Tetiana Kuźmenko

TETIANA KUŹMENKO

38 lata, Kijów – Konstancin-Jeziorna

Aktywistka. Córka mamy i mama córki.

24 lutego był jednym wielkim rozczarowaniem. 23 lutego po raz pierwszy od początku COVID-u odbył się koncert w szkole muzycznej córki. To było coś tak pięknego i dodającego otuchy. I po czymś takim budzisz się dwudziestego czwartego i myślisz, że wczoraj być może był ostatni najpiękniejszy dzień twojego życia. Bolesne. Ja na początku wojny czułam niesamowite oburzenie, że pewna osoba posunęła się za daleko. Byłam przy tym święcie przekonana, że to nie potrwa długo, bo przecież żyjemy w cywilizowanym świecie i takie rzeczy nie mogą mieć miejsca. Obstawałam przy tym, że to będzie pięć dni.

Obudził mnie ojciec mojego dziecka słowami: „Chyba się zaczęło”. Potem padło zdanie, za które długo się do niego nie odzywałam. Jego ojciec ma krewnych w Rosji, zapytał mnie: „Może wysłać was do Saratowa – w końcu tam będzie bezpieczniej, nie?”.

Do żadnego Saratowa nie pojechałyśmy. Z jakiegoś powodu uznałam, że skoro atak idzie na Kijów, to pod Kijowem będzie cisza i spokój. Koleżanka ma dom pod Buczą z piecem i dostępem do wody. Świetne miejsce, żeby przeczekać pięć dni. Później rejon był całkowicie okrążony przez wojska rosyjskie, a dziesięć kilometrów od miejsca, gdzie przebywałyśmy, toczyły się walki.

Udało nam się wyjechać 8 marca. Wydawało się, że w Żytomierzu będzie bezpiecznie. Razem z koleżanką, z którą się ewakuowałyśmy, wzięłyśmy kawę i wyszłyśmy na balkon zapalić. Wtedy przeleciał koło nas myśliwiec i wybrzmiał sygnał alarmowy. To było superstraszne. Wcześniej, jak trwały walki, to widziałyśmy i słyszałyśmy, co się dzieje. A alarm powietrzny to poczucie niepewności. Po córce widziałam, że jest już na skraju.

Z tą samą walizką, z którą jechałam na pięć dni, naładowawszy jeszcze czekolady i papierosów – tego, czego brakowało nam w ewakuacji – pojechałyśmy do Polski. Najcenniejszą rzeczą, jaką wtedy miałam przy sobie, była zawieszka z porodówki z moim imieniem, nazwiskiem, datą, wagą i wzrostem dziecka. Zawsze ją noszę w torebce na dokumenty, razem z antydepresantami i balonikiem, żeby rozweselić dziecko, gdyby było mu smutno.

Autobusem za co łaska dostałyśmy się z Kowla do Chełma. Nocowałyśmy w wielkiej hali sportowej, gdzie już o ósmej rano pojawiło się mnóstwo wolontariuszy. Ludzie, którzy od nas przyjechali, mówili wyłącznie po ukraińsku albo rosyjsku, więc ja ze swoim angielskim mimowolnie stałam się tłumaczką. Nagle popatrzyłam – jest 12.30, ludzi nie ma, autobusów nie ma. Podchodzę do wolontariuszy i pytam: „Słuchajcie, a będzie coś jeszcze na Warszawę?”. A oni: „No… Generalnie wszystkich już wysłaliśmy, więc ewentualnie popołudniu. A tak to dopiero rano”. Czyli o wszystkich się zatroszczyłam, a o sobie zapomniałam. Ale bynajmniej nie żałuję – super, że mogłam pomóc.

Z miejsca dla uchodźców wzięłam sobie książkę Janusza Korczaka, która zaczynała się słowami „W Warszawie, na ulicy Świętokrzyskiej…”. Wtedy myślałam, że pobędziemy miesiąc w Polsce i będzie po wszystkim.

Bardzo mi się poszczęściło. Dostałam miejsce w pomieszczeniach przy garażu, mamy tu pokój, łazienkę i kuchnię. Zdarza się, że nie widzę swoich gospodarzy tygodniami. Brak kontaktu z innymi ludźmi był na początku dla mnie równie ważny, co możliwość nieuśmiechania się i niemówienia, że wszystko jest dobrze. Przez pierwsze trzy-cztery miesiące chodziłam zgarbiona i patrzyłam na ludzi jak zbity pies. Starałam się mieć coś takiego, co posiadam w domu. Na urodziny kupiłam sobie perfumy, których używałam w Ukrainie. To do pewnego stopnia pozwoliło mi podnieść głowę. Gdzieś w punkcie z pomocą humanitarną znalazłam koszulkę kropka w kropkę jak ta, którą miałam u siebie w domu. Popłakałam się, jak ją zobaczyłam.

Podczas ewakuacji śniły mi się pocałunki, moja psychika w taki sposób mnie uspokajała. Należę teraz do kategorii Ukraińców, którzy budzą się o czwartej nad ranem i od razu sprawdzają na Telegramie w telefonie, co się działo. To nowa pamięć genetyczna Ukraińców, tak jak kiedyś ludzie czuli potrzebę robienia zapasów, bo może nie starczyć jedzenia.

Przez to, że moje przewidywania się nie sprawdzają, nie potrafię normalnie odczuwać czasu i planować przyszłości. Pierwszy raz poczułam ziemię pod nogami, kiedy musiałam kupić kartę miejską i jak ta żaba z dowcipu zdecydować: „Jestem mądra czy ładna? Na miesiąc brać czy na trzy?”. Postanowiłam się kształcić i mam konkretny plan na najbliższe pół roku. To bardzo pomaga. Będę się uczyć na nauczycielkę Montessori edukacji przedszkolnej wczesnoszkolnej. Chcę zmienić świat i dlatego zajęłam się aktywizmem. Dzięki pracy z dziećmi mogę spowodować, że po nas przyjdzie naprawdę fajne pokolenie.

To dla mnie jasne, że dopóki w Ukrainie wyją syreny, nie dam rady wrócić. Rozumiem też, że powrót będzie trudny z psychologicznego punktu widzenia, bo będzie istniał podział między tych, którzy cały ten czas byli w kraju, i tych, którzy wyjechali. Jutro jedziemy do Kijowa, bo chcę pokazać córce, jak teraz się żyje w Ukrainie, żeby wpoić jej właściwie rozumienie wartości i nauczyć ją cenić chwile.

Rozmawiała Natalka Dovha
Zdjęcia: Natalka Dovha

Pełny tekst

Ostrzegamy, że treść wywiadów może zawierać treści brutalne i wstrząsające. Są to historie wojenne traktujące często o bardzo trudnych i tragicznych, czasem brutalnych wydarzeniach. Zastrzegamy, że przedstawione na stronie świadectwa zawierają prywatne historie, opinie i odczucia kobiet, które ich udzieliły. Opinie i poglądy w nich zawarte nie są równoważne z opiniami i poglądami organizatorów projektu MOMENTY.

Opowiedz o tym, jak zaczęła się dla Ciebie wojna. Jak zapamiętałaś ten dzień? Jaki pierwszy obraz pojawia się w Twojej głowie, gdy słyszysz 24 lutego?

24 lutego był totalnym rozczarowaniem, bo dwudziesty trzeci był bardzo pięknym dniem. Po raz pierwszy od czasu COVID-u w szkole muzycznej odbył się koncert, na który zaproszeni zostali rodzice i dzieci, które nie występowały przed kamerą, ale wreszcie przed rodzicami. Moja córka zajmuje się śpiewem oraz gra na syntezatorze, należy do zespołu dziecięcego, który jednocześnie śpiewa i tańczy. To było takie piękne i wzruszające. I po tym obudzić się dwudziestego czwartego i zdać sobie sprawę, że może wczorajszy dzień był najlepszym dniem w moim życiu, było takie smutne.

Obudził mnie ojciec mojego dziecka. Nie mieszkamy razem już prawie 9 lat i po prostu powiedział: „Chyba się zaczęło”. Potem był trochę taki zły moment. Jego ojciec ma w Rosji krewnych i za kilka godzin zadzwonił, by zapytać, co u nas i jakie mamy plany. Wypowiedział takie słowa, że przez długi czas z nim nie rozmawiałam: „No, może wysłać was do Saratowa, tam będzie bezpieczniej?”. Oczywiście do żadnego Saratowa nie pojechaliśmy i wtedy popełniłam pierwszy błąd. Z jakiegoś powodu pomyślałam, że skoro atakują Kijów, to pod Kijowem będzie cicho i spokojnie. I zadzwonili do mnie przyjaciele, że jedna z moich koleżanek ma dom w rejonie buczańskim. Jest tam piec, woda, kuchnia i normalne miejsce do spania. I pomyśleliśmy, że będzie to świetna możliwość, by przeczekać tam 5 dni. Właśnie z taką myślą spakowałam swój plecak i walizkę małej. Pojechaliśmy tam.

Połowa z nas pojechała samochodem, a połowa pociągiem, ponieważ wszyscy się nie zmieściliśmy. Tylko małą wysłałam samochodem, a my pojechaliśmy pociągiem. I dosłownie kilka godzin po tym, jak nasi dojechali do domu w rejonie buczańskim, most, którym jechali, został zerwany. Był to most irpieński. Wojna to dla mnie… Początek wojny powiązany jest jeszcze z jedzeniem. Mam zaburzenia odżywiania… jak to się nazywa…

Nawyki.

Nawyków, tak, przyzwyczajeń, ciągle chce mi się jeść. I oczywiście trzecia rzeczą, którą zrobiłam, gdy zrozumiałam, że zaczęła się wojna, było sprawdzenie, jakie mam produkty. Od razu ugotowałam jajka, ziemniaki, mięso i zrobiłam dwa takie pudła, w których były ugotowane ziemniaki, troszkę mięsa, gotowane jajka i ogórki kiszone mojej mamy. Później bardzo się śmiałam, bo ciągle mnie to prześladuje. Gdy zdecydowaliśmy się na ewakuację z domu w rejonie buczańskim, wszyscy czuliśmy to samo. Nie wiedzieliśmy, jak będziemy wyjeżdżać. Na dany moment prawie skończyły nam się produkty i w sąsiedniej wiosce udało nam się wymieszać worek sadzeniaków, których oczywiście nie ma sensu czyścić. I w nocy przed ewakuacją zrobiłam wszystkim takie same pudełka. Były jajka, gotowane ziemniaki w mundurkach. Przygotowałam ogórki kiszone dla osób, które ewakuowały się wcześniej, i zostawiali dla wszystkich produkty, gotowane mięso, które leżało w lodówce do ostatniej chwili na zapas. Takie pudełko dałam każdemu. Były tam pudełka z serem. Każdy dostał ode mnie pudełko: ziemniaki gotowane, jajko na twardo, mięso i kiszony ogórek.

Powiedziałaś, że była to trzecia rzecz, a jakie były dwie pierwsze?

Pierwsze dwie – to znaleźć gdzie są paszporty, bo jestem osobą, która potrafi je zgubić w domu. Paszporty, książeczki zdrowia – książeczki zdrowia nie znalazłam. Jakoś ich nie znalazłam, ale przygotowałam paszporty i pieniądze. Pieniądze rozłożyłam na trzy kupki – jedną zabrałam ze sobą, jedną do bagażu, jedną dla małej. Wyszłam oczywiście na balkon, zapaliłam papierosa. Mieszkam na 18. Piętrze i mam taki piękny widok z okna. Sprawdziłam, czy jadą pociągi – ten moment wydawał się dla mnie bardzo ważny. I zajęłam się jedzeniem.

A jak było w Twoim kręgu? O wojnie w Ukrainie mówili już dawno. Dosyć dużo mówili w październiku, w grudniu zaczęli odliczać dni. Jaki miałaś do tego stosunek? Były to dla Ciebie plotki? Przeczuwałaś, że ona tak czy inaczej przyjdzie i to tylko kwestia czasu? Co myślałaś o tej sytuacji?

Śledziłam to bardzo rzetelnie i pierwsze sygnały pojawiły się już w październiku –włamanie na rządowe strony internetowe. Informacje o ciągłych alarmach bombowych w Kijowie. Wszystko to było sygnałem alarmowym. I ostatni taki sygnał to… Miałyśmy z małą taką tradycję, że w każdą środę w zimie jeździłyśmy na lodowisko. Znajduje się niedaleko lotniska i można zobaczyć przylatujące i odlatujące samoloty. I w głowie miałam taki jakby rozkład, że samoloty nie latają często, a nagle zaczęły latać częściej. I jakieś 2 tygodnie przed dwudziestym czwartym, tj. przed rozpoczęciem wojny, stoimy na przystanku i przeleciał samolot pasażerski. I ja wtedy: „O, wspaniale! Popatrz, jakie kolory – żółty z czarnym”. I dokładnie za 3 minuty przylatuje inny samolot. Potem wsiadamy do trolejbusu i za około 10 minut przylatuje kolejny. Były ciemne. Nie były to samoloty pasażerskie. I wtedy powiedziałam do małej: „Popatrz, zaczynają nam pomagać”. Wszyscy ci…

Tylko, że przez ostatni miesiąc przed 24 lutego Ukraińcy mieli dosyć informacji typu: „O, Putin napadnie 3 lutego”. 3 lutego nic się nie działo i żyjemy, bo oczywiście jak mówiła nam Łesia Ukrainka, która upamiętniona została na 200 hrywnach, Ukraińcy żartują z każdego powodu – by nie płakać. Śmiałam się. Tak też robią Ukraińcy. Ciągle o tym mówiliśmy, dużo żartowaliśmy na temat stosunków damsko-męskich. Na przykład: „Weźmiemy ślub po tym, jak Putin napadnie”, mając na uwadze to, że to się nigdy nie stanie.

Na początku wojny było ogromne oburzenie, że poważna osoba przekroczyła granicę. I z jakiegoś powodu była duża pewność, że to wszystko zakończy się bardzo szybko, przecież wszyscy żyjemy w cywilizowanym świecie, nie, nic takiego nie może się wydarzyć. Dlatego miałam w głowie tylko 5 dni. Przyjdą fajni chłopcy, pobiją złych chłopców i wszystko wróci do normalnego życia. I właśnie przez to do tej pory nie mam normalnego poczucia czasu i nie mogę myśleć o przyszłości. Dlatego że wszystkie moje oczekiwania i wszystkie moje plany się nie sprawdzają. I ta niemożliwość planowania czegokolwiek bardzo mocno nokautuje.

Pierwszy moment, gdy mogłam coś zaplanować i odczuć ziemię pod stopami, był wtedy, gdy bezpłatny pociąg dla Ukraińców został w Polsce odwołany i można było kupić kartę podróżną. I stoję wtedy w kolejce i myślę: „Jestem mądra czy piękna? Brać na miesiąc czy na trzy?”. Bo każdego poranka w głowie pojawia się myśl, że to wszystko niedługo się skończy. Że trzeba jeszcze troszeczkę poczekać i wszystko wróci do normy. I wtedy podjęłam decyzję – trzy miesiące. Ciągle czegoś się chwytam.

Teraz postanowiłam się dokształcić i mam konkretny plan na pół roku. To bardzo pomaga. Jeszcze jeden z takich pozytywów – wreszcie pojawiła się okazja, bym poczuła się jak turystka. Dlatego że przyjazd do Polski był przyjazdem wymuszonym. Nie chciałam tego, nie planowałam i to wydarzyło się ni z gruszki, ni z pietruszki. I gdy na święta majowe postanowiłam zrobić małej prezent i zawieźć ją do najlepszej koleżanki w Niemczech, było to podnoszące na duchu. Dlatego że planowałam swoją podróż. Chodziłam po mieście jak turystka z podniesioną głową. Bo w Polsce przez pierwsze 3-4 miesiące chodziłam zgarbiona, patrzyłam na ludzi trochę jak zbity kot, oczekując na jakieś niebezpieczeństwo, dodatkowo bez normalnej znajomości języka. A tu zaplanowana przejażdżka. Dodała mi skrzydeł i bardzo mnie podtrzymała na duchu.

Mówiąc o dobrych chłopcach, którzy ubiją mordę złym, miałaś na myśli siły ukraińskie, czy liczyłaś na to, że wejdzie jakaś zachodnia lub amerykańska armia, która pomoże Ukrainie szybko i sprawnie zwyciężyć, ponosząc przy tym niewielkie straty.

To musiała być kombinacja. Bo na początku dwudziestego czwartego wiedziałam, że interwencja innych sił wojskowych zgodnie z regułami społeczności międzynarodowej i sztuczkami dyplomatycznymi mogła być nie do końca słuszna, ale bardzo pomogły natychmiastowe sankcje. I to, co trzeba było zrobić na samym początku, to natychmiastowe sankcje i zamknięcie nieba. Miałam pewność co do naszej armii. Rozmawiałam i kontynuuję rozmowy z wieloma chłopcami, którzy po pierwszym wezwaniu wstępują do armii, bo do tego się przygotowywali. I swoimi siłami w ciągu 5 dni… Wydawało mi się, że mogliśmy zrobić bardzo dużo, ale nie będę ekspertką w sprawach wojskowych, nie mając informacji o rakietach, ich zasięgu i możliwości uderzenia na terytorium Ukrainy… Miałam troszeczkę różowe okulary, że to naprawdę szybko się skończy. Że światowa społeczność, no cóż, uderzy Rosję sankcjami. I przynajmniej to… załatwi sprawę.

Wielu ludzi wyjechało z Kijowa do regionów zachodnich, bardziej bezpiecznych, jak wtedy myśleliśmy, czy gdzieś na Zakarpacie, gdzie jest całkiem bezpiecznie. A co dla Ciebie było tym kluczowym momentem, że odczułaś, że Ukraina przestała być miejscem bezpiecznym i musisz wyjechać gdzieś dalej?

W ramach ewakuacji 8 marca wyjechaliśmy z rejonu buczańskiego. Był całkowicie otoczony przez siły rosyjskie. Z grubsza mówiąc, 10 kilometrów od miejsca, gdzie mieszkaliśmy, toczyły się działania wojskowe. I pierwszy punkt kontrolny, przez jaki przejeżdżaliśmy, był rosyjski. Przyjechaliśmy do Żytomierza i wydawało się, że było bezpiecznie. Z moją koleżanką z ewakuacji wyszłyśmy na balkon zapalić, wzięłyśmy kawę – wreszcie z cukrem, bo podczas ewakuacji były duże problemy z cukrem – i przeleciał nad nami niszczyciel, po czym ogłoszono alarm powietrzny.

To był taki kontrast, bo od 24 lutego praktycznie nie słyszeliśmy alarmów powietrznych. Siedzieliśmy w tych lasach. Widzieliśmy i słyszeliśmy, ze wojna trwa, bo działo się to w promieniu 10 kilometrów od Makarowa, Gostomla, Buczy, i trochę dalej w stronę Kijowa. I ciągle to wszystko widzieliśmy i słyszeliśmy, a zmiana tego na dźwięk alarmu lotniczego była dla psychiki o wiele groźniejsza. Bo tu przynajmniej widzieliśmy i słyszeliśmy od razu, co się dzieje. A alarm przeciwlotniczy to niewiadoma. Niewiadoma i stan, który nazywają rosyjską „zgagą”. W Żytomierzu spędziliśmy 2 dni. Miasto przeszło na reżim wyłączenia światła na noc. I to było już bardzo przerażające. I widzę po mojej córce – a ona jest dla mnie takim delikatnym kwiatem – że jest na skraju. Gdyby się złamała, to bym po prostu umarła. Pomyślałam, że spędzimy miesiąc w Polsce i wszystko się skończy (śmieje się).

A Polskę wybrałaś przypadkowo, jako najbliżej położone terytorium, czy miałaś tutaj jakieś kontakty i wiedziałaś, że ktoś na Ciebie czeka?

Kontakty były minimalne. Gdy wyjechaliśmy, 8 marca, zadzwoniłam po raz drugi… Pierwszy telefon wykonałam do mamy, drugi do mojego kolegi z Partii Zielonych Ukrainy. Powiedziałam mu: „Serioża, rób coś”. Odpowiedział: „Okej. Daj mi parę godzin, to coś wymyślę”.

I dlaczego wybrałam, jeśli można tak powiedzieć, Polskę? Dlatego że jest blisko do Ukrainy. Możliwość powrotu, dosłownie wyciągnąć rękę i poczuć Ukrainę – to był jeden z momentów. Drugi – to podobieństwo języków. Dobrze znam język angielski. Na dany moment myśli o Wielkiej Brytanii, sponsoring… W tym momencie nie miałam takich myśli. Po drugie nie wydawało mi się to bardziej trudne z uwagi na mentalność i odległość. No i tak ja… To było najprostsze i najbardziej bezpretensjonalne rozwiązanie. Czyli podobna mentalność i podobny klimat. Plus wsparcie swoich, którzy tutaj są.

Co miałaś w walizce? Czy wyjechałaś do Polski z tym, co spakowałaś do Buczy?

Tak. W tym momencie w Kijowie było bardzo bezpiecznie. Wtedy podczas ewakuacji nie mieliśmy zasięgu ani prądu. Gdy pojawił się prąd, zaczęły napływać wiadomości. Jedne zapamiętałam bardzo dobrze. Siódmego napisał do mnie mój przyjaciel. Krótką informację, która zawierała wiele smutku: „Mam nadzieję, że nie jesteś w Kijowie”. Kilka prostych słów, ale na tyle głębokich i na tyle… kilka konkretnych słów. Nie było wtedy możliwości powrotu do Kijowa. Z tą walizką na 5 dni, po spakowaniu czekolady i papierosów – tego czego nie brakowało nam podczas ewakuacji. Pojechaliśmy do Polski.

Co znajdowało się w Twojej walizce?

Były rzeczy wełniane, koniecznie, zarówno dla siebie jak i dla dziecka, bo jestem zwierzęciem bardzo ciepłolubnym i na ciele muszę mieć stuprocentową wełnę. Jedne spodnie i sweter, no i oprócz tego na sobie też miałam spodnie i sweter, koszulka do spania, skarpetki, bielizna. Książki dla mnie i dla małej, których nie zabraliśmy z Kijowa, ale z budynku ewakuacyjnego.

Czwartego dnia straciliśmy elektryczność i postanowiliśmy, że zrobimy czytelnię. „Chodźcie, zobaczymy, jakie są tutaj książki”. A jeśli chodzi o książki, to była masakra. Było tam pełno rosyjskiej literatury propagandowej. Była tylko jedna książeczka w języku ukraińskim. A moje dziecko nie może czytać po rosyjsku, to dla niej po prostu znęcanie się nad nią. Była tam książka o przygodach pewnego Emila, który podróżuje po Niemczech. I było to naprawdę fajne, bo według książki Emil jest mniej więcej w wieku córki. Wybierając jej książki, staram się trzymać zasady, by bohaterowie byli jej rówieśnikami. Sobie wzięłam książkę Janusza Korczaka. I ta opowieść o dziecięcych półkoloniach i koloniach, którą czytałam w domu w Buczy, zaczynała się tak: „W Warszawie na ulicy Świętokrzyskiej jest taki dom, gdzie dzieci wysyłane są na letnie kolonie”. Zabrałam ją z tego domu. Tak… mam ją przy sobie.

A jakie cenne rzeczy zabrałaś ze sobą? Mam na myśli wartość sentymentalną.

Najcenniejszą rzeczą w danym momencie jest przewieszka ze szpitala położniczego, na której napisane było moje imię i nazwisko, data, waga dziecka, wzrost. Leży zawsze w torebeczce na dokumenty. W tej samej kieszeni były antydepresanty, opaska i balonik, bo gdy moje dziecko nagle robi się smutne, to zawsze mogę je zabawić.

Wiem, że o ewakuacji i o przymusowym wyjeździe trudno mówić jak o pozytywnym doświadczeniu, ale co zrobiło na Tobie pozytywne wrażenie? Co dobrego stało się podczas Twojego wyjazdu? Może zapamiętałaś jakieś wydarzenie lub jakiegoś człowieka?

Miałam dużo szczęścia, że z Kowla jechał bezpośredni autobus do Polski. Nie jechałam tam żadnymi autobusami ani ewakuacyjnymi pociągami – podwiózł mnie mój przyjaciel. Ale droga była jednocześnie wesoła i smutna. Uzgadniając wyjazd i okoliczności, o których za chwilę opowiem, jeszcze bardziej upewniłam się, że muszę teraz uciec. Umówiliśmy się, że pojedziemy w nocy, miał certyfikat wolontariusza i prawo jeździć w nocy po godzinie policyjnej. Często kursował pomiędzy Żytomierzem i Lwowem, przewożąc ze Lwowa do szpitala w Żytomierzu koncentratory z tlenem. I pojawiła się okazja, by w drodze powrotnej podrzucić mnie na zachodnią Ukrainę.

Umówiliśmy się wieczorem tuż przy tym szpitalu. Szpital był niedaleko miejsca, gdzie zatrzymaliśmy się i mieszkaliśmy w Żytomierzu. I dzwoni do mnie jakieś dwie godziny przed naszym spotkaniem, a miał samochód elektryczny, i mówi: „Popsuły mi się czujniki i powinienem był je naładować, ale nie naładowałem. Noc spędzam tu na polu. Do zobaczenia rano”. Ja mówię: „No okej”. I za kilka godzin był nalot na szpital. No nie dokładnie na szpital, a obok. I nie chcę nawet myśleć, czy było to miejsce naszego spotkania, ale był to dodatkowy kopniak, bo było bardzo niebezpiecznie i trzeba było się gdzieś schować.

I oto na drugi dzień naładował samochód i jedziemy, i znowu coś się psuje, a do przystanku autobusowego pozostaje nam dosłownie sześć albo osiem kilometrów i dociągamy go tak blisko, by móc naładować samochód. Musieliśmy go tylko trochę popchnąć, bo dosłownie 20 centymetrów liny nie wystarczyło, by go naładować. Wychodzę na trasę i wiem, że za 15 minut mój autobus odjeżdża. Prosili, by się nie spóźniać. Miałam taką lampę, która ładuje się na USB. Taki patyk o długości 20 centymetrów. Zapalam ją – już jest wieczór – i zaczynam machać przed szosą, żeby jakoś zwrócić na siebie uwagę. I pobiegłyśmy trochę do przodu, a tam był taksówkarz. Mówię: „Ufff, jestem zbawiona”. Siadamy do auta i mówię: „Jedziemy na dworzec autobusowy”.

Zaczynamy jechać, otwieram mapę i widzę, że oddalamy się od miejsca, które zaznaczyłam na mapie i dokąd powinnam jechać. Pytam: „Dokąd jedziemy?”. On: „Na dworzec”. I rozumiem, że wyjazd nie będzie z dworca autobusowego, ale ze stacji naprawy samochodów i trzeba jechać w inną stronę, i jestem taka „Łaaaaa!!!”. Było krócej, zdążyliśmy, ale byli ludzie, którzy się spóźnili, i czekaliśmy na nich jeszcze pół godziny. Ale strach związany ze stratą możliwości to jak strach związany ze spóźnieniem się na samolot i tego typu historie. To był taki przypływ adrenaliny, ale w tym momencie cała ewakuacja odbywała się z szaloną adrenaliną, i to mnie uratowało. Potem oczywiście przypłaciłam to depresją, ale w tym momencie byłam maksymalnie opanowana. Jestem zadowolona ze swoich działań w pierwszych 2 tygodniach wojny.

A autobus, którym jechałaś, był jednym z tych, które były zorganizowane przez wolontariuszy, czy był to autobus ewakuacyjny? Jak to wyglądało?

Był oznaczony jako bezpłatny dla kobiet i dzieci. Po prostu gdzieś na Facebooku rada w Kowlu zamieściła informację o ewakuacji. Wiadomo było, że ludzie potrzebują na benzynę, więc kierowca powiedział: „No, kto ile może”.

A co dalej?

Dalej superszybko przekroczyliśmy granicę ukraińską. O 8 wieczorem wyjechaliśmy z Ukrainy i już o 3 w nocy moja córka spała w Chełmie. Przyjechaliśmy… ogromna sala sportowa, od razu wszystkie dzieci mają coś słodkiego, coś do przegryzienia. I rano miałam taki uśmiech, ale nie wiem, jak to prawidłowo określić, z jakim był zabarwieniem… dlatego że wszystkie dzieci były bardzo szczęśliwe, ale miały takie czerwone policzki, bo ponapychały sobie czekolady i cukierków, i wszystko to wyszło u nich na policzkach, i zatroskane mamy, które nie zwracają na to uwagi, bo w tym momencie są większe problemy. Ale to szczęście w oczach dzieci, które całą noc pożerały czekoladę i nikt im tego nie zabraniał (śmieje się)… To był bardzo pozytywny obraz.

Obudziliśmy się rano. Ja obudziłam się bardzo wcześnie. I już o 8 rano w hali tego zespołu sportowego było bardzo wielu wolontariuszy, którzy proponowali gdzie i kogo zawieźć. Mówię w języku angielskim, nie w polskim, więc w tym momencie pracowałam jako tłumacz, bo bardzo wielu wolontariuszy nie znało języka ukraińskiego, tylko język polski. Nasi ludzie znają język rosyjski, ukraiński, a angielskiego ani trochę. I jak o 8 lub o 7.30 rano zaczęłam wszystkim pomagać, tak o 12.30 rozejrzałam się dokoła – i widzę, że ludzi nie ma, i widzę, że autobusów też nie ma. Podchodzę do wolontariuszy i mówię: „Słuchajcie, a do Warszawy będzie coś jeszcze jechać?”. A oni: „Wysłaliśmy już prawie wszystkich, więc być może będzie jeszcze po obiedzie. A tak, to do dopiero rano”. I pomyślałam: „W sensie?!”. Wszystkimi się zajęłam a zapomniałam o sobie. Ale nie żałuję ani trochę. Dlatego że znowu jestem na adrenalinie.

Na szyi wisiał mi jeszcze na wstążce taki portfel i wszyscy myśleli, że ja też jestem wolontariuszką. Wszyscy Ukraińcy zwracali się do mnie o pomoc i cieszyłam się, że mogłam ich wesprzeć. I było mi bardzo przykro, gdy nie udało mi się tam czegoś rozwiązać, no właśnie dla tych ludzi, żeby byli jak najszczęśliwsi.

Ciekawa historia. Wybrałaś Warszawę, bo wiedziałaś, że ktoś na Ciebie czeka, tak?

Tak, powiedzieli mi, że się ze mną spotkają i udzielą mi schronienia. A w Warszawie Zachodniej przywitała mnie osoba, która od razu zabrała mnie do rodziny.

Jak wyglądał Twój pierwszy dzień w Warszawie? Pamiętasz go?

Tak, przejeżdżaliśmy obok Stadionu Narodowego – był bardzo piękny. To wieczorne oświetlenie, które bardzo lubię. Odebrali nas z dworca, zawieźli nas do mieszkania, zakwaterowali nas.

Czy Warszawa czymś Cię zachwyciła?

Od razu czy w tej chwili?

W ogóle.

W sumie nie zrobiła na mnie wrażenia, ale bardziej uspokoiła. Jest położona na dwóch brzegach Wisły, to prawie jak Kijów. Ten most niedaleko stadionu posiada taką samą konstrukcję jak w Kijowie. Taką na linach. Dostępność metra. A potem przeczytałam, że metro jest tylko w Warszawie. Podobieństwo do mojego normalnego życia dodało mi skrzydeł. Tutaj jest bliżej nieba. W którymś momencie Warszawa przypomniała mi Ukrainę sprzed 10 lat (śmiech). Kiedy w Ukrainie nie było jeszcze takich szalonych budowli, wieżowców, centrów biurowych i tego wszystkiego. A Warszawa jest taka sama jak Ukraina, przynajmniej na zewnątrz, 10 lat temu.

Przyjechałaś do Warszawy, gdy Polacy mieli już ustalony proces pomocy Ukraińcom. Czy zwracałaś się po pomoc do jakichś organizacji, wolontariuszy, czy miałaś tu znajomości i omijałaś w ten sposób punkty wsparcia?

Nie, chodziłam do pomocy humanitarnej, długie kolejki, obserwacja Ukraińców i próba doświadczenia cudzego życia poprzez kontemplację. Gdy stoisz w kolejce i widzisz cudze życie poprzez kontemplację, jakieś urywki słów, wygląd zewnętrzny. To tak, jakbyś wymyślała historię dla tej osoby. Nazywa się to medytacją w kolejce.

A potem było odbieranie PESEL-u. To była przygoda z przygodami! Bo tak było na początku – kolejki są ogromne! I naprawdę stałam w nocy i pilnowałam swojej kolejki. W pewnym momencie trafiłam na zmianę porządku. Na początku ludzie robili listę i przychodzili zgodnie z listą w dowolnym momencie, a potem uznali, że to nie fair. Że ci, którzy stoją, zasługują na więcej miejsca w kolejce. I zaczęliśmy stać na straży i się organizować w małe grupki, tak by od drugiej do czwartej rano stały tylko 3 osoby, nie 10. I tak. Zdobycie PESEL-u było superprzygodą i zapamiętam to na długo, bo robiłam zdjęcia. Musiałam je zrobić. Na tym zdjęciu wyglądam megastrasznie. Na twarzy widać wszystko! A jako przeciwwagę zrobiłam zdjęcie dziecka. Mała to po prostu kwiatek. I wiem, że to trochę moja zasługa, bo nie poddałam się i byłam na adrenalinie, i pokazałam swoją siłę, a co za tym idzie, mała nie miała aż tyle stresu.

Potem, kiedy moja mała poszła do szkoły, kiedy przeprowadziłyśmy się do innego mieszkania, zaczęłam się interesować funduszami, pomocą, fundacjami, które proponują jakieś zajęcia dla dzieci, spotkania dla rodziców. Ale na początku postawiłam sobie tylko za cel zapewnienie sobie jedzenia, ciepłych ubrań, czegoś do mycia zębów i do mycia głowy.

Czy czułaś się uchodźczynią? Biorąc pod uwagę fakt, że byłaś w uprzywilejowanej grupie, która wyjeżdżając z Kijowa, wiedziała, gdzie się zatrzyma. Przy tym, że moralnie byłaś na to gotowa. Czy w tym momencie czułaś się uchodźczynią?

Tak. Przyjazd do Polski nie był dla mnie decyzją świadomą. To była po prostu najprostsza opcja, by rozwiązać problem swojego bezpieczeństwa. Tak. Moje plecy się nie wygięły, jedynie fizycznie, bo byłam w stanie obrony. Cóż, nadal czuję się uchodźczynią. Nie mam co do tego złudzeń (śmieje się nerwowo).

Wiele Ukrainek odrzuca to słowo, wolą nazywać się migrantami.

Nie, z mojego punktu widzenia migracja jest świadoma, a uchodźstwo jest wtedy, gdy po prostu zabezpieczasz sobie bezpieczeństwo.

Jest coś takiego, co dało Ci uchodźstwo? Coś, co pozytywnie Cię zdziwiło? Czy nagle odkryłaś w sobie coś takiego, o czym wcześniej nie wiedziałaś?

Trzecie oko mi się nie otworzyło, nie wyrosły mi dodatkowe ręce ani nogi, chroniczne choroby pozostały. Dlatego nie mogę mówić o żadnych nadludzkich mocach. Z tego powodu przestałam się nad tym zastanawiać, tylko wytyczyłam w głowie własne granice. I rozumiem, że okoliczności ułożyły się w taki sposób, że nie cierpię psychicznie z tego powodu, że np. mieszkałabym w pokoju z 8 innymi osobami. Nie dzielę toalety ani prysznica z nikim. I to było dla mnie bardzo ważne. Ponieważ sześć miesięcy wcześniej wprowadziłyśmy się z córką do naszego mieszkania.

Do tego czasu mieszkałyśmy z moją mamą. Mieszkałyśmy z nią w jednym pokoju, a teraz każda z nas ma swój, korytarz, po którym można jeździć na rolkach. Mam balkon, na który mogę wyjść w lecie nago i zapalić papierosa, a w zimie ubrana w dwie kurtki. I to była taka wolność. Przez to trudno było mi zostawić Kijów i Ukrainę. Znaleźć się w Polsce i tu, gdzie teraz jestem – to taka troska o mnie i takie otulenie mnie… Moje granice pozostały. Moje granice pozostały moimi granicami. To jest dla mnie bardzo ważne. A były jakieś szanse – o, w Warszawie, może tam jest dom dla matek z dziećmi, można tam gdzieś zamieszkać. Nie. Lepiej żebym te 40-50 minut traciła na transport, ale moje granice pozostają moimi granicami, to było dla mnie bardzo ważne.

Mieszkasz za miastem?

Tak.

Jak układają się Twoje stosunki z ludźmi, którzy mieszkają dookoła?

Prawie się z nimi nie kontaktuję. Znowu miałam dużo szczęścia, mieszkam w części mieszkalnej garażu, jest tam pokój, łazienka – prysznic, wspólna toaleta i kuchnia. Z moimi gospodarzami czasami nie widuję się nawet tygodniami. A wracając do moich granic, na początku bardzo ważny był dla mnie brak kontaktu z innymi ludźmi, brak potrzeby uśmiechania się i mówienia, że ​​wszystko jest w porządku. Bo przecież Polska jest jeszcze bardziej zachodnia niż Ukraina, a fraza „Jak się masz?” jest tutaj bardziej ogólna, bardziej zachodnia. W Ukrainie na pytanie „Jak się masz?” w odpowiedzi wyleje się cała prawda. I zrozumiałam, że gdy odpowiadam na pytania Polaków dotyczące moich spraw, mogą nie czuć się do końca komfortowo. Nie każdy chce zagłębiać się w cudze nieszczęście. W ten sposób chroniłam swoją psychikę i psychikę otaczających mnie osób (śmiech). Przez to moje kontakty z Polakami nie były częste.

Rozmawiałyśmy o tym, że masz sześciomiesięczny plan – zostajesz, żeby się uczyć. Czy to dla Ciebie jakiś nowy rozdział? Pogłębiasz swoją wiedzę, umiejętności lub próbujesz stać się nową osobą?

Powiedzmy, że nie nową. Nie nową, ale bardziej podoba mi się określenie następną. Bo nowa, to całkiem nowa – wyciągamy nie wiadomo co, coś nieznanego z pudełka, z opakowania, a następna to jakiś plan. A to, kim będę, z jednej strony jest dla mnie nieoczekiwane, a z drugiej wszystko jest dla mnie bardzo logiczne. Podejmę naukę metodą Montessori jako nauczyciel wychowania przedszkolnego i klas podstawowych.

Może nie od razu nauczyciel, ale asystent pierwszego stopnia. A jeśli mówimy o warunkach wstępnych, to rok temu planowałam zrobić letni obóz dla dzieci i znalazłam przepiękne miejsce. Zajęcia nie odbywałyby się codziennie, ale raz w tygodniu, i zorganizowane byłyby w taki sposób, w jaki oczekują tego dzieci. Moi przyjaciele mają klub w Kijowie i jest tam ogromny i piękny teren. Wiem, że w środę od rana do wieczora nic się tam nie dzieje. Wymyśliłam supercałościowy program integracyjny dla rodziców, a nawet dzieci, bo już o 18 rodzice mogą przyjść, usiąść przy barze i posłuchać klubowej muzyki. A o 8 mogłaby się odbyć wspólna dyskoteka dla rodziców i dzieci. O godz. 9 szczęśliwa rodzina idzie do domu spać.

Mam córkę, którą staram się rozwijać, i myślę, że nie jestem w tym zła. Przyjeżdżając do Polski, pierwszego dnia, zabawiając dzieci i próbując jakoś złagodzić ich stres, znowu zobaczyłam, na co mnie stać. Moja pierwsza praca tutaj, za którą dostałam pieniądze, była związana z dziećmi. Właściwie to moja przyjaciółka mi ją załatwiła. Prowadziłam zajęcia dla dzieci ukraińskich. Potem, znowu całkiem przypadkiem, poznałam ukraińskie dziewczyny, kobiety, które… właściwie przeniosły swoją charkowską szkołę do Polski, założyły tutaj filię. Wysłałam tam córkę na kolonie, a następnego dnia wychowawczyni córki zachorowała i dostałam telefon od dyrektora: „Słuchaj, możesz przyjść? Dwa tygodnie. Takie są warunki. Taka pensja. Przyjdź”. I nie tylko wskoczyłam do ostatniego pociągu, ale zostałam tam katapultowana. Znowu dzieci.

A mówiąc bardziej globalnie, chcę zmieniać świat. To właśnie z tego powodu jestem aktywistką. W aktywizm nie wchodzi się siłą, ale nakazami serca. Zawsze mówiłam: „Cóż, jestem małym człowiekiem, mogę tylko wychować moje dziecko, aby było lepsze ode mnie i mogło dalej zmieniać świat”. A możliwość pracy z dziećmi to okazja, aby pomóc większej liczbie dzieci stać się fajnym potomstwem. I bardzo, bardzo spodobał mi się ten pomysł. Jeśli mam możliwość dotknięcia przyszłości poprzez dzieci – już tu jestem, już jestem z moimi walizkami.

A co myślisz o powrocie? Czy bierzesz go w swoim planie pod uwagę?

Tak. Biorę pod uwagę. Jutro mam pociąg do Kijowa na 10 dni. Mam pełny grafik wizyt u różnych lekarzy, zapisałam się już na dwa wydarzenia kulturalne, które się odbędą. Zrobię taki mały wypad. Ale doskonale rozumiem, że dopóki w Ukrainie rozbrzmiewa alarm przeciwlotniczy, nie mogę wrócić. Chcę chronić małą i zabieram ją w tę podróż nawet z odrobiną egoizmu, bo chcę jej pokazać, jak się żyje teraz w Ukrainie. W Kijowie, najbezpieczniejszym miejscu w Ukrainie, ze względu na obronę przeciwlotniczą: no, czyli dać jej odczuć troszeczkę tego stresu.

Nie do końca rozumiem Twój cel. Czyli świadomie zabierasz ją, by odczuła stres, po to, by…?

Po to by stała się silniejsza. By podnieść w niej wartość tego, co mamy teraz. Bo znowu we dwie mieszkamy w małym pokoju, a przez sześć miesięcy mieszkałyśmy w dwóch oddzielnych. Moja córka jest teraz na początku okresu dojrzewania. Jest to okres, w którym należy wpoić prawidłowe rozumienie wartości i troszeczkę nauczyć doceniać chwile. Mam nadzieję, że opieka społeczna do mnie nie przyjdzie (serdeczny śmiech).

Nie wiem. Niczego nie potrafię zagwarantować.

Wiem, że powrót… o tak, tak, powrót. Wiem, że powrót będzie trudny także z psychologicznego punktu widzenia, bo będzie podział na tych, którzy zostali przez ten cały czas w Ukrainie, i tych, którzy wyjechali. I dlatego chcę dać sobie i małej możliwość odczucia tej sytuacji.

Opowiedz o swoich snach. Co śniło Ci się w Ukrainie i co śni Ci się teraz?

Właściwie uwielbiam sny. W pewnym momencie nie miałam wielu takich snów, ale zdarzało się, że mogłam się obudzić, zrobić siku, coś przełknąć i wrócić do tego samego snu. To było po prostu silne odczucie. Bardzo lubiłam sny, w których odczucia były intensywne. Na przykład idę ulicą i czuję wiatr. Albo we śnie wyjmuję butelkę piwa z lodówki i czuję skraplanie, czuję zmianę temperatury. Zawsze były dziwaczne. Moja koleżanka mówi o mnie „pudełko, dupa, ogórki”, tak to się nazywa. Wszystkiego jest dużo, wszystko jest pomieszane, niezrozumiałe, ale takie zabawne i fajne.

Gdy byliśmy jeszcze w trakcie ewakuacji, dokładnie w domu w Buczy, śniły mi się pocałunki. I jak potem czytałam, to było dobre, bo moja psychika mnie dzięki temu uspokajała. Po przyjeździe do Polski zaczęłam sypiać gorzej. Mieszkamy za miastem i jest tu bardzo dużo ptaków. W pewnym momencie budziłam się dwie godziny przed budzikiem z powodu ptaków. Ponadto należę do tej kategorii Ukraińców, którzy wstają o czwartej nad ranem. Nazywa się to pamięć genetyczna. Dlatego nie wszyscy Żydzi mogą jeździć do Niemiec, bo kiedy słyszą język, czują się źle na płaszczyźnie fizycznej. Ukraińska pamięć genetyczna polega na tym, że ​​może nie wystarczyć żywności i trzeba się zaopatrzyć. I wiem, że to przebudzenie o czwartej nad ranem – to nowa pamięć genetyczna Ukraińców, która pozostanie na długo.

Dlaczego? Z czym związana pamięć genetyczna?

Początek bombardowania 24 lutego. I to jest naprawdę przebudzenie, natychmiast w telefonie, na portalach społecznościowych, co się stało, co się nie stało. Dzieje się to bardzo często automatycznie. Ale zdarzają się też sny przyjemne. Bywają dobre. Choć po Buczy, po tym jak wojska rosyjskie odeszły i widać było wszystko to, co zostawili, myślałam, że w ogóle nie zasnę. Potem dzięki antydepresantom, trochę się z tego wygrzebałam i wróciły do mnie moje zmysłowe sny, w których coś czuję. I teraz zaczęły się sny prorocze. I nawet podczas arteterapii zrobiłam zeszyt – notabene też można go sfotografować – w którym zapisuję te sny.

Mogę opowiedzieć.

Pierwszy sen był bardzo przypadkowy. Połowa lata, na ulicy bardzo gorąco, spać można było tylko przy otwartym oknie. Śni mi się jesienny Kijów, dzielnica, w której teraz mieszkam, ale budynek podobny jest do tego, w którym mieszkałam z rodzicami 12 lat temu. I chodzę tak sobie po ulicy i otrzymuję telefon od projektanta mody, skandalisty Miszy Koptiewa, pozuję dla niego od zeszłego lata, że ma pokaz i nagle jestem w Kijowie i mogłabym dołączyć. I przez telefon mówię: „Tak, okej. Jesteśmy umówieni”. I wtedy się budzę i mówię: „Cześć, dziecko”. Znowu śnią mi się jakieś bzdury. Wchodzę na Instagrama i widzę, że 4 minuty temu wrzucił post z zeszłego roku z napisem: „Jak wspaniale było w zeszłym roku. Może powtórzymy? Numer i data pokazu”. Ogólnie: inicjatywa – dynamika – realizacja.

Następny sen miałam o mojej znajomej Wiktorii Mostowenko. Ma dziecko z mózgowym porażeniem dziecięcym i wieloma problemami, chorobami po urazie porodowym, też jest teraz w Polsce. Jest także jedną z aktywistek ruchu Marsz Wyzwolenia Konopi, ponieważ jej dziecku pomaga medycyna na bazie konopi. I śni mi się, że razem spacerujemy. Jest taki słoneczny dzień, jesteśmy w okularach, jest jakaś ulica, zaglądamy do okien, a tam kwiaty i porcelana. I tak nam się to wszystko podoba. Lekki, przepiękny sen. Znowu się budzę, zaglądam do Facebooka i widzę, że ma urodziny. Piszę do niej od razu.

Trzeci sen to ten, kiedy zobaczyłam swoją przyjaciółkę w mieszkaniu i znowu mogłam dokładnie opisać szczegóły. Mówię jej, że widziałem ją w mieszkaniu z trzymetrowym sufitem i nawet podaję adres. Na co odpowiedziała: „No, mieszkam trochę dalej, ale pod wskazanym przez Ciebie adresem wynajmujemy z mężem mieszkanie pod studio, pod wszystkie nasze projekty, a tam są trzymetrowe ściany”.

Czwarty sen. Śnię, że moi gospodarze mówią mi, że będą wymieniać podłogę w domu, w którym mieszkam, bo jest bardzo zimno, i na ten czas muszę się gdzieś wynieść. Myślę, cóż, to nonsens. Mija kilka tygodni, rozmawiam z gospodarzami i Anna mówi mi, że w ich mieszkaniu cyklicznie kręcone są filmy i seriale. I że drugi sezon ma się rozpocząć gdzieś w okresie jesienno-zimowym 2022-2023. I na ten okres, na ten miesiąc, muszę czegoś z małą poszukać.

Z niecierpliwością czekam na następny sen. I bardzo lubię się budzić, by wszystko zapamiętać. Budzenie się zajmuje mi co najmniej godzinę. Dlatego jeżeli muszę wstać o 7, to pierwszy budzik mam nastawiony na 6.00, drugi na 6.20, potem na 6.40 i kolejny o 6.50. Tylko dzięki temu budzę się normalnie. A ten wysiłek zapamiętywania snów jest piękny. I naprawdę kocham ten moment… Nazywam go shine. Wydaje mi się, że całkowicie zapomniałem o śnie, ale potem nagle „bum!”, coś klika. To jest pudełko z niespodzianką i klaunem wyskakującym z pudełka. To stan, który bardzo kocham.

Mówiłaś też, że lubisz jeść. Co gotujesz w Polsce?

Gotuję w minimalnych ilościach, bo nie mam piekarnika. I znów tak boleśnie o granicach. Przez 8 lat, jak mieszkałam z mamą, nie mieliśmy piekarnika, bo w którymś momencie się popsuł. Radziliśmy sobie, bo mieliśmy multicookera i kuchenką mikrofalową. Tutaj nie mam multicookera ani kuchenki mikrofalowej, mam tylko dwa palniki na kuchence i ilość tego, co mogę ugotować, jest minimalna.

Ale mój pierwszy świadomy barszcz zdarzył się w Polsce. Nie mam wysokiego mniemania o swoich zdolnościach kulinarnych i wydaje mi się, że jakoś muszę coś ugotować, a tak naprawdę nie potrafię zrobić nic dobrego. Cóż, coś tak podstawowego, standardowego. Naprawdę bałam się barszczu. I przez pół roku, kiedy ja i moja mała mieszkałyśmy w swoim mieszkaniu, moja koleżanka, która mieszka piętro niżej, od czasu do czasu zaczepiała mnie: „No to kiedy barszcz? Kiedy barszcz?”. A ja mówię: „Wika! Pozwól mi się nastroić. Barszcz to poważna sprawa”. Nie jestem gotowa? Lepiej pójdę do mamy i zjemy z małą barszcz ze słoiczka. I wtedy zrobiłam mój pierwszy barszcz i był tak pyszny, że moja córka zjadła go z dokładką. Dla 9-letniego dziecka zjedzenie zupy dwa razy dziennie, nawet z dokładką, jest super sprawą. I wiem, że mój barszcz jest naprawdę wspaniały. Gotowałam też dla gospodarzy. I było tak fajnie, że Anna fotografowała wszystkie etapy przygotowań. Ponieważ sposób przygotowania barszczu w Polsce i sposób przygotowania barszczu w Ukrainie różnią się i powstają dwa rodzaje barszczu. O Ukrainie mówi się, że każda gospodyni gotuje go inaczej. Ale nigdy nie jadłam takiego barszczu jak w Polsce.

Czy jest coś o co nie zapytałam, a o czym chciałabyś opowiedzieć?

O jedzeniu? O tym, co tutaj gotuję?

O całej naszej rozmowie.

O co chciałabym zapytać?

O tym, o co nie zapytałam, a chciałabyś się tym podzielić.

Znowu o granicach. Gdy mówiłam, że je poczułam. Kiedy powiedziałem, że Warszawa miejscami bardzo przypomina mi Kijów i to daje mi pocieszenie. W ten sam sposób staram się mieć pewne rzeczy, które byłyby takie same jak w domu. Na urodziny kupiłam te same perfumy, które mam w domu, ale po prostu mi się skończyły. I to też trochę dodało mi skrzydeł. W jakimś sklepie humanitarnym znalazłam koszulkę, która była dokładnie taka sama jak ta, którą mam w domu, a w innym sklepie kolejną dokładnie taką samą koszulkę w ciągu zaledwie tygodnia. Niedługo będę jechać do Kijowa i mogę ją nawet przywieźć i dołączyć do tego projektu. Są jednakowe, no może trochę inny rozmiar, ale jednakowe.

(Szeptem) Płakałam, gdy ją zobaczyłam. Oczywiście wzięłam ją. Taka sama jak w domu. I to pomaga. W jakiś sposób rzeczy są jak kotwice. Zawsze mówiłam, że jestem trochę mieszczaninem, bo mam kotwice do zwykłych rzeczy. Bo dla mnie utrata czegoś znajomego i tego, co zawsze mi pomaga, to tragedia. Tamtego lata, kiedy zgubiłam wachlarz… Po pierwsze znalazłam go w Polsce, był dla mnie idealny. I gdy go zgubiłam, była to dla mnie wielka tragedia i miałam ochotę płakać. Bo łe, łe, łe, łe, to moje, moje, moje, mój malutki pomocnik. Dlatego tak, jest kotwicą moich rzeczy. To jeszcze chciałam zapytać… To pytanie z kategorii „opowiedz o sobie” i od razu: E-e-e-e-e… Kim jestem, czym jestem?

Opowiedz coś o sobie.

(Śmieje się serdecznie).

Powiem teraz więcej o granicach. Zrozumiałam, że jestem osobą w stanie afektu. Wcześniej myślałam, że to tylko moja wyobraźnia, ale teraz zdałam sobie sprawę, że tak jest. Z każdej poważnej sytuacji – teraz nie ma już podziału na złe i dobre – zawsze wynoszę tylko emocje. Cóż, prawie zawsze. To znaczy nie mogę powiedzieć żadnej sekwencji rzeczy, które się wydarzyły.

Przez dziesięć dni tego lata byłam na obozie feministyczno-queerowym razem z kobietami z Polski i Białorusi i byłam jedyną Ukrainką. A jak mnie zapytacie, co tam było, to nie powiem, bo w tym momencie byłam w stanie afektu, kiedy wszystko jest piękne, wszystko się tak kręci. I przydarzyła mi się taka znamienna historia – pojechałam do Wiednia na trzydniowe mistrzowskie zajęcia z samoobrony kobiet i tam złamałam ręką swoją pierwszą drewnianą deskę. Oczywiście nie pamiętam, jak to się stało, ale mam planszę z dwiema połówkami. No, to oczywiście nie do końca połówki. Następnym razem chciałabym uderzyć idealnie w środek. Ale złamałam go ręką. I to też zrobiło na mnie duże wrażenie, uspokoiło i dodało mi sił.

A tak ogólnie, to czujesz się silniejsza, niż byłaś do początku wojny?

Nie. Moja siła jest bardzo związana z odczuciami fizycznymi. Miałam już 4 COVID-y. Łał! I bardzo szybko się męczę. Nie lubię pracy, gdzie trzeba stać, bo za 20 minut muszę zmienić pozycję ciała, zrobić coś inaczej. I dlatego nie mogę być w życiu maksymalnie efektywna. Ale z drugiej strony rozumiem to na trzeźwo, nie mam wobec siebie żadnych oczekiwań. I z tego powodu znacznie łatwiej było mi odmawiać. „Tatiano, jutro od 10 do 12 trzeba odwieźć i odebrać ludzi na dworcu!”. Mówię: „Sorry, nie mogę, bo potem znowu muszę jechać półtorej godziny do domu, bo o 4 muszę odebrać moją małą i potem ją gdzieś zawieźć”. Łatwiej mi mówić słowo „nie”. A w szczególności dzięki WenDo, bo oceniam siebie trzeźwo. Są rzeczy, których po prostu nie mogę zrobić, nie posiadając supermocy. I w końcu to zrozumiałem, może tutaj.

Dziękuję.

Bardzo się cieszę, że się przydałam.

CZĘŚĆ DRUGA

Nieoszlifowany. Kadr z typografii. A oto wiersze o miastach Ukrainy. Alfabet miast Ukrainy.

To właśnie w takich…

Na przeciwko Muzeum Narodowego jest pomoc humanitarna.

To niespodziewane znalezisko, powiem Ci, ale…

To tylko armata (śmiech).

Więc Ukraińcy też oddają rzeczy na pomoc humanitarną (śmiech). Nie tylko ją biorą.

Cena wynosi 1 rubel.

To prawdopodobnie z czasów sowieckiej Ukrainy. Ciekawa historia.

W Ukrainie czasem używałam takiego pojęcia jak „żona bostońska”. To kobiety, które łączą się na… z powodu przyjaźni, podobnych poglądów, podobnego światopoglądu i pomagają sobie nawzajem, zarówno przy dzieciach, jak i po prostu służą silnym ramieniem. W Warszawie poznałam prawdziwą „żonę bostońską”. Nasze dzieci są prawie w tym samym wieku. I gdyby postawić je obok siebie, to nawet są do siebie podobne – błękitnookie, z włosami w kolorze blond. Ich ulubioną zabawą jest ciąć ruskich. W grach komputerowych lub innych zabawach. Czyli są to prawdziwe ukraińskie-preukraińskie dzieci. Poznałyśmy się na Facebooku. Potem, gdy pojechałam na spotkanie do Lwowa, gdzie mieszka, zaprzyjaźniłyśmy się. Po przyjeździe do Warszawy zaplanowałam, że będziemy kontynuować naszą przyjaźń i nasze kontakty. Ona przyjechała trochę wcześniej i prowadziła już kursy mistrzowskie dla dzieci i grupę wzajemnego wsparcia dla matek. I w pewnym krytycznym momencie, kiedy pilnie potrzebowałam znaleźć nowe mieszkanie w Warszawie, poprosiłam ją o pomoc, a ona powiedziała: „Nie ma sprawy – mój śpiwór i karimata jest do twojej dyspozycji”. I zaczęłyśmy współpracować. Współdziałać w planie życia. Śmiałyśmy się jeszcze z tego, że za każdym razem, gdy przychodziłam… zmywałam jej naczynia. Bardzo lubię zmywać naczynia. Ponieważ dla osoby takiej jak ja jest to „natychmiastowy rezultat”. Wiem, że jakieś długoterminowe projekty, długie prace, nie są dla mnie. Muszę natychmiast zobaczyć wynik lub zrozumieć zasady projektu i rezultat, który po nim nastąpi. I mycie naczyń to najlepsze, co może mi się w tej sytuacji przydarzyć. Przychodziłam i po cichu myłam naczynia. Eeeee… A ona na to: „Cholera, czuję się niezręcznie”. A ja: „Katia, nie ma problemu. Wręcz przeciwnie, jest to dla mnie wygodne”. W pewnym momencie byłam tam bez pracy, a ona zapraszała nas do McDonalda. A ja zmywałam naczynia. W weekendy, kiedy przyjeżdżamy z Marichką do Warszawy, nocujemy u nich, pomimo faktu, że

wynajmuje kawalerkę mniej więcej wielkości półtora mojej kuchni. Śpimy na materacu dla gości… Jest nam tam dobrze. I nawet na Facebooku, składając jej życzenia z okazji urodzin, prosiłam obserwujących na swojej stronie o przesłanie jej serduszka, bo to moja „żona bostońska.”

Mimo całej nieprzyjemnej sytuacji zdarzają się radosne chwile.

Oczywiście. I nawet mózg dostaje takie zadanie – wyszukiwać takie rzeczy. Odnowiłam tradycję – rozmawiałyśmy o śnie. Odnowiłam tradycję – dziękować każdemu dniu za trzy rzeczy, zanim pójdę spać. Ręce nie doszły do tego, by to zapisywać, ale trzeba. Mam nawet do tego zeszyt. Ale trzy pozytywne rzeczy, które się wydarzyły, bardzo pomagają się zrelaksować i zasnąć.

Może u siebie wprowadzę taką dobrą tradycję. Bardzo Ci dziękuję za rozmowę, przejdziemy do drugiej części – wizualnej.