Polina Kuczyńska

POLINA KUCZYŃSKA

30 lat, Kijów – Warszawa

Ukraińska wydawczyni, mama sześcioletniej Ahlaji. Razem z córką przez miesiąc żyły w blokadzie Sławutycza – miasta sypialni Czarnobylskiej Elektrownii Atomowej.

Przyjechałam do Polski 1 kwietnia. W ogóle nie pamiętam pierwszego miesiąca. Myślę, że to psychologiczny mechanizm obronny. Do wybuchu wojny miałam życie, które kochałam, i ono się całkowicie skończyło. Teraz wszystko zaczyna się absolutnie od zera. Bardzo podoba mi się w Polsce i bardzo podoba mi się Warszawa, ale to całkiem nowe życie. Nie znam języka, nie mam pracy, nie mam niczego…

W momencie wyjazdu, gdy podjęłam decyzję, że muszę wyjechać z Ukrainy, znajdowałam się w mieście Sławutycz w obwodzie czernichowskim. Znaleźliśmy się pod okupacją. Zdaje się, że wyjechaliśmy 26 marca. To był czas, w którym ludzie mylili dni tygodnia, daty. To było całkowicie nieistotne.

Słyszeliśmy wybuchy przez cały miesiąc. Wtedy jeszcze nie wiedzieliśmy o Buczy, ale rozumieliśmy, co się dzieje, kiedy terytorium jest okupowane: morderstwa, tortury, gwałty… Strzelali też snajperzy. Nie wychodziliśmy z piwnicy. To był dom rodziców. Było nas jedenaścioro, wśród nas czworo malutkich dzieci. Przyjechałam z córką Aglają, a moja siostra razem ze swoją dużą rodziną. Daliśmy jeszcze schronienie rodzinie mojej przyjaciółki. Ludzie zaczęli histeryzować. Ktoś krzyczał, że trzeba wyjeżdżać, że nas zabiją. Inny, że wystarczy cichutko siedzieć i wszystko będzie dobrze. Ja nie krzyczałam. Byłam przerażona, milczałam.

Wieczorem, zaraz przed naszą ucieczką spod okupacji, Rosjanie ostrzelali samochód. Widzieliśmy to. To było straszne. Wszyscy zaczęli się ze sobą żegnać, jakbyśmy mieli się już nigdy nie zobaczyć. Na rękach pisaliśmy grupę krwi, numer telefonu. Na kartce napisałam jeszcze numery telefonów do wszystkich krewnych i włożyłam córce do kieszeni. Po raz pierwszy w życiu zupełnie realnie dopuszczałam do siebie myśl, że to może być koniec mojego życia.

Ja z Aglają i przyjaciółką ewakuowałyśmy się jako pierwsze, a moja siostra planowała następnego dnia. Wieczorem, kiedy się szykowaliśmy, podeszła do mnie i dała mi jakąś tkaninę. Powiedziała: „Weź, to pieluszka, na której urodziłam troje dzieci, to szczęśliwa pieluszka. Weź ją ze sobą”. Wzięłam.

Kiedy zaczęła się ewakuacja, było strasznie… Tam, gdzie zbierały się kolumny samochodów, chodził batiuszka, modlił się i błogosławił. Dla mnie, ateistki i osoby niewierzącej, to było jak w filmie. Myślałam, że jadę na śmierć.

Przyjechałam do Polski. I całkiem przypadkiem zaproponowano mi na trzy miesiące bezpłatne mieszkanie w Warszawie. Największą potrzebą była stabilizacja psychiczna. Na początku chciałam pojechać do Niemiec, ale zostałam w Warszawie. Zrozumiałam, że w Niemczech jest zbyt dużo Rosjan. A w Polsce wszyscy przyjmują Ukraińców przyjaźnie. Cała Warszawa była wtedy we flagach Ukrainy.

Czego mi tu brakuje? Mojego życia.

Rozmawiał Żenia Klimakin
Zdjęcia: Magdalena Dzierzęcka

Pełny tekst

Ostrzegamy, że treść wywiadów może zawierać treści brutalne i wstrząsające. Są to historie wojenne traktujące często o bardzo trudnych i tragicznych, czasem brutalnych wydarzeniach. Zastrzegamy, że przedstawione na stronie świadectwa zawierają prywatne historie, opinie i odczucia kobiet, które ich udzieliły. Opinie i poglądy w nich zawarte nie są równoważne z opiniami i poglądami organizatorów projektu MOMENTY.

Polino, w Polsce jesteś już 5 miesięcy.

Tak, przyjechałam 1 kwietnia.

Szybko minął ten czas?

W ogóle nie pamiętam pierwszego miesiąca. Był ciężki. Myślę, że mechanizm obronny psychiki po prostu wymazał to z pamięci. Ale z drugiej strony tyle się działo, że wydaje się, że minęło 9 miesięcy.

Ciekawe. Możliwe, że organizm tak zablokował pamięć przez stres.

Tak, pamiętam pierwsze wspomnienia normalnego życia, normalne odczucia, to były pierwsze dni maja. Święta majowe, spacerowałam z koleżanką po parku. I sobie żartowałyśmy, że to pierwsze jasne wspomnienia w Warszawie.

Niemniej 5 miesięcy to bardzo długi czas. Uciekłaś przed wojną, by ratować siebie i swoje dziecko. Za czym tęsknisz? Czego Ci tu brakuje? W codziennych rzeczach, nawet w sklepie, z jedzenia?

Nie pierwszy raz mnie o to pytają, bardzo brakuje mi wody Morszyńskiej. Jest bardzo smaczna, a w Warszawie nie znalazłam żadnej, która by mi smakowała.

Jest taka ostra, o słonym smaku.

To wszystko żarty, po prostu bardzo trudno jest odpowiedzieć na takie pytanie poważnie. Miałam życie, które naprawdę lubiłam, i całkowicie się skończyło. A teraz wszystko zaczyna się od zera. Bardzo lubię być w Polsce i bardzo lubię Warszawę, ale to jest zupełnie nowe życie, wszystko dopiero się zaczyna… Nie znam języka, nie mam tu pracy, nie mam nic… Czego mi tu brakuje? Mojego życia, bo nie mam tu nic.

Za kim tęsknisz najbardziej?

Za rodziną. Za rodzicami. Za siostrą. Za siostrzeńcami.

Opowiedz, jak wyglądała Twoja podróż do Polski. Ile trwała, jak wyglądała?

Kiedy podjęłam decyzję, że muszę wyjechać z Ukrainy, byłam pod okupacją w Sławutyczu w obwodzie czernihowskim. Wyjechaliśmy chyba 26 marca, nie pamiętam dokładnie. Był to czas, kiedy ludzie mylili dni tygodnia, daty, więc nie miało znaczenia, który jest dzień.

Ze Sławutycza wyjechaliśmy do Kijowa, podróż zajęła około 7 godzin. Zazwyczaj taki przejazd zajmował 2,5 godziny, ale jechaliśmy przez las. W Kijowie spędziliśmy noc, byłam tam trochę dłużej niż dzień. Przyjechałam do mieszkania, w którym mieszkam, szybko spakowałyśmy z córką i koleżanką rzeczy i w trójkę wyjechałyśmy. Najpierw pojechałyśmy do Żytomierza, tam przesiadłyśmy się do innego samochodu i skierowałyśmy się do Równego.

Gdzie nocowałyście?

W hotelu. Znajomy, który nas wiózł, wynajął nam pokój. Nie musiałyśmy tam zostawać 2 czy 3 dni, nie pamiętam dokładnie ile, ale po prostu byłyśmy tak zmęczone psychicznie, że poprosiłyśmy o nocleg. Nawet nigdzie nie poszłyśmy, nic nie robiłyśmy, tylko spałyśmy.

Potem dotarłyśmy do granicy i chciałyśmy przekroczyć ją pieszo, ale wolontariusze przewozili uchodźców samochodami. Gdy jesteś w transporcie, te procedury są szybsze. Widzieli, że jesteśmy z dzieckiem, moja córka ma 6 lat, pogoda była jeszcze bardzo zła, więc jestem bardzo wdzięczna wolontariuszom. Po drugiej stronie odebrał nas kuzyn mojego przyjaciela, który przywiózł nas do Warszawy. W sumie było to kilka dni z takimi punktami tranzytowymi. I różni ludzie brali nas na różne okresy.

Ogólnie rzecz biorąc, była to podróż w nieznane?

Tak, bo jechałyśmy absolutnie bez planu. Moja koleżanka jechała do Warszawy, bo tu mieszka jej kuzynka, a ja myślałam, że jadę do Niemiec. Miałam kilka opcji, kogo tam odwiedzić, ale wszystko było takie niejasne i z nikim się konkretnie nie umawiałam. Pomyślałam, że przyjadę do Warszawy i odpocznę tu przez jakiś czas, bo z dzieckiem trudno jest podróżować. I postanowiłam zostać tu na tydzień, a potem okazało się, że dziecko rodziny w Niemczech, z którą się ustawiłam, zachorowało na koronawirusa.

Po jakimś czasie życia w Warszawie całkiem przypadkiem dostałam propozycję zamieszkania w mieszkaniu przez 3 miesiące za darmo. Polacy szukali jakiejś rodziny, uchodźców, którzy by tego potrzebowali. Zastanawiałam się, miałam dosłownie jeden wieczór na podjęcie decyzji. Nie planowałam zostać w Polsce, to było tylko miejsce do odpoczynku. Nie znam języka, nigdy nie byłam w Polsce, nie mam tu nikogo. A pobyt tutaj był trochę przerażający. Ale w końcu zdecydowałam, że zostanę, to bardzo kusząca perspektywa wiedzieć, że przez 3 miesiące nie wyjadę nigdzie indziej, nie będę szukać innego miejsca do mieszkania.

Jakaś minimalna stabilność, tak?

Tak. Największym psychologicznym zapotrzebowaniem była jakaś stabilizacja. Liczyłam, że znajdę przedszkole dla mojego dziecka. Po prostu miałam pracę i musiałam cały czas pracować.

Zdalnie? Co robiłaś?

Tak. Pracowałam w wydawnictwie. Przez pierwszy tydzień pierwotnie tymczasowego pobytu w Warszawie przeprowadzałam się 4 razy. I przez cały ten czas i byłam z dzieckiem, i pracowałam.

Również dzięki mojej bardzo bliskiej przyjaciółce zdecydowałam się tu zostać. Nie chciała jechać dalej, a przeżyłyśmy wspólnie oblężenie, razem się ewakuowałyśmy, razem pojechałyśmy do Polski. Z nią było mi raźniej. Postanowiłam więc zaryzykować i wybrałam Polskę, choć nie wiedziałam, które rozwiązanie sytuacji byłoby lepsze.

W ogóle nie ma dobrych rozwiązań…

Tak, tak. Nie mam nic do stracenia. Jadę do Niemiec – nie wiem, co tam będzie. Zostaję w Polsce – też nie wiem. A innym powodem było to, że bałam się jechać do Niemiec, bo wiedziałam, że tam jest dużo Rosjan. A w Polsce wszyscy są tacy przyjaźni, tacy akceptujący Ukraińców. Cała Warszawa była wtedy we flagach Ukrainy i…

W Polsce rzeczywiście nie ma tylu Rosjan?

Jakoś tak się wydawało. Rozumiałam, że są tu Rosjanie, ale nie będą zbyt dumni z tego, że są Rosjanami.

To nie jest moja obserwacja, wiele osób zwróciło na to uwagę dawno temu. Studiowanie historii II wojny światowej pokazuje, że wszystkie wojny zawsze ujawniają w ludziach albo jakieś najgorsze cechy, albo najlepsze. I rozmawiając z każdym ukraińskim uchodźcą, słyszałem mnóstwo historii o dobrych ludziach, którzy w jakiś sposób pomogli im w tym nieszczęściu. Opowiedz nam o jednej osobie, która pomogła Ci w tym trudnym czasie.

Takich osób jest bardzo dużo. Kiedy właśnie 24 lutego obudziłam się po wybuchach, postanowiłam uciec z Kijowa i to przyjaciele mi pomogli. A potem ewakuowałam się z innymi. Na granicy udzielono nam pomocy, a życzliwa rodzina Polaków zapewniła nam schronienie.

Ale pierwszymi osobami, które przychodzą mi na myśl, którym jestem bardzo wdzięczna, są rodzice mojej koleżanki z klasy, którzy pochodzą ze Sławutycza… Ewakuacja była trudna, bo byliśmy bardzo głęboko w strefie okupacyjnej i nie dało się znaleźć transportu. Ale wpuścili mnie i moją córkę do swojego samochodu. Droga przez las była tak ekstremalna, że zbyt obciążone samochody nie mogły tamtędy przejechać. Dlatego nikt z czystej życzliwości nie przywoził wielu osób w ten sposób. Tak się złożyło, że jechałam z nimi w takim dobrym samochodzie i czułam się tam mniej więcej pewnie. Znaczy „pewnie”… nikt nie czuł się wtedy pewnie.

Ewakuacja jest dla mnie jednym z najstraszniejszych wspomnień z całego życia. Przez tę potężną intensywność uczuć mam do wszystkich, tych wielu ludzi, którzy mi pomogli, ogromną wdzięczność.

Dlaczego jest to jedno z najstraszniejszych wspomnień?

Kiedy byliśmy przez miesiąc oblężeni w Sławutyczu to jakoś, to jest moja obserwacja wojskowa, wszyscy byli bardzo opanowani i wszystkie uczucia były zablokowane. Nie przejmowaliśmy się zbytnio, nie dawaliśmy dojść do głosu emocjom. Ale gdy rozpoczął się szturm na Sławutycz, trwał 3 dni. Pierwszego dnia bardzo się bałam.

Słyszałaś wybuchy?

Słyszeliśmy wybuchy cały miesiąc. Nie wiedzieliśmy wtedy o Buczy, ale mniej więcej rozumieliśmy, co się dzieje, kiedy terytorium jest okupowane. I wiedzieliśmy, że scenariusze mogą być przeróżne…

Masz na myśli tortury, gwałty?

Tak, wszystko. Przez miesiąc tylko tonęliśmy w tych myślach, przekonując siebie, że nic się nie stanie, nie przyjdą tam, bo Sławutycz jest im strategicznie niepotrzebny. Ale stało się najgorsze i nie masz już na nic wpływu, to było bardzo straszne. Przez snajperów nie wychodziliśmy z piwnicy. Wszystko było tak dramatyczne i surrealistyczne, że bardzo trudno było dać jakąkolwiek trzeźwą ocenę tego, co się działo. Bałam się wtedy, naprawdę się bałam. Trzy dni, nawet ich dobrze nie pamiętam, były takie same, po prostu ciągle się baliśmy, byliśmy bardzo zestresowani, a w domu było nas 11 osób, w tym czworo małych dzieci.

To był wasz dom?

Tak, to był dom moich rodziców. Przyjechałam do nich z córką, moja siostra ze swoją dużą rodziną. Udzieliliśmy też schronienia rodzinie mojego przyjaciela. Potem był tydzień okupacji. Minął bardzo szybko, nie pamiętam go, bo byliśmy po prostu w jakimś afekcie i decydowaliśmy, co dalej. Cała rodzina popadła w histerię. Pierwsze załamania nerwowe.

Mieliście konflikty?

Tak, krzyczeliśmy na siebie. Ktoś krzyczał, że musimy wyjechać, ktoś krzyczał, że nas zabiją, ktoś krzyczał, że mamy siedzieć cicho i wszystko będzie dobrze. Wtedy moja siostra krzyknęła, że po prostu postawią czołg na naszym podwórku i tyle. To był taki histeryczny nastrój.

Też wtedy krzyczałaś?

Nie, nie krzyczałam. Bardzo się bałam, milczałam. Ale ogólnie wszyscy byli bardzo zdenerwowani, wtedy zdecydowaliśmy się na próbę ewakuacji. Została jeszcze rodzina siostry i moja przyjaciółka, ja z dzieckiem oczywiście. Zaczęliśmy szukać samochodu, nie bardzo pamiętam, ile dni to trwało, chyba 2 dni szukaliśmy samego samochodu. Problem w tym, że samo wyjście na podwórko wzbudzało strach, nikt wtedy nie wychodził. W ogóle wszyscy mieszkańcy siedzieli w domach, w piwnicach.

Jestem pytana, czy widziałam żołnierzy. Czy wchodziłam z nimi w jakieś interakcje. Nie, bo po prostu siedzieliśmy w domu. Nie było internetu, więc bardzo trudno było jakoś zorganizować wyjazd, znaleźć samochód.

Z jakiegoś powodu miałam taką myśl, absolutną pewność, że zostaniemy zabici podczas ewakuacji. Wtedy już wiedzieliśmy, że każdy, kto wyjeżdża z Czernihowa, jest po prostu rozstrzeliwany, a nas też okupowano, trzeba było przejechać przez kilka rosyjskich punktów kontrolnych.

Wyszliśmy wcześnie rano, jak tylko skończyła się godzina policyjna. A wieczorem tuż przed naszym wyjazdem ostrzelano jakiś samochód mimo obowiązywania konwoju humanitarnego. Przejechaliśmy obok niego, stał spalony. To było bardzo straszne. Nie rozmawialiśmy o tym w rodzinie, ale każdy tak się czuł. Choć moja rodzina jest bardzo powściągliwa, zimna, nie rozmawiamy na żadne dramatyczne tematy, wszyscy pożegnali się ze sobą tak, jakbyśmy się już nigdy mieli nie zobaczyć.

Sama byłam w takiej panice, pamiętam, że pakowałam rzeczy… Jak się jedzie na ewakuację, to jest taki wyjątkowy moment, że trzeba zabrać bardzo mało, zrozumieć, jakie rzeczy zabrać dla dziecka, ile pieniędzy wziąć, trzeba zrozumieć, że zostaniesz przeszukana i część tych pieniędzy na sto procent zostanie ci zabrana. Trzeba to jakoś ukryć, udawać, że ma się jakieś pieniądze, ukryć resztę gdzie indziej, żeby nie stracić wszystkich. Miałam zapasowy telefon. Cały czas się zastanawiałam, gdzie go schować. Napisaliśmy swoje grupy krwi, numery telefonów, ja również napisałam numer telefonu do dziecka.

Gdzieś na ubraniu?

Na ciele. Wszyscy mieliśmy to napisane na, oprócz tego jeszcze zapisałam na karteczce numery telefonów wszystkich bliskich mojego dziecka i włożyłam mu to do kieszeni.

Co czuje matka, która zapisuje na ciele dziecka grupę krwi, numer telefonu, dane bliskich?

No cóż, niczego nie czuje. Po prostu jakieś… to takie uczucie paniki. Pewnie powinno się to nazywać paniką, ale po prostu robi się to, co trzeba. To jest racjonalne i emocjonalne. Emocjonalnie jest tak nieznośnie, że zdajesz się na racjonalny ciąg działań, a gdy nie masz siły, by wymyślić dalsze postępowanie… Wieczorem, kiedy pakowaliśmy się, pisząc te wszystkie numery, poszłam do mojej przyjaciółki, która, jak mi się wydawało, była bardziej opanowana. Poszłam do niej i powiedziałam: „Marina, wydaje mi się, że jestem teraz w takiej panice, że po prostu nieefektywnie się pakuję, chodzę tylko z jednego pokoju do drugiego. Proszę, postój obok mnie i dopilnuj, żebym nie zapomniała żadnego dokumentu”. I zapamiętałyśmy to jako taką śmieszną-nieśmieszną historię, że jestem dobrym menedżerem, bo utracie kontroli zarządzam w taki sposób, żeby ktoś mnie sprawdzał.

Być może po raz pierwszy w życiu naprawdę dopuszczałam do siebie myśl, że to może być wszystko, koniec mojego życia. Miałam dramatyczne uczucia i myśli. Spakowaliśmy dokumenty, rzeczy, rzeczy dzieci, spisaliśmy te wszystkie numery telefonów. I wtedy zorientowaliśmy się, że musimy przygotować opaski uciskowe. I to było jak psychologiczny policzek w twarz: „Jakie opaski uciskowe?”. Zaczęliśmy ciąć szmaty.

Kolejny trudny, psychologiczny moment… ja z córką i koleżanką ewakuowałyśmy się jako pierwsze, a siostra planowała następnego dnia. Wieczorem, gdy jechaliśmy, ona to wszystko obserwowała i po prostu jakkolwiek pomagała. Podeszła do mnie, dała mi szmatkę i powiedziała: „Weź to ze sobą, tak wyglądała pieluszka, na której urodziłam trójkę dzieci, to jest pieluszka szczęścia. Zabierz ją ze sobą”. Ponieważ w mojej rodzinie o wzruszających, dramatycznych rzeczach się nie mówi, to… pogrążyło mnie jakoś głębiej w stanie, w którym nigdy w życiu nie byłam. Zabrałam ją ze sobą, spakowaliśmy wszystkie opaski uciskowe, sprawdziliśmy, gdzie są, żeby mieć je pod ręką w pilnej sytuacji.

Wyjaśnijmy słuchaczom, że opaska uciskowa ma zatamować krew w razie zranienia

Tak, zatamować krew, jeśli ostrzelają samochód czy coś. Myślałam o tym, co stanie się z moim dzieckiem, jeśli zginę. Będziemy gdzieś w lesie, wśród min, w rozstrzelanym samochodzie.

Jak ją do tego przygotowałaś?

Nijak. Nic jej nie powiedziałem. Myślę, że to zależy od wieku, ona ma 6 lat. Ma na imię Aglaja. Aglaja liczyła jeszcze 5 lat i jakoś bardzo łatwo przyjęła to wszystko. Żartowali z Putina przez całe oblężenie.

Co mówili?

Jak będą go bić po brzuchu. Śmialiśmy się z tego, a potem nie było nam do śmiechu, bo zdawaliśmy sobie sprawę, że teraz, po rozpoczęciu okupacji, będą do nas przychodzić rosyjscy żołnierze, a dzieci… nie można ich po prostu prosić, żeby nie mówiły, one powiedzą i tyle. Mogli je za to rozstrzelać. Podczas szturmu zaczęliśmy tłumaczyć dzieciom, że nie mówi się o żołnierzach, o Ukrainie, o Rosji. Ale wtedy to już się z nich wylewało. Miały piosenki, trochę żartów i zabaw o wojnie. Nie przypuszczaliśmy, że te żarty pójdą tak daleko, a to mogło się skończyć jak u ludzi, którzy w czasie okupacji robili sobie patriotyczne tatuaże i byli za to zabijani na rosyjskich punktach kontrolnych.

Swoją drogą mnie również przeszła przez głowę myśl o patriotycznym tatuażu, ale wojna się nie skończyła i nie wiem, w jakich warunkach się znajdę. Nie wierzę w moje bezpieczeństwo. Ale gdybym miała zrobić sobie tatuaż, to pewnie byłoby to godło brygady, która wyparła Rosjan ze Sławutycza i dała nam możliwość ewakuacji. Dowiedziałam się o tym, gdy byłam już w Polsce, dzięki nim rosyjskie punkty kontrolne, przez musieliśmy przejechać, były już puste.

Ta ewakuacja była tak straszna… był taki punkt, gdzie kolumny samochodów się zbierają i razem ruszają. I chodził tam ksiądz, modlił się i błogosławił ewakuujących się. Dla mnie – jestem ateistką – było to jakoś zbyt filmowe.

Bardzo martwiły mnie dzwony. Przez brak prądu nie działały syreny, więc żeby wiedzieć, kiedy w Sławutyczu był nalot, bardzo głośno bito w dzwony. To był taki apokaliptyczny dźwięk, przerażał szczególnie w nocy.

Przypomnij sobie, proszę, pożegnanie z rodzicami.

Obudziliśmy się około 5, jeszcze się szykowaliśmy. Wyszłam z domu, wszystko wirowało, bo dostałam telefon od ludzi, którzy byli w stanie zabrać mnie swoim samochodem, musiałam bardzo pilnie wybiec.

Pamiętam, jak przytuliłam się do mamy, wszyscy w domu uważali, że należy się ewakuować. A ja czułam, że zostaniemy wtedy zabici. Ale zaufałam decyzji rodziny, w panice nie potrafiłam podejmować żadnych decyzji. Tylko matka w głębi duszy myślała, że nas zabiją. Inni robili to, żeby przeżyć, to dawało im motywację. A ja… nic nie czułam, trudno to opisać…

Myślałaś, że jedziesz na pewną śmierć?

Tak. Kiedy z mamą się przytuliłyśmy, a bardzo rzadko się przytulamy, wydawało mi się, że żegnają się dwie osoby przeświadczone, że już się nie zobaczą. To był taki trudny moment. Z ojcem łatwiej było się pożegnać. On jest mniej emocjonalny, po prostu wsadził mnie do samochodu i poszedł odprowadzić innych. Każdy z nas pojechał innym samochodem. Wszyscy pakowaliśmy się tam, gdzie się dało, a potem okazało się, że jesteśmy w różnych kolumnach. I spotkaliśmy się w Kijowie.

Powiedzieliście sobie, że się kochacie?

Nie. W zasadzie nie trzeba było tego mówić. Wszystko było jasne. Kolejna rzecz, którą pamiętam, to fakt, że jechaliśmy bardzo długo, bo aż 7 godzin. Było tam około, nie liczyłam, około 11 punktów kontrolnych. Dużo się zatrzymywaliśmy.

Wszyscy wyłączyliśmy telefony, żeby nikt nie mógł niczego namierzyć. Wyczyściliśmy je, usunęliśmy z nich wszystko. Miałam dużo fajnych materiałów z oblężenia, lecz jedynie przerzuciłam kilka zdjęć na Facebooka. Jedziemy, jedziemy, jedziemy, ale nie rozumiem dokąd. I pamiętam moment, kiedy widzę morze. Morze Kijowskie to pierwszy krajobraz, który rozpoznałam. Wtedy w końcu zrozumiałam, że ta podróż się skończyła. Nie zabito nas, żyję. Zaczęła się euforia.

W Kijowie szybko zadzwoniłam do mojego przyjaciela i poprosiłam, żeby po mnie przyjechał. W tym czasie nie jeździły tam taksówki. Działały, ale bardzo trudno było się gdzieś dostać. Wróciłam do domu i byłam po prostu nieadekwatnie szczęśliwa, chyba pierwszy raz w życiu czułam coś takiego. Nie wiem, do czego to porównać, nie mam doświadczenia z żadnymi narkotykami.

Pierwsze, co zrobiłam, to poszłam do supermarketu. Od miesiąca byliśmy w środku oblężenia, nie mieliśmy jedzenia. Supermarkety były zamknięte przez pierwsze 3-4 dni. A tu doświadczyłam szczytu euforii, nie rozumiałam, jak to się dzieje, że jest jedzenie i jest tak dostępne. Po prostu bierzesz i kupujesz.

Co kupiłaś?

Jakieś głupoty. Kupiłam największe głupoty. Trochę chipsów, coca-colę. Ułożyli z niej w supermarkecie piramidę. I tak stoję przed nią. Po prostu jak się żyje bez jedzenia, to ma się jakieś priorytety żywnościowe. Chcesz mięsa, mleka, czegoś innego. Coca-cola była gdzieś na 20. miejscu. Ale nawet to 20. miejsce, coca-cola, jest tu i mogę ją kupić. To niesamowite.

Miałam wrażenie, że jestem w jakimś Disneylandzie. Mogę nawet zapłacić kartą. W Sławutyczu tylko gotówką. I pamiętam, to było to takie zabawne, że supermarket koło domu ma swoją piekarnię. Podchodzę do jakiejś pracownicy i pytam, czy będzie chleb. A ona patrzy na mnie i mówi: „No tak, ale trzeba czekać 20 minut”. A ja właśnie stałam w Sławutyczu przez 7 godzin w śniegu, żeby dostać bochenek chleba z wody i mąki, którego nie da się nawet pokroić, bo się łamie. Jak dla bydła. 7 godzin. Stoję i mówię: „Świeże pieczywo, tak, poczekam 20 minut”.

Byłam w takiej euforii, że po prostu podchodziłam do ludzi i zaczynałam, to nie jest dla mnie typowe, zaczynałam rozmowy i mówiłam im, że właśnie się ewakuowałam i przeżyłam. I jestem tak szczęśliwa. Tylko gadałam i gadałam. Łzy mi płynęły, ludzie wszystko rozumieli. Podeszła do mnie starsza kobieta i poprosiła, żebym pomogła jej z telefonem. Coś się wyłączało. W końcu zaczęła płakać i powiedziała: „Przepraszam, dopiero dziś rano dowiedziałam się, że mój bratanek został zabity”. Rozumiem, że przeżywa głęboką żałobę, ale ja stoję w tym szczęściu, gadając o bzdurach. Nie potrafiłam w ogóle z nią empatyzować, musiałam się od niej odsunąć. To było bardzo niegrzecznie, ale gwałtownie oddałam jej telefon i przeszłam na drugą stronę supermarketu. Po prostu zostawiłam osobę w żałobie, bo odczuwałam szczyt szczęścia, że przeżyłam. Jakoś nie mogłam tego powstrzymać.

Jak tłumaczyłaś Aglai to, co dzieje się wokół?

Cóż, wyjaśniałam to tak, jak było. Po prostu zrozumiałam, że z jej strony nie będzie jakiejś trzeźwej oceny. Wytłumaczyła, że jest wojna, że musieliśmy wyjechać, żeby być bezpieczni. Nie wymyśliłam żadnej bajki. Odbierała to wszystko jakoś po swojemu. Powiedziała mi kiedyś w Sławutyczu, że chciałaby, żeby wojna trwała, bo wszyscy zebraliśmy się w jednym domu i spędzamy razem czas. Nikt nie idzie do pracy, a ona w końcu bawi się z kuzynami. Bardzo się cieszę, że rozumie to wszystko przez swój dziecięcy pryzmat.

Ostatnio, gdy byliśmy za granicą przez 5 miesięcy, zapytałam ją, czy pamięta oblężenie. Czy w ogóle pamięta wojnę. I powiedziała, że pamięta samoloty krążące nad nami i wybuchy. Naprawdę cały czas słyszeliśmy wybuchy. I jeszcze jedno, dzieci są bardzo głośne, żartowaliśmy na blokowisku, że jak zaczną nas bombardować, to po prostu nie zauważymy tego od razu, bo dzieci tak hałasują, skaczą i śpiewają piosenki. Zwykle ignorują prośbę o ciszę. Ale nie, gdy siedzieliśmy przerażeni podczas wojny. Kiedy było bardzo ostro, mówiliśmy cicho i prostowaliśmy skierowany w górę palec przed ustami, dzieci jakoś rozumiały, że naprawdę powinny się zamknąć. I nasłuchiwaliśmy.

Gdy przyjechaliśmy do Warszawy, była burza, bardzo silny wiatr. Rozbrzmiewały takie nieprzyjemne dźwięki. Poszliśmy do łóżka, a moje dziecko dokładnie powtórzyło nasz gest, wystawiło palec i powiedziało cśśś. Ma już taki nawyk, że jak słyszy jakieś nieprzyjemne, głośne dźwięki za oknem, to trzeba słuchać.

A jakie pytania córka teraz najczęściej zadaje?

Nie pyta mnie o nic, jestem zaskoczona, jak widzi nasz pobyt tutaj. Myśli, że siedzimy na walizkach i zamierzamy wrócić. Ale nigdy jej tego nie powiedziałam. Może na początku, bo przyjechaliśmy tu z przekonaniem, że jedziemy na dwa miesiące. Powtarzam, że musimy się uczyć języka, opowiadam też o swojej pracy. Mówię jej, że możemy ją wysłać na jakieś zajęcia po szkole. Wybierz to, co lubisz. A ona mówi, że nie, nie, nie, ja już chodzę na zajęcia. W Kijowie jeszcze w lutym chodziła na gimnastykę i łyżwiarstwo figurowe. Odpowiadam: „No cóż, to było dawno temu. Pół roku temu. A my jesteśmy już w Warszawie, nie będziemy już tam chodzić”. Nie wypuszcza z rąk dawnego życia. A kiedy fantazjuje o tym, kogo zaprosi na swoje urodziny lub gdzieś indziej, dzwoni do swoich przyjaciół z kijowskiego przedszkola. Jakoś jeszcze nie odpuściła. Nie pyta o nic, bo mentalnie wciąż żyje tamtym życiem. A wszystko, co się tu dzieje, jest tymczasowe.

Co maluje?

Rysuje bardzo fajne obrazki. Nie rysuje ani nigdy nie rysowała wojny.

Wiele dzieci ją rysuje?

Tak. Dlatego bardzo się z tego cieszę, choćby gdy słyszała wybuchy i gdy się ewakuowaliśmy, ona spała… W Kijowie spałyśmy w łazience, leżałam obok niej na kafelkach. Widziała to wszystko, rozumie to wszystko, ale wydaje mi się, że jej psychika jakoś to wytrzymuje. Jestem szczerze przekonana, że mam dziecko, jak ja to mówię, z szeroką strefą komfortu. Nie tak łatwo ją czymś zszokować.

Ostatnio był taki przypadek, narysowała kilka jaszczurek, które spacerowały i trzymały się za ręce. Zamieściłam to na Instagramie. Opowiada, że to przyjaźń, miłość i takie tam. A komentujący widzieli nie jaszczurki, ale rakiety. Dorośli zaczęli mnie pytać, czy ona narysowała rakiety. Otrzymałam około 20 takich wiadomości. Zobaczyłam, jak bardzo wszyscy jesteśmy chorzy. Był to test psychologiczny nie dla dziecka, ale test dziecka dla dorosłych. Chyba nie wierzą, że dziecko może narysować tylko jakieś zwierzęta.

Myślisz, że Ukraińcy, jako naród, wkrótce zobaczą w kochających się jaszczurkach to, co jest tam namalowane, zamiast pocisków, bomb i horrorów?

Nie zrozumiałam tego od razu, ale jednym z moich największych lęków jest teraz myśl, że my, ludzie, którzy nie są już dziećmi, a jakoś przed pięćdziesiątką, jesteśmy zupełnie straconym pokoleniem. Zostaliśmy zgwałceni psychicznie i nie potrafimy żyć bez konsekwencji tego wszystkiego. Wojna się skończy, ale nawet jeśli odbudujemy kraj, gospodarkę, nie odzyskamy zdrowia psychicznego. Głęboko straumatyzowani Ukraińcy będą w ojczyźnie i za granicą. Nie czeka ich normalne życie. To jest mój największy strach.

Czujesz się straumatyzowana?

Nie wiem. Myślę, że społeczeństwo ukraińskie nie jest już straumatyzowane, ale przechodzi jeszcze aktywną fazę traumatyzacji. Wojna się nie skończyła, nie wiemy, co będzie dalej, ale społeczeństwo w ciągu tych sześciu miesięcy zmienia się tak intensywnie, że pojawiła się już zupełnie nowa etyka. Wciąż się kształtuje.

Zdarzają się epizody, gdy ktoś na przykład wchodzi w interakcje z Rosjanami i wciąż nie rozumie, jak to bardzo nie wpisuje się w nowe normy. Ludzie wciąż debatują nad kwestią języka. Nikt rozumieją wszystkiego… nie wiedzą, czy można pokazać normalne życie w serwisach społecznościowych. Teraz jest tyle blokad psychologicznych przed publikacją takich rzeczy. I czujesz, co możesz, a czego nie możesz teraz zrobić.

Mamy zupełnie nową wrażliwość i empatię. Z jednej strony staliśmy się, na przykład, dużo bardziej płaczliwi. Mam wrażenie, że w dziedzinie kultury chodzę po polu minowym. Nie mogę oglądać tego filmu, bo się rozpłaczę. Nie mogę słuchać tej piosenki, bo ona też mnie wzrusza, cały czas płaczę. Nie mogę sobie czegoś tam przypomnieć. Mam kilka piosenek, których po prostu nie powinnam słuchać. Filmy, których nie powinnam oglądać. Tematy, o których unikam rozmów. Kiedyś… to jakoś nie było o mnie. Ale z drugiej strony bez obrzydzenia patrzymy na zdjęcia odciętych kończyn, szczerze życzymy ludziom śmierci. To jest dla mnie nowość, jak można ludziom życzyć śmierci bez żadnych wewnętrznych hamulców.

Śmierć traktujemy lżej. No cóż, lżej… bardziej filozoficznie. Wciąż szukamy tego, czym nowym się staliśmy. Myślę, że to wszystko wciąż postępuje. Kiedy przyjechałam do Polski, zastanawiałam się nad tym, jak bardzo byłam straumatyzowana swoim doświadczeniem. W końcu ostatnio przyznałam się przed sobą i sformułowałem opinię, że faktycznie ten miesiąc oblężenia, okupacji, wojny, wśród wybuchów mniej mnie traumatyzował niż stan uchodźcy. Wszystko, co odbyło się po mojej osobistej historii wojskowej, traumatyzowało mnie znacznie bardziej. Jest to rzecz, której w tamtym czasie nie mogłam zrozumieć ani zauważyć. Potrzebowałam czasu.

A co dokładnie było traumatyczne na etapie uchodźczym?

To wyzerowanie życia. Bardzo tęsknię za swoim życiem, bardzo mi się podobało i poświęciłam wiele energii, uwagi oraz czasu, aby zrobić karierę, osiągnąć jakiś sukces w moim osobistym rozumieniu tego. Jakoś układałam to cegiełka po cegiełce i wszystko zostało zaprzepaszczone. Teraz jestem w kraju, w którym zaczynam wszystko od zera, nikogo nie znałam i pamiętam, jak wjechaliśmy do Polski i zapytałam brata koleżanki, jak powiedzieć „dziękuję” po polsku. Zaczęłam od takich słów.

Nie znam języka, nie mam przyjaciół i czuję, że jako uchodźczyni jestem tutaj, jak to powiedziała bardzo ładnie moja przyjaciółka, dziewczyną z Ukrainy. Jakie znaczenie ma to, czym zajmowała się ta osoba? To mogą być bardzo różni ludzie o zupełnie innych losach, robili różne rzeczy. Przed 24 lutego byliśmy kimś całkowicie innym… A teraz mamy tu uchodźczynię, właśnie dziewczynę z Ukrainy. Co za różnica, co robiła, ile ma lat, może jest jakaś poprawka na to, czy ma dziecko. Ale my wszystkie jesteśmy takie same, jesteśmy dziewczynami z Ukrainy. I to jest właśnie to, co mnie dezorientuje.

Byłam na festiwalu literackim i mówiłam o procesach literackich w czasie wojny, bo jestem znawczynią literatury ukraińskiej, ale ciągle proszono mnie o komentowanie wojny. Kobieta z widowni zapytała mnie, co jest najtrudniejsze w byciu uchodźcą. A ja jej odpowiedziałam, że siedzimy na festiwalu literackim, jestem znawczynią literatury ukraińskiej i o czym rozmawiamy? O co mnie pani pyta?

Chcą rozmawiać z dziewczyną z Ukrainy?

Tak. Jednak podchodzę do tego z wyrozumiałością.

Ale jak rozumieć ich motywację? Ludziom zależy i nie pytają o to, żeby zaszkodzić?

Tak, w ogóle nie mam pretensji. Rozumiem tę prośbę i zawsze, bo uważam, że nie jestem bardzo straumatyzowana swoją historią wojskową, podchodzę do tego bardzo spokojnie. Ludzie są bardzo taktowni i zawsze pytają mnie, czy jestem gotowa o tym mówić. Zawsze widzę, gdy są bardzo ciekawi, ale nie wiedzą, jak podejść do tego tematu. A ja natychmiast zaczynam mówić i tłumaczę, że wszystko jest w porządku, że to absolutnie normalne.

Pewnie też na początku miałam jakąś potrzebę, żeby o tym mówić, żeby zastanowić się nad tym, co mnie spotkało. A ludzie też są zainteresowani i bardzo empatyczni, chcą się dowiedzieć, ale nie z mediów, tylko od żywego człowieka, który może szczerze o tym opowiedzieć. Dlatego zawsze odpowiadam i rozmawiam. Ale jednocześnie jestem ja, jest moje życie, muszę gdzieś pracować, być kimś. Nadal żal mi życia, w którym byłam wydawczynią, byłam specjalistką w jakiejś dziedzinie, robiłam fajne projekty na wysokim poziomie.

Mam poczucie winy, że większość moich pytań była skierowana do tej dziewczyny z Ukrainy. Zakończmy Poliną Kuczyńską, specjalistką od literatury ukraińskiej. Jak ta wojna zmieniła literaturę ukraińską? Czy literatura odzwierciedla nasze choroby, traumy, cierpienia, ale także zwycięstwa, miłość, nadzieję?

Tak, oczywiście, że tak. Pierwsza rzecz, która mnie osobiście uderzyła: kiedy wybuchła wojna, nasza branża po prostu zatrzymała się na około miesiąc. Nikt nie czytał, po prostu milczeliśmy.

Też nie czytałaś książek?

Nie, nie czytałam. Dość trudno było znaleźć tytuły, które by mi się spodobały. Za schron przeciwbombowy służyła nam domowa biblioteka. Ale ponieważ cała moja rodzina pracowała w Czarnobylskiej Elektrowni Jądrowej, znajdowały się tam tylko książki o elektrowniach jądrowych. W końcu w moje ręce wpadły trzy publikacje, które mnie zainteresowały. Ale dwie z nich widniały się na liście lektur, za które można było zostać rozstrzelanym. W tym czasie wiele terenów było już okupowanych i niszczono te książki w bibliotekach.

Co to były za książki?

„Zmieszam twoją krew z węglem” Ołeksandra Mycheda o Donbasie i „Sprawa Wasyla Stusa” Wachtanga Kipianiego.

Warto wyjaśnić naszym polskim słuchaczom, że Stus jest dzisiaj postacią szczególnie ikoniczną. Ojcem chrzestnym córki jego adwokata jest Putin. Sam Stus, który wtedy po prostu gnił w sowieckich obozach, powiedział, że nie potrzebuje prokuratora, jeśli ma takiego adwokata. Nie ma się co dziwić, że Rosjanie zabijają Ukraińców za takie książki.

Tak. Miałam te książki, dostałam je i zaczęłam czytać głębiej… Zaczął się szturm, okupacja i nie wiedziałam, co z nimi zrobić. Właściwie to miałam pomysł, żeby je spalić, mieliśmy taki piec… Ale jestem wydawczynią i przez to, że bardzo trudno jakkolwiek to wszystko ocenić, palenie książek wydawało mi się to zbyt dramatyczne. To było nieuzasadnione, potrzebowałabym lepszego powodu.

Ale zanim się ewakuowałam, pokazałam te książki rodzicom, którzy nie znają tych niuansów, i wytłumaczyłam im, że w razie czego powinni szybko coś z nimi zrobić.

Przemysł wydawniczy w Ukrainie jest nastawiony na wspieranie myśli narodowej, wdrażamy dużo projektów patriotycznych, literatura pięknej i literatura faktu jest bardzo proukraińska. Miałam zeszyt, w którym zapisałam wiele planów takich projektów. Zrozumiałam, jak złym pomysłem byłoby ewakuować się z takimi zapiskami, i spaliłam je. Gdy w Polsce pracowałam zdalnie, bez tego zeszytu było mi bardzo trudno.

Jak zmieniła się literatura?

Myślę, że pisarze są jeszcze na etapie refleksji nad tym, co się dzieje. Literatura wolno reaguje na otaczający świat i zanim powstanie sensowny produkt na tak trudny temat, trzeba go przemyśleć. Myślę, że jeszcze za wcześnie na jakieś powieści w tym temacie. Teraz mamy taki skandal, powstaje pierwszy film fabularny o Buczy i nasza kulturalna społeczność ukraińska jest oburzona, to po prostu za wcześnie.

Teraz, jak mówią, można kręcić tylko filmy dokumentalne.

Tak, filmy dokumentalne, reportaże. Niektóre formy, gatunki literackie, które są szybsze i bardziej emocjonalne, na przykład poezja. Jest poezja wojenna. Na przykład Kateryna Kałytko wydała tomik z wierszami. Wiele osób publikuje teraz swoją poezję. Wiersz „Ojcze nasz” został niedawno opublikowany przez ukraiński PEN, to bardzo mocny, trudny tekst. Więc reportaż tak, poezja tak. Ale jakaś wielka proza wciąż jest na wstrzymaniu. Uważam, że to bardzo słuszne. Nie wiem, może ktoś jeszcze powstaje.

Oksana Zabużko chyba już napisała książkę.

Tak? O, jestem tego bardzo ciekawa. Wiem też, że Ukraińcy robią dużo memów, to bardzo kulturowe zjawisko. Bardzo mi się to podoba, kiedyś wygooglowałam definicję memu i bardzo mi się spodobała. To jednostka kulturowa, jak atom, jak cząsteczka. I mamy te memy, szafkę kuchenną, która się trzyma, i kota z Borodzianki. Ukraiński pisarz Ołeksandr Myched najpierw zażartował na swoim Facebooku, że ktoś powinien napisać książkę dla dzieci z takimi postaciami, a potem naprawdę zaczął ją pisać. Doceniłam, jak czerpał te jednostki kulturowe i wykorzystywał je w swojej pracy.

Wyjaśnijmy polskim słuchaczom: być może widzieliście na zdjęciach zbombardowany blok i jedyne, co wisi na ścianie, to ocalała szafka kuchenna. Dla milionów Ukraińców to symbol oznaczający, że musimy to przetrwać, nie mamy innego wyjścia, tak jak ta szafka trzyma się ściany, tak my musimy trzymać się wiary w zwycięstwo. I podobna historia jest z kotem, który został uratowany spod gruzów.

Jaką książkę chciałbyś wydać, a może planujesz wydać po wojnie?

Myślałam o tym, żeby coś napisać, ale… to była tylko taka kusząca myśl. Wyznaję zasadę, że jeśli można nie pisać, to lepiej nie pisać. Zostawiam to innym. Zaczęłam obserwować, przyglądać się uważnie temu, co dzieje się w procesach literackich i drażni mnie eksplozja grafomanii. To zrozumiałe, ludzie doświadczyli dramatycznych, intensywnych przeżyć. Unikatowych w ich życiu. Chcą o tym pisać. Gdy prowadzi się zwykłe życie, to nawet trudno jest wymyślić, o czym pisać. Po jakimś nieudanym romansiku pewnie chcesz się nim podzielić. Tutaj też rozumiem to wezwanie. Ale, mimo wszystko, nie czyni ich to pisarzami.

Nawet kiedy dopiero co przyjechałam do Polski, w kwietniu, wpadł mi w ręce rękopis człowieka z Kijowa, który pisał o tym, jak Kijów przeżył wojnę. Teksty takiej jakości nazywam wielkim postem na Facebooku. Właśnie z tego powodu na pytanie „Jaką książkę chcę wydać” odpowiem: nie swoją.