubi, był ukochany mąż. Minął rok i wszystko diametralnie się zmieniło. Co daje Pani oparcie teraz, by się trzymać i iść do przodu?

Praca. Praca i tylko praca. Ja tutaj w Polsce mówię wszystkim, że jestem osobą, która nie potrzebuje wolnego czasu. Nie zostawiam sobie wolnego czasu na to, by się smucić, płakać i opierać się na przeszłości. Praca. Na szczęście ją mam. Dużo pracy.

Jak dla Pani zaczął się 24 lutego? Miała Pani przeczucia, że coś takiego może się wydarzyć?

Nie byliśmy gotowi. Niby z jednej strony w Charkowie granica jest bardzo blisko i od 2014 roku miałam spakowaną walizkę z dokumentami, powerbankami, ładowarkami. I z jednej strony żyliśmy w takim przeczuciu, że może zdarzyć się wszystko, a z drugiej – mimo wszystko nikt nie mógł i nie chciał wierzyć w to, co się wydarzy i w to, co się stało.

Obudziłam się jak wszyscy o 5 rano, ale było jakoś bardzo dziwnie, poszłam pod prysznic i teraz myślę, jak mądrze zrobiłam, bo potem już strach było iść pod prysznic. Myślisz – myjesz się i coś ci tu przyleci. Paniki nie było. Nawet poszłam po wodę, papierosy. Wodę jeszcze kupiłam, papierosów już nie, wszystko było zamknięte. I akurat podczas następnych nalotów byłam na ulicy. Spotkałam swoich sąsiadów, też wyszli na zakupy i zaczęło się bombardowanie. Zaczęliśmy biec do bramy obok swojego budynku, postaliśmy tam jakiś czas, a potem wróciliśmy do domu. Ale tak czy siak do nas nie docierało: czy to się dzieje w Charkowie? A potem zjawiły się samoloty – takie, które można było zobaczyć. A jak siedzisz w schronie, to przynajmniej słyszysz. To bardzo dziwne uczucie, nikt nie zasługuje na takie doświadczenia.

Kiedy przyjechałam do Polski, tu w Warszawie spotkałam się z Oksaną Zabużko. Ona przyjechała 23 lutego, więc tego nie doświadczyła i ją to boli, że była tutaj. A ja jej mówię, że na takie doświadczenie nikt nie zasługuje, to jest niepotrzebne, nie wzbogaca człowieka. Nie wiem, po co byłoby to komuś w życiu potrzebne.

Czyli w ogóle niczego nie dodaje, w ogóle jest niepotrzebne?

Według mnie jest absolutnie niepotrzebne. Rozmawiałam nawet z jedną aktorką, pytała, czy mogłabym się wyrazić artystycznie w teatrze. I, szczerze mówiąc, myślę, że nic nowego nie możemy o tej wojnie powiedzieć, bo to wszystko już było, to wszystko było i ludzkość już ma takie doświadczenie. Naprawdę to jest nikomu niepotrzebne. No, zmieniliśmy się, wszyscy się zmieniliśmy, jednoznacznie i nic już nie będzie takie, jak wcześniej, ale… (pauza). No, nie ma dystansu… Tak jak mówię, co zresztą widać, że nie mam dystansu i nie myślę, bym kiedykolwiek miała i podejrzewam, że i nasze dzieci też nie będą miały. Piszę do swojego syna, dzwonię, mówię, że dziś mocno płakałam, a on mówi: zazdroszczę ci, bo ja już od dawna nie mogę.

Ma Pani na myśli, że nie ma dystansu do tego, co się dzieje, co zdarzyło się 24 lutego? Nie damy rady się od tego zdystansować?

No, rozmawialiśmy też niedawno z Serhijem Żadanem, i nie tylko z nim, oczywiście, i też się zdziwiłam, jak bardzo podobne mamy odczucia czasu (co daje to doświadczenie). Ono całkowicie się zmieniło i ciężko je definiować, niby minęło pół roku, a ma się wrażenie, jakby to był jeden dzień, który wciąż trwa. Niektórzy nawet tak piszą na Facebooku: 500-któryś tam lutego. Do tego niemożliwość planowania, żyjesz z tym uczuciem. Tak, wszyscy mieliśmy plany, mieliśmy swoje życie. I Serhij mówi, że miał taki plik, w którym zapisuje swój plan. Ja mam teraz plany zawodowe na prawie dwa lata do przodu, ale dotąd nie mogę odnieść się do tego jakoś z pewnością, co będzie jutro, więc nie wiem, mam plan i próby, i spektakle, i wszystko, ale uwierzyć w to, co u mnie będzie… Wczoraj podpisaliśmy umowę o współpracy i to ma się dziać pod koniec 2023 roku. A mi się zdaje, że to jakiś absurd, jak można planować na jakiś taki dłuższy czas? Postrzeganie czasu zmieniło się. Zresztą wszystko się zmieniło.

Choć rozumiem, że jestem w znacznie lepszych warunkach, niż wielu Ukraińców, którzy wyjeżdżali donikąd z dziećmi, ze zwierzętami. Choć ja jechałam z siostrą, po tygodniu takich bombardowań, dzieci moich sióstr nie wychodziły z piwnicy, a one tylko na chwilę biegły na górę szybciutko coś przygotować dla dzieci. Ja siedziałam w domu w korytarzu, bo tam są dwie ściany.

Kiedy przyszedł ten moment, że Pani zrozumiała, że trzeba jechać?

Kiedy pocisk spadł na naszej ulicy. Mieszkamy na Myronoseckiej w Charkowie. Siedemset, osiemset metrów od nas mieści się SBU. Radziłyśmy się z siostrami, co będziemy robić. Niby walizki mają być spakowane i auta zatankowane, ale ociągałyśmy się z tym, jak się tylko da – nikt nie chciał jechać. I nagle zrozumiałyśmy, że trzeba. Bez gadania załadowałyśmy dzieci i psy do auta. Jak w filmie – leci na ciebie, wybuch tu, wybuch tam. I my tymi trzema samochodami jakimiś podwórkami jakoś wyjeżdżałyśmy, odetchnęłyśmy już gdzieś daleko za miastem. Potem jeszcze tydzień jechaliśmy do Lwowa. Korki, ludzie wyjeżdżają, posterunki, godzina policyjna. Nie dawało rady przejechać więcej niż 200 km w ciągu dnia, a mieliśmy ze sobą dzieci, psy i starszych rodziców. Z drugiej strony niesamowite doświadczenie, kiedy ludzie wychodzili na drogę i roznosili kawę, herbatę, wodę, jedzenie. Nocowaliśmy wszędzie, ludzie brali nas na noc, karmili.

No, a potem zadzwonił Andrzej Seweryn, powiedział: przyjeżdżaj. Wzięłam siostrę, jej dwójkę dzieci, psa i przyjechałyśmy tu, do Warszawy. Wszystko normalne: mieszkanie, praca. Byłam w szoku, kiedy (jestem także rezydentką Instytutu Teatralnego) w ogóle Polska, Polacy… Wczoraj przyszłam do gabinetu dyrektora omówić plany i przyszedł aktor Teatru Polskiego, który wrócił z Kijowa (był na zdjęciach) i mówi: czułem się strasznie dziwnie, bo jak tylko Ukraińcy z Kijowa dowiadywali się, że jesteśmy Polakami, zaczynali nas obejmować, całować, dziękować. (Uśmiecha się.) Ciężko się powstrzymywać, by nie obejmować i nie całować każdego Polaka.

Z jakimi uczuciami Pani przyjeżdżała do Polski, jak się Pani zdawało, na jak długo to będzie?

Na początku było jasne wrażenie, że to nie na długo i że szybko wrócimy. Na początku zostawiliśmy rodziców we Lwowie, mama mówiła, żeby w ogóle nie jechać, nie tracić pieniędzy na benzynę, bo zanim dojedziecie, już trzeba będzie wracać. Z drugiej strony było też takie palące pragnienie, żeby wyjechać i już nie wracać. A teraz jest tak strasznie dziwnie, bo minęło już pół roku i człowiek tu mieszka. Kupiłam wczoraj szlafrok i tak sobie myślę, że wszyscy przyjechaliśmy z maleńkimi walizkami, co tam można było wziąć. Tak śmiesznie, nawet nie zwracaliśmy się nigdzie z prośbą o żadną pomoc, dlatego, że nam tu z teatrów przynieśli po prostu jakieś góry wszystkiego pod drzwi, my tutaj mieszkamy na szóstym piętrze.

Teatromani przynosili?

Tak, teatromani. Przynieśli taki wieszak i tu przynosili rzeczy, ubranie, buty i postawili stół, na który przynosili produkty spożywcze. W pewnym momencie powiedzieliśmy, słuchajcie, ubrań mamy już dość, ileż można mieć ubrań; to samo z jedzeniem – mamy maleńką lodówkę, nie przejemy tego. A oni na to, że w teatrze pracuje 130 osób i każdy chce nam pomóc.

Proszę ich zrozumieć (oboje się uśmiechają).

Zrozumieć, tak. Bo naprawdę oni to tak dyskretnie robili, nigdy nawet nie widzieliśmy, kiedy przychodzą i przynoszą, kto to przynosi.

Takie Mikołaje.

Tak, prawdziwi Mikołaje. Każdy starał się przyjść po cichutku. Dzieci też zostały z marszu przyjęte do szkoły.

To Pani sióstr?

Tak, to moi siostrzeńcy. Powiedziano nam, żebyśmy poszli do biblioteki. Myśleliśmy, że dadzą nam książki, a tam góry po prostu wszystkiego. Rodzice polskich dzieci kupili wszystko: dziecięce ubrania, buty, plecaki, całą wyprawkę, zeszyty, no wszystko. Te dzieci siedziały tydzień w piwnicy. Potem jechaliśmy, pierwsza normalnie działająca stacja benzynowa była dopiero gdzieś pod Lwowem. Na stacji były hot-dogi. Jak dzieci je zobaczyły, to okazało się, że przez dwa tygodnie można stracić poczucie normalnego życia, człowiek okazuje się być dosyć elastyczny. Nauczycielka, która tę pomoc dla dzieci proponowała i organizowała, zrobiła z tego zabawę. One nie znają polskiego, więc porozumiewała się na migi. Ja wam będę coś pokazywać i wy będziecie pokazywać mi, jak tak pokażecie – zabieracie, a jak wam się jakaś rzecz nie podoba i jej nie chcecie – pokazujecie tak. Nastawiła ich na to jak na zabawę, one o wszystkim zapomniały, o tym, że są uchodźcami, że niczego nie mają. I wyszliśmy z takimi ogromnymi tobołami, mieliśmy wszystko dla dzieci. Jak można się odnosić do Polaków po tym?

Jak Pani myśli, czemu Polacy się tak zaangażowali?

Myślę, że to dlatego, że Polacy to przeżyli. Przeżyli okupację, to doświadczenie II wojny światowej okazuje się zbyt bliskie. Nam w Warszawie bardzo często mówią, kiedy słyszą, że jesteśmy z Charkowa, warszawiacy mówią, widzicie, my odbudowaliśmy Warszawę, wszystko można odbudować. Myślę więc, że to przez podobne doświadczenie, po drugie – to zbyt blisko, Polacy rozumieją, że jak my nie wytrzymamy, jeśli my przegramy, to oni będą następni. Ale mimo wszystko – taki poziom empatii to coś nieprawdopodobnego. To skrajnie różne doświadczenie. Tu nikomu niepotrzebna wojna, a tu odkrycie, że ludzie mogą być aż tak ludzcy. To też nic nowego, wojna zawsze wyciąga wszystko najgorsze i najlepsze z ludzi.

Z jakimi uczuciami śledzi Pani (czy wręcz przeciwnie – nie może Pani patrzeć) to, co się dzieje w Charkowie i Ukrainie w ogóle?

Po pierwsze, w Ukrainie została męska część obsady. Jedni służą w Gwardii Narodowej, inni w siłach zbrojnych i są w Charkowie, jeszcze inni pomagają jako wolontariusze, jak Serhij Żadan i inni moi aktorzy. Oczywiście jestem z nimi w kontakcie, no i śledzę doniesienia, jakże nie śledzić?

U mnie została sąsiadka, która nie ma dokąd wyjechać, mieszkamy drzwi w drzwi. Ma klucze do mojego mieszkania i jeszcze od kilku osób na klatce, i sprząta. Mówi: wstaję i idę sprzątać wasze mieszkania, klatkę i tak mija dzień. Tu bomby lecą, a ona sprząta – to jakiś taki stan, straszny, i piękny zarazem, no a tak poza tym, to będziemy mieli czysto, bo tak ma być. Mówi mi, że odcięli gaz (u mnie jest, u niej nie ma), a u niej zepsuła się płyta elektryczna i ona ma moje klucze i dzwoni, i pyta, czy może przychodzić gotować w mojej kuchni, że zapłaci za gaz. Moi rodzice mieszkają w tym samym budynku, tylko klatkę dalej. Powybijało u nich okna po tym, jak bomba spadła na podwórko. Na drugi dzień stawili się aktorzy, żeby posprzątać. Udało też się znaleźć organizację, która pozaklejała okna. No, z Serhijem także jesteśmy w stałym kontakcie i jestem mu bardzo wdzięczna za jego dziennik na Facebooku. Stale śledzę, nie dałoby się inaczej.

A gdzie są teraz Pani aktorzy? Czy mają jakąś możliwość twórczo się realizować? Bo jak rozumiem, teraz wszystko się zatrzymało to, co powiązane jest z Arabeskami.

Teatr stanął, chłopcy są albo w wojsku, albo zostali wolontariuszami w Charkowie. W mieście działa też Teatr Lalek, przez jakiś czas grali w metrze, póki ludzie tam żyli. Generalnie teatry nie działają, bo w teatrze siłą rzeczy zbierają się ludzie, a tego teraz robić nie można. Dziewczyny powyjeżdżały, choć niektóre już wróciły. Ktoś tam na początku wyjechał na zachód kraju, do Lwowa, Użhorodu, a ktoś za granicę – do Finlandii czy do Polski. Na przykład aktorka, która była kilka miesięcy w Użhorodzie, potem wróciła do Charkowa, a teraz ją zapraszam na spektakl, nie jako aktorkę, ale jako choreografkę. Przyjedzie kilka tygodni przed premierą pomagać mi tu w Teatrze Polskim wystawić sztukę. Jeszcze inna aktorka była w Finlandii 24 lutego, z dziecięcym teatrem, który prowadziła.

Jak ktoś może, realizuje jakieś koncerty. O, na przykład Serhij dawał koncerty w metrze. W Charkowie w centrum jest bunkier pod Uniwersytetem Narodowym, tam się coś może odbywać. A cały dobytek Arabesek znajduje się (akurat w zeszłym roku przeprowadziliśmy się do innego pomieszczenia) na terytorium zakładu, który należy do UkrOboronPromu, więc może być celem ataku. Na razie ten klub niby stoi, ale martwisz się o ludzi, a nie o majątek.

To, co mówiłam o postrzeganiu czasu i niemożliwości planowania – parę dni temu Sztab Generalny opublikował swoją strategię, w której przygotowują nas, że to wszystko potrwa jeszcze z półtora roku albo dwa. Śmieję się, że dyrektor Seweryn coś wiedział, bo dokładnie na tyle do przodu rozpisał mi grafik.

Czy ma Pani poczucie winy, że jest Pani tutaj, a nie tam? To charakterystyczne dla uchodźców.

Nie mam ani trochę wstydu, że jestem tutaj. Po pierwsze dlatego, że musiałam wywieźć rodzinę. Tak wyszło, że zdecydowałam o tym w tamtej chwili, dlatego że Charków to teraz nie miejsce dla dzieci, osób starszych albo zwierząt. Zrozumiałam, że raptem po tygodniu tych bombardowań jestem jak sparaliżowana. Gdzieś tam piątego lub szóstego dnia zadzwonił do mnie jeden aktor i powiedział, że rozwozi żywność i czy czegoś nie potrzebuję. Miałam zapasy. Mąż się zawsze ze mnie śmiał – on jest ze Lwowa i nie ma tego zwyczaju robienia zapasów, a ja jestem dziecko wielkiego głodu. Miałam zapasy na długo (do dziś moja sąsiadka ma kaszę, cukier, kawę, konserwy). Skończyły się wtedy jajka, mleko i chleb, to mi przywiózł.

Na samochody ciągle spadają bomby. Mieszkam na pierwszym piętrze, otworzyłam drzwi mieszkania i zaczęło mną trząść. Zeszłam na parter i przy drzwiach zrozumiałam, że nie mogę wyjść. Po prostu nie mogę. To taki zupełnie do niczego niepodobny strach, bo taki zwierzęcy, poza wszystkim. Jeszcze teraz mam od tego dreszcze.

W normalnym życiu wszyscy mamy jakieś lęki, to fakt, absolutnie wszyscy, ale z tymi strachami możemy pracować albo samodzielnie, albo z czyjąś pomocą, a z tym strachem praca jest niemożliwa, on paraliżuje. Stoję przed tymi drzwiami wejściowymi i rozumiem, że on musi szybko sprawę załatwić, dać mi te jajka, mleko, chleb i jechać dalej pomagać komuś innemu. Mimo wszystko nie potrafiłam się przełamać. On to zrozumiał i przyniósł mi rzeczy.

I dlatego w ogóle nie jest mi wstyd, nie byłoby tam ze mnie żadnego pożytku. Bardzo szybko zaczęły pojawiać się prośby – i kierownictwo miasta, i wojskowi, i wolontariusze – że jeśli nie jesteś wojskowym, lekarzem, policjantem, strażakiem, jeśli nie bierzesz broni do ręki albo nie możesz służyć miastu w dosłownym sensie, dosłownie być potrzebnym, to wyjeżdżaj. Byłabym ciężarem, doskonale to rozumiem, dla wolontariuszy, wojskowych. Nie mamy samochodu, nie mamy prawa jazdy, żeby jeździć i rozwozić pomoc humanitarną. Więcej pożytku ze mnie jest tutaj, mam pracę, zarabiam pieniądze, mogę komuś pomagać, coś kupować. O, na przykład chodzę i wywiadów udzielam (uśmiecha się) bez końca.

Wspomniała Pani niedawno o płaczu w trakcie rozmowy z synem. Będąc w Warszawie śledzi Pani doniesienia. Jakie są najważniejsze momenty, które wywołują Pani emocje w związku z tą sytuacją?

To bardzo różne rzeczy. Staramy się, wszyscy się staramy (wszak nie można tak bez końca siedzieć). Istnieje ogromna pokusa, żeby się zamknąć i w tym żyć. I znowuż, z Serhijem rozmawialiśmy (i to naprawdę ze wszystkimi), że przez kilka pierwszych miesięcy nikt niczego nie mógł czytać. Kiedy nas tu wszystkim tym obdarowali, wszystkim, wszystkim i bez końca pytali, co nam jeszcze potrzeba, nagle zrozumiałam, że nie mam żadnej książki, a w domu jest dość duża biblioteka, więc odpowiedziałam, że tak, może książkę i teraz już mam tutaj taką bibliotekę, nie ma gdzie książki położyć. Pojawiły się książki, ale nie od razu powróciła możliwość czytania, skupienia uwagi na tekście. W takim sensie praca przywróciła mnie do życia, dlatego, że potrzeba pokazania czegoś na scenie wymaga, żeby coś jeszcze przeczytać, i to wnikliwie. Tak jak mówię, wczoraj kupiłam szlafrok po kąpieli, a na początku takie rzeczy wydawały mi się czymś niewartym uwagi.

Co Pani miała spakowane w plecaku, który stał od 2014 roku?

Były dokumenty dotyczące mieszkania, tylko potem dodałam akt zgonu męża, dowód osobisty, nawet książeczkę pracy (jakimś cudem tam była, pewnie kiedyś ją tam włożyłam i zapomniałam o niej, a okazało się, że jest tu potrzebna), powerbank, ładowarki. O, to zrobiłam w ostatniej chwili i to dziwne, co człowiek zabiera: mam takie pudełeczko z cyfrową scenografią, tam na takich maleńkich pendrive’ach są całe spektakle, czyli wszystko: muzyka, multimedia, wideo, no wszystko – zapisane teksty i ja to wzięłam ze sobą. I dzięki temu 10 grudnia tutaj odbędzie się premiera spektaklu z Arabesek, który już mieliśmy.

Kto w nim tutaj zagra?

Polscy aktorzy, aktorzy Teatru Polskiego. W plecaku miałam jeszcze jakieś tam krakersy i kabanosy to też pamiętam, że kiedyś się naradzaliśmy. Zdążyłam jeszcze zrealizować koncert dla uczczenia pamięci Miśka Barbary, odbył się 17 lutego. 17 lutego! Teraz się zastanawiam, jak my to zdążyliśmy zrobić. Choć wtedy odnosiło się takie wrażenie, no, wszyscy już czuli, że coś w powietrzu wisiało, choć prawda, że nikt nie wierzył, po koncercie podszedł do mnie jeden deputowany Rady, który powiedział, że po 20 lutego może zdarzyć się wszystko. I pamiętam, że wróciliśmy do Charkowa i ja kupiłam kabanosy właśnie z taką myślą, że to coś takiego, co można zabrać w drogę.

Ubrań mieliśmy tyle, co na sobie – w czym staliśmy, w tym pojechaliśmy. To był luty, miałam na sobie ciepłe spodnie, sweter, kurtkę i buty. Nawet czapki nie miałam. Kupiłam ją sobie we Lwowie. Wtedy po raz pierwszy pojawiło się uczucie, że nie ma co obrastać w rzeczy, będziemy przecież wracać. A potem przyszła wiosna i nagle rozumiesz, że nie będziesz chodzić w zimowych rzeczach. Później widzisz, że już jest lato, i myślisz sobie – pójdę kupić kostium kąpielowy.

Triggerem może się stać cokolwiek, na początku były nawet takie formułki grzecznościowe. Człowiek życzy ci dobrego dnia, a ty myślisz, jak dzień może być teraz dobry. Raz współpracownicy z teatru zaprosili mnie do Muzeum Narodowego na wystawę, której kuratorką była ich znajoma. „Historia polskiego wzornictwa przemysłowego”. Było ciekawie, potem poszliśmy na kawę. I ta kobieta z muzeum mówi, że przeprasza, że może ten temat jest dla mnie nieciekawy, a ja siedzę i mówię: „W Charkowie od 2014 roku wszystkie muzea, wszystko, co było cennego, wywieziono na zachód. 8 lat nie mogłam w Charkowie pójść do muzeum, a pani mówi, że to dla mnie nieciekawa ekspozycja”.

A więc staram się, ale triggerem może być coś tak zupełnie niewinnego. Wiadomości, jasna sprawa, każdego dnia ktoś ginie – to już taka skala, że obowiązkowo wśród znajomych są zabici czy krewni. Moi rodzice, mój tata ma już 85 lat, już był ewakuowany, nasze dzieci – moi siostrzeńcy, kiedy poszli tu do szkoły, nie są już tacy mali, ale i też jeszcze nie dorośli, 11, 9 i 7 lat. W którymś momencie oni podchodzą do mnie i mówią: „Dziadek nam cały czas opowiadał, a my nie chcieliśmy słuchać, że chodził do szkoły na Litwie i w Gruzji i musiał uczyć się tych języków, a teraz zrozumieliśmy, że poszliśmy do polskiej szkoły”. I po co takie doświadczenie już drugi raz w życiu? On nieustannie chce wracać, nawet raz pojechał, wyjaśniamy mu, że póki co nie ma dokąd wracać, jednego razu pojechał do Warszawy na dworzec i szukał pociągu do Charkowa.

Żeby pojechać?

Tak, żeby samemu wyjechać, żeby wrócić.

Jak by na to wszystko reagował Miśko?

No, zwyczajnie, nigdzie byśmy nie pojechali. A przynajmniej on. Nie wiem, czy by go wzięli do wojska, czy do obrony terytorialnej, bo nie ma żadnego doświadczenia, znaczy nie miał. Nie służył w wojsku ani radzieckim, ani w ukraińskim. Nie wiem, czy by go wzięli, ale to, że by poszedł, to oczywiste i ja bez niego nigdzie bym nie wyjechała. Jak można na to reagować? Skoro jesteśmy Ukraińcy – walczylibyśmy. A jak ja mogę mówić o tym, naprawdę, to bardzo świetlana historia, która trwała 20 lat, no i tak, rozmawiam z nim. Instytut Teatralny na tych rezydencjach zaproponował nam także psychiatrę. Ale nie da się tego wyleczyć. To straty, z którymi po prostu musisz nauczyć się żyć.

Miśko odszedł w październiku, 11 października. A mi jakąś taką równowagę właśnie dawało nasze mieszkanie, dlatego że my razem jakby „żywiliśmy” ten dom – taki zaciszny, taki nasz. Lubiliśmy gości, lubiliśmy razem gotować. Mam w kuchni 17 noży do sera i nóż do arbuza. Wie pani, jak wygląda nóż do arbuza?

Mieliśmy dwa portrety Miśka – jeden wyszyty, dziewczyna z Zaporoża kiedyś zrobiła i… Boże, jaki był drugi? Jednym słowem były dwa portrety za jego życia. To bardzo dziwne: dłuższy czas leżały (ten wyszyty złożony w szufladzie, materiał), a drugi (nie pamiętam, jaki dokładnie), bo wszyscy zaczęli mi darować portrety Miśka. Ktoś je, okazuje się, miał, jacyś artyści malarze, i postanowili mi je podarować. Ktoś zrobił już po śmierci. Mariczka Ruban „Akwarelę” taką oryginalną zrobiła, jego oczy takie pełne życia. A z rzeczy materialnych, czego mi brakuje i strasznie szkoda – to portrety i biblioteka. Mówiłam o tym w jednym z wywiadów.

Może się zdarzyć cokolwiek. Syreny. Syreny w Warszawie. Wszyscy rozumieją, albo przynajmniej większość ludzi rozumie, że syreny dla nas to taki dramat, z którym po prosty trzeba nauczyć się żyć. Powiem więcej: nie tylko syreny, jakiekolwiek głośne dźwięki. W tę rocznicę powstania warszawskiego doskonale wiedziałam, o której godzinie zawyją syreny. Tysiące razy wszystkich nas ostrzegali, ale jakoś zeszło mi się, poszłam do marketu coś kupić i wyszłam na ulicę o 17, a tu syreny. Wszystkie samochody stoją, rozumiem, że jeśli ja też stanę, jak wszyscy ludzie, to dostanę ataku paniki. Ja po prostu skuliłam się w sobie i szybciutko szłam, dopóki trwała ta minuta ciszy.

Do Miśka chodziłam cały czas, mam tam nawet miejsce na cmentarzu w Charkowie (nie jest może zabytkowy, ale jest najstarszy i tam już nie chowają) zarezerwowane obok Miśka. Wychodzi na to, że oni nawet grób mi zabiorą – to prawo pójścia do swoich na cmentarz – teraz mi je odebrali.

W pewnym momencie zdawało mi się, że swoją śmiercią dał mi impuls do wyjazdu, bo sama bez niego nigdzie bym nie pojechała, a tak to jakby mnie wypchnął – dawaj, dawaj. Nie wiem, ile ja nawet o teatrze nie mogłam myśleć, nawet nie rozumiałam, jaki on ma sens. A potem dwoje ludzi, którzy mnie przywrócili dla teatru – to Virlana Tkacz i Andrzej Seweryn. Na początku Virlana przyjechała do Charkowa i powiedziała: „Wiesz, będziesz producentką w moim projekcie”. I z jednej strony to było ciężkie, no bo jak to tak iść na próbę bez Miśka. No jak?

To było pierwsze Pani takie doświadczenie?

Tak, to było pierwsze doświadczenie i to był rzeczywiście listopad. Pomagałam Virlanie z castingiem, trzeba było znaleźć aktorów do jej projektu, to miał być musial, dlatego aktorzy mieli śpiewać, tańczyć. Potrzebowała także muzyków.

To było w Charkowie?

Tak, w Charkowie. W listopadzie, a miesiąc później oni przyjechali ze Stanów z amerykańskim kompozytorem, z Kijowa przyjechał scenograf, a aktorzy i muzycy w Charkowie – ich wybraliśmy my. To nie miała być rekonstrukcja, ale inspiracją miała być taka sztuka z 1929 roku „Berezil” – taka bardzo charkowska, ale teksty się nie zachowały, tylko muzyka. Dlatego też Serhij napisał nowy tekst. Znaliśmy kompozycję z artykułów, w przybliżeniu wiedzieliśmy, o czym jest. On napisał pierwszy akt i w listopadzie faktycznie ją zrobiliśmy. Virlana miała bilety na marzec z Ameryki do Charkowa i do ostatniego momentu też uważała (im jeszcze przed 24 lutego urząd USA zabronił podróży na Ukrainę), że to się rozejdzie i przyjedzie kontynuować prace przy projekcie.

Kilka pierwszych prób było bardzo ciężkich, a potem zrozumiałam, że jestem na swoim miejscu i że Miśko by na pewno chciał, żebym była w teatrze, żeby Arabeski kontynuowały działalność, choć nie miałam dla nich planu. Właściwie nie mam i teraz, no, wszak on grał we wszystkich spektaklach. Potem przyjechałam tutaj – cała ta droga, jak jeden niekończący się dzień, wszystko to było.

Jak długo była Pani w drodze z Charkowa do Lwowa?

Tydzień.

A ile czasu Pani spędziła we Lwowie, zanim wyjechała do Polski?

Odpoczęliśmy dosłownie dwa, trzy dni i tutaj przyjechaliśmy 9 marca. We Lwowie można było odetchnąć. Wtedy jeszcze nie bombardowali, nie trzeba było żadnych piwnic i była tam rodzina Miśka. Ale mimo wszystko to już nie taka zupełna normalność – godzina policyjna, restauracje nie działały normalnie, nie sprzedawali alkoholu.

Pierwszym wrażeniem było zdziwienie na taką normalność. Przyjechaliśmy, mówię do siostry: „Wiesz co, chodź pójdziemy do sklepu coś kupić. Z jednej strony potrzebne nam wszystko, z drugiej – niepotrzebne nic, ale pójdziemy po prostu dlatego, że możemy”. Okazuje się, że przez dwa tygodnie zaczynasz żyć z tą myślą – ot, godzina policyjna i się przyzwyczajasz, nie możesz wyjść na ulicę, a wieczorem tu w Warszawie możesz, wszystko tu możesz.

Czytać, oglądać ja naprawdę nie mogę, my z Miśkiem naprawdę bardzo dużo oglądaliśmy – wszak to element naszego zawodu, i kiedy już pod koniec dnia po próbie czy spektaklu przychodzisz i już nie możesz czytać albo pracować ze zmęczenia. Bardzo dużo oglądaliśmy filmów w kinie i seriali, ciągle coś. A póki co, to ja nic, nic, nic. Spróbuję schudnąć. Chodzę do teatru, dużo oglądam, znów, bo to składowa mojego zawodu.

Kiedy zaczęła Pani czytać? Wtedy, jak Panią zaprosiła Virlana Tkacz?

Tak, tak. I tutaj też jestem bardzo wdzięczna Sewerynowi, bo on jakoś tak delikatnie, a z drugiej strony wystarczająco „konsekwentnie” powiedział: „Skoro pracujesz to pracuj”. Nie wiem, walizka z pomysłami została w Charkowie na Myronosyckiej. A tu jest genialny Andrzej Seweryn, Oksana Zabużko „Planeta Piołun”.

I teraz będzie nowy projekt na podstawie tekstów Żadana?

No, Andrzej Seweryn znowu nie pozostawia mi wolnego czasu. Po pierwsze, to będziemy powtarzać ten projekt z Zabużko, bo wychodzi na to, że wszyscy chcą tej powtórki – i aktorzy, i publiczność. I Oksana już napisała nową książkę. To mocne 90 stron właśnie o tym, co się z nami stało po 24 lutego. I my to po prostu rozszerzymy, troszeczkę dodamy coś z tego eseju. To będzie w lutym. A teraz mam po prostu rozpisane plany – jeszcze w październiku będziemy organizować czytanie. W Teatrze Polskim jest taki projekt „Salon poezji”: w październiku będziemy czytać poezję Serhija Żadana, a w listopadzie – korespondencję Mrożka i Lema, w grudniu będzie premiera „Dekalogu: lokalnej wojny światowej”.

To z Arabesek?

To sztuka Arabesek, tak. Ale teraz ona będzie funkcjonować tutaj, w Teatrze Polskim, z polskimi aktorami, a w styczniu będziemy czytać nową książkę Magdaleny Rigamonti, pierwszym aktorem tam będzie Andrzej Seweryn, w lutym – Zabużko, w marcu znów Mrożek, czytanie sztuk, które nie są tak popularne na deskach teatrów. I już wczoraj podpisaliśmy umowę na nowy wielki projekt z Serhijem Żadanem: to będą jego teksty o Charkowie, to będzie sztuka muzyczna i premiera odbędzie jesienią 2023 roku. To bardzo dziwne – mieć takie plany, ale niemniej jednak one są.

To bardzo dobrze, że grafik jest taki nasycony.

Tak, a do tego jeszcze współpracuję ze Staromiejskim Domem Kultury. Na początku mnie zaprosili (jako jedni z pierwszych zareagowali na sytuację i dawali takie jednorazowe stypendia artystkom z Ukrainy, ludziom kultury). I od nich w którymś momencie przyszła tłumaczka, potrzebowali osoby do komunikacji z Ukraińcami, trzeba było pomagać Polakom w pomaganiu Ukraińcom. Od sierpnia rozdaliśmy już wszystkie te stypendia, projekt jest zamknięty, natomiast otworzył się inny, też wielki, będzie trwał jakoś rok – Polacy i pomoc.

Projekt jest związany z Wasylem Stusem, pieniądze polskich podatników będą wydawane na digitalizację archiwum Stusa i będziemy przekładać, bo na polski został przetłumaczony tylko jego wczesny zbiór poezji „Wesoły cmentarz”. Będziemy robić przekład innej książki i ja też jestem wciągnięta w ten wielki projekt i też jako osoba do komunikacji między polską a ukraińską stroną, będę też pomagać tłumaczom z kontekstem. Nie ma czasu.

Co Pani daje poczucie, że ten teatr nie jest pozbawiony sensu, kiedy w warunkach wojny kultura okazała się bezsilna?

No ale to przemija, jak już teraz wiemy. Serhij Żadan napisał czwarty wiersz. Kiedy rozmawialiśmy, trzy wiersze już były, a teraz już jest czwarty. Ja jeszcze w kwietniu organizowałam to czytanie, dlatego że mnie wzięli do pracy. A teraz już jest jakaś taka nowa walizka, „warszawska” zaczyna się zbierać. Okazało się, że „Dekalog: lokalna wojna światowa” jest nadal aktualny i mówi o wielu sprawach, okazało się, że mogę przynosić jakieś swoje pomysły, pomysł czytania Rigamonti – to właśnie mój pomysł. Już sama wybieram czytania Żadana, to ja wybieram teksty.

To jest realizowane pod kątem polskiej publiczności?

To wszystko jest po polsku. My mamy nawet wspólnie myśleć. Pod koniec miesiąca mam umówione spotkanie z urzędem miasta Warszawa. Mamy wspólnie wypracować strategię, bo w samej Warszawie jest 300 tysięcy Ukraińców, Ukrainek i to nie tylko emigranci zarobkowi, którzy przyjechali tu w celu zarobienia pieniędzy i pracują, pracują i po prostu padają i śpią. I to nawet w większości są kobiety – są aktywne kulturowo i szukają kulturalnych propozycji dla dzieci.

Arabeski miały teatr, który był zorientowany na uniwersalną publikę, dużo jeździliśmy i nasze spektakle także i za granicą publiczność odbierała zawsze dobrze. Pracuję z tą samą Zabużko. Powiedzieli Zabużko, ja zwyczajowo otworzyłam ukraiński tekst, przysłała mi „Komoru” w pliku pdf. Czytałam ukraiński tekst i już wybrałam sobie jakieś części i tu – dają mi tekst po polsku, a on nie jest tożsamy i to, co wybrałam w wariancie ukraińskim, w polskim w ogóle nie istnieje. I znów musiałam wszystko czytać po polsku, wybrać zupełnie inne teksty.

Tak samo teraz poezja Serhija, znam ją i lubię po ukraińsku, a pracować trzeba w języku polskim z polskimi aktorami, więc adekwatnie do tego obłożyłam się teraz książkami z przekładami, zrobiłam trzy spektakle do tekstu Serhija, wszystkie były grane w Polsce, ale nie ma przekładu.

A nie odczuwa Pani w Polsce takiego zamiłowania do kultury rosyjskiej? Czy przecinają się tu Pani drogi z aktorami rosyjskimi i co Pani im mówi?

Wczoraj byłam na występie Serhija Żadana, kupiłam dwie koszulki: jedna – „Charków”, druga – rosyjski wojenny okręt i cała ich kultura, wszyscy ich aktorzy idą w jednym kierunku. Nie trafiają mi się oni tutaj, chowają się. Parę razy słyszałam na ulicy, że to na pewno oni, ale nawet tutaj jest aktorka, która od niedawna tu mieszka, jest Rosjanką, ale ja jej nie znam, nawet nie wiem, jak wygląda. Zupełnie nie.

Kultura ma misję czynić ludzi lepszymi i oto ta ich kultura z tym zadaniem sobie nie poradziła. Ich artyści też sobie z nim nie poradzili i ponoszą odpowiedzialność za ten naród – wyrzutek. Wszystkim się bardzo podoba, już nie jest tajemnicą, że ukończyłam filologię rosyjską i wystarczająco uważnie czytałam ich klasyków, większość z nich wszystko to opisała i o wszystkim tym uprzedzali.

I we mnie jest tyle uczuć – ani sami Rosjanie, ani ludzie z Zachodu nigdy tak normalnie nie przeczytali tej wielkiej rosyjskiej literatury. Naprawdę, szczególnie w XIX i później XX w. opisuje ona cały ten smród, okropność, ciemność – według mnie całą tę kulturę powinni studiować fachowcy, którzy dysponują pewnym instrumentarium, mają dystans i są wolni od traum. To wszystko jest chore, traumatyczne i nikomu niepotrzebne za tak wielką cenę. Wymyśliłam sobie taki tekst: o, wasz Tołstoj: no, ileż ludzi zabił Raskolnikow? Nie przypominacie sobie i nikt sobie nie przypomni, a tak naprawdę zabił bez cierpienia i ideologii siostrę staruszki jako świadka. Nikt niczego nie pamięta, ale to jest bardzo „wielka kultura”.

Mi, na szczęście, nie trafiają się tacy Polacy, rozumiem, że istnieją, ale zapraszam wszystkich, kto tęskni za tą „wielką kulturą”, za tą „wielką muzyką”, do Charkowa – przyjechać i posłuchać tej muzyki. Dla mnie ona już na zawsze ma dźwięk bomb, które lecą na mnie i na moje miasto.

Dziękuję Pani za rozmowę. Może jest coś, co chce Pani dodać?

Z tym też jest wielki problem, z tym, co ja chcę. Faktycznie już prawie od roku uczę się żyć jakimś innym życiem i to pytanie: co ja chcę w najprostszych sprawach? Jakoś w maju rozpakowałam tę walizkę tu w Warszawie, żyję w teatrze i chodzę do Staromiejskiego Domu Kultury, pół roku chodzę i przez pół roku obok mnie jest piekarnia, na ulicy wyciskają sok pomarańczowy, i się zatrzymałam. W poprzednim życiu lubiłam lody, mój Miśko zawsze kupował bardzo dużo lodów.

I pytanie – czego ja chcę, najprostsze, czego chcę – smaki niedawno mi wróciły, rozumiesz, że trzeba jeść, ale nic ci nie smakuje, i rozumiesz, że to smaczne jedzenie, nas ciągle chcieli nakarmić, wszędzie zapraszali. I idziesz, zamawiasz coś zwyczajnego, mnie jeden znajomy zaprosił na obiad, dosłownie w pierwsze dni, a ja tak – gdzie pójdziemy, nie wiem. Zaprowadził mnie do jakiejś restauracji japońskiej, zupełnie nieturystycznej, i zapytał, czego chcę. Szczerze mówiąc, w poprzednim życiu bym nie poszła do japońskiej restauracji, dlatego, że w tamtym życiu nie lubiłam wschodniej kuchni, a teraz on podarował mi pałeczki i kazał się trzymać.

O, teraz, jak tylko skończymy, biorę plecak i idę kupić garnek. To są pokoje gościnne, to właściwie mały hotel, ale w pierwsze dni przyjaciele przynieśli taki mały piecyk, żeby można było śniadanie przygotować, i garnek, i dzbanek do kawy, a wczoraj ugotowałam zupę, tego też nie robiłam przez pół roku. Ugotowałam zupę i widzę, że chciałabym ugotować coś jeszcze, a mam jeden garnek, dlatego idę kupić garnek.

Mówi Pani „w moim poprzednim życiu”. Kiedy ono dla Pani podzieliło się na dwie części?

Dla mnie to 11 października.