Oksana Kosyńska

OKSANA KOSYŃSKA

55 lat, Kijów – Warszawa

Architektka w anamnezie z unikalnym wykształceniem. Może być filozofką, inżynierką, artystką albo wszystkim naraz.

O świcie psy zrobiły się nerwowe jak nigdy. Kiedy zaczęły spadać rakiety, starałam się jeszcze przez sen przekonać siebie, że to śmieciarka. Nie wierzyłam w wojnę.

Gdy wyszłam rano z psami, sąsiedzi pakowali samochód ze słowami: „Jakie znowu psy, trzeba uciekać!”. Nie byłam gotowa jechać dwudziestego czwartego.

Było strasznie, bardzo. Słyszałam świst rakiety i zamiast wepchnąć dziecko do łazienki, wlazłam na parapet, żeby zobaczyć, dokąd leci. Rakieta nie leci prosto jak strzała, a zmienia trajektorię. Mićka, mój syn, do tej pory nie może mi wybaczyć, że ja widziałam, a on nie.

Jechaliśmy, kompletnie nie zastanawiając się na jak długo. Było jasne, że nie chcę dłużej tu przebywać. Piętnaste piętro. Dwadzieścia alarmów powietrznych na dobę. Bombardowali ze wszystkich stron. Biegać tam i nazad musieliśmy na piechotę.

W piwnicy Mitia bawił się z kolegą w gestapo. Zbudowali sobie bazę, postawili jakieś skrzynki i nakryli je obrusem. On się dobrze bawił, a ja patrzyłam na ich zabawę. Wystarczyło na trzy dni. Potem przenieśliśmy się na korytarz. Było bardzo romantycznie. Obejrzeliśmy filmów na rok do przodu, przesłuchaliśmy całą muzykę. Tam też jedliśmy. Powiesiłam girlandy i rozłożyłam dywanik do spania na podłodze. Tak minął nam jeszcze tydzień.

Potem kuzynka Mitii zaoferowała lokum w Warszawie, wrócił znajomy, który zostawił mi klucz do mieszkania z pięcioma kotami, a następnego dnia Ukrzaliznycia uruchomiła pociągi ewakuacyjne z lewobrzeża. To był ostatni element układanki – o czwartej rano podjęłam decyzję o wyjeździe, a o dziesiątej siedzieliśmy już w pociągu. Nie mieliśmy zawczasu spakowanych rzeczy na wypadek ewakuacji. Położyłam w kuchni karimatę, wywaliłam tam, co się dało, rzuciłam Mitii plecak turystyczny i powiedziałam: „Bierz, co chcesz. Co uratujesz, to będzie twoje. Wyjeżdżamy!”. Spakowałam jeszcze jeden plecak, a do torby wsadziłam dokumenty, pieniądze i karty bankowe.

Wyjeżdżaliśmy w czasie ostrzału. Na peronie leżałam na Mitii, trzymając jeszcze dwa psy, ale strachu nie było. Weszliśmy do wagonu jako ostatni. Usiedliśmy na podłodze w toalecie i tak przesiedzieliśmy trzynaście godzin. Znowu mieliśmy szczęście.

We Lwowie czekało się dziesięć godzin w kolejce na pociąg do granicy. O drugiej w nocy drzwi pociągu zamknięto nam przed nosem. Mitia zaczął płakać, a ja przycisnęłam go do siebie i powiedziałam: „Nie płacz, zaraz przyjdzie dobry wujek i wszystko załatwi”. Patrzymy i faktycznie sunie w naszą stronę „dobry wujek”, po czym pyta, o co chodzi. A ja, że jesteśmy gotowi jechać nawet w przejściu między wagonami, byle jechać. Ręcznie otworzył drzwi i podsadził mnie, bo ze zmęczenia nie mogłam nawet podnieść plecaka. Mitia, na którym ułożyły się oba psy, zasnął momentalnie.

Z Hrubieszowa do punktu rejestracyjnego kursował niekończący się sznur autobusów. Wsiedliśmy do ostatniego. Po drodze myślałam: „Żeby tak trafił się anioł, który dowiezie nas od razu, gdzie trzeba”. Wysiadamy, a tam słusznej postury anioł z wielką czupryną pyta: „Komu trzeba do Warszawy?”. Całą drogę karmił nas maminymi kanapkami. Jadłam mięso po raz pierwszy od ośmiu lat – nie z głodu, a dlatego, że to było zrobione z miłością. Nasz anioł, Mateusz.

W styczniu 2021 roku tata Mitii poszedł na stadion i nie wrócił. Zawał serca. Nie przepracowaliśmy jeszcze naszej osobistej tragedii. Wojna przykryła mnie kolejną warstwą. Na początku nie było żadnych emocji, a potem zaczęło wszystko wyłazić. Zaczęło się czytanie wiadomości, od których nie mogłam się oderwać przez całą dobę. Gdyby nie psy, to nie porzucałabym pozycji horyzontalnej. Pierwszy tydzień chodziliśmy tylko wokół domu, zwiększając potem zasięg do najbliższego parku. Mówiono mi, że jest metro, ale sądziłam, że jest „o taaam gdzieś hen”. Od nas okazało się pięć minut na piechotę. Mój pierwszy wyjazd do miasta trwał sześć godzin! Powiedziałam synowi, żeby posiedział w domu, a ja pójdę się przejdę. Nie mogłam się nachodzić! Nogi już drętwiały, ale to był taki odlot – byłam po prostu wolna, nikt nie strzela i mogę iść, iść, iść do utraty tchu.

Mieszkając w Kijowie, marzyłam wręcz o rezydencji. Koniecznie na brzegu morza i żeby były sosny. I wielki stół, żeby zbierać przy nim przyjaciół. A tu zrozumiałam, że mój dom jest tam, gdzie ja. Może być maleńki, bylebym była w nim ja i to, co dla mnie najcenniejsze – dzieci i psy. Reszta to balast i nic niewarty pył.

Warszawa mnie wspiera, leczy, daje mi natchnienie i otwiera nowe możliwości. W domu musiałam wybijać otwór i siłą go poszerzać, żeby spojrzeć przezeń z perspektywy. Tutaj rozmiar portalu jest taki, że przechodzę swobodnie, nie zawadzając o nic skrzydłami i korona mi nie spada. Czuję, że jestem w pięknym potoku, który niesie mnie ku realizacji dziecięcych marzeń. Chciałam być choreografką, a teraz otwiera się to dla mnie z bardzo nieoczekiwanej strony, bowiem wymyśliłam metodykę terapii tańcem. Marzyłam, żeby mieć trzech synów. Urodził się tylko jeden, ale teraz jak pracuję z dziećmi i widzę, jak płoną im oczy, czuję, że nie przyszłam na świat nadaremnie.

Rozmawiała Natalka Dovha
Zdjęcia: Natalka Dovha

Pełny tekst

Ostrzegamy, że treść wywiadów może zawierać treści brutalne i wstrząsające. Są to historie wojenne traktujące często o bardzo trudnych i tragicznych, czasem brutalnych wydarzeniach. Zastrzegamy, że przedstawione na stronie świadectwa zawierają prywatne historie, opinie i odczucia kobiet, które ich udzieliły. Opinie i poglądy w nich zawarte nie są równoważne z opiniami i poglądami organizatorów projektu MOMENTY.

Przedstaw się, proszę.

Oksana Kosyńska, albo mama Kosja, albo po prostu Kosja.

Opowiedz o sobie w kilku zdaniach lub trzech słowach.

Ach… Architekt w zapomnieniu z dużym doświadczeniem zawodowym poza swoją specjalizacją. I… mam wyjątkowe wykształcenie. Jest w połowie humanistyczne, w połowie artystyczne, w połowie techniczne. Dlatego mogę wybrać, czy jestem filozofem, inżynierem, czy artystą. Wykorzystuję to na co dzień – do wyboru lub wszystkie na raz. Dwa zdania nie wyszły.

Wspaniale. Jak zaczęła się dla Ciebie wojna w Ukrainie? Jak się o tym dowiedziałaś?

Natychmiast… O świcie… Psy… z początku zaczęły być niespokojne, bo nigdy się tak nie zachowywały. Jeszcze nic nie było słychać, nie było nalotów. Było około czwartej rano, ciemno. Psy zaczęły być niespokojne. Mają jakieś wewnętrzne urządzenie, które pozwala… Kiedy zaczęły się naloty, próbowałam we śnie wmówić sobie, że to albo śmieciarka, albo coś w tym stylu, a kiedy zaczął się ten charakterystyczny świst, tak nie robi śmieciarka, zdałam sobie sprawę, co tak nadlatuje, nadlatuje. I od razu było to bardzo przerażające, bo mieszkamy na skraju miasta, bardzo blisko Boryspola, między Boryspolem a Browarami. I bombardowali. I Boryspol. I Browary. I słyszeliśmy to wszystko, a potem to zobaczyliśmy. Widzieliśmy trajektorię rakiet. Mitka nadal nie może mi wybaczyć, że ja widziałam, a on nie. Bo zamiast włożyć dziecko do wanny, wdrapałam się na parapet, żeby popatrzeć, jak zmienia się trajektoria i dokąd leci: do mostu Patona czy do Ławry czy trochę tam, a potem wymiana informacji o tym, gdzie trafiła. To znaczy od razu, więc wiesz.

Ale widziałaś to, a on nie, to znaczy był wtedy w łazience?

Nie, nie. Po prostu wszedł na parapet nie wtedy, kiedy przyleciała.

A jakie jest obraz, taka wizualizacja, którą pamiętasz, kiedy już 24. zrozumiałaś, że się zaczęło?

Pierwsze obraz? Mieszkamy na 16. piętrze szesnastopiętrowego budynku i widzieliśmy trajektorię rakiety, to znaczy widziałam ją, słyszałam gwizd, a potem widziałam, jak leci i widziałam, jak zmienia trajektorię w locie, czyli nie leci w linii prostej jak strzała, ale zmienia trajektorię. I to było tak bbb…

Byłaś w tej kategorii Kijowa, którzy byli gotowi do wojny?

Nie, absolutnie nie byłam gotowa na wojnę. Przygotowywałam się do świętowania moich 50. urodzin w Karpatach z przyjaciółmi. Moje urodziny są 16 lutego. Dwa tygodnie wcześniej wynajełam dom, luksusowy z kominkiem. Tak przytulnie, zacisznie. Wynajęłam to wszystko i ogłosiłam na Facebooku, że ktokolwiek zechce spędzić ze mną tę rocznicę – a zawsze mieliśmy tradycję chodzenia gdzieś na nasze urodziny – wtedy możemy to zrobić w tym miejscu. I zebrałam 13 osób. A według dat powinno to być 16-23 lutego. I w jakiś przypadkowy sposób właściciel tego domu zmienił moją lokalizację z jednego miejsca na drugie, co kategorycznie mi nie odpowiadało. Powiedziałam nie i wszyscy zwróciliśmy bilety. Powiedziałam: „Przyjaciele, przepraszam”. Cóż, nie wyszło, to w ogóle nie wyszło. A mieliśmy wrócić 23 lutego. W ogóle nie byłam gotowa, bo nie czytam żadnych wiadomości. A kiedy dziadkowie zaczynają mnie do czegoś zmuszać, macham ręką i mówię: „Nie męczcie. Jedziemy.” Bo bez względu na to, gdzie kupimy bilety, za całego mojego życia, za każdym razem zaczynają mnie męczyć. Albo zła pogoda, albo inne bzdury. I nigdy nie mówiliśmy im, dokąd jedziemy, dopóki już tam nie byliśmy. Mówiliśmy dopiero jak byliśmy na miejscu – w Odessie, we Lwowie czy w Tarnopolu, już. A oni: „Och, tam jest huragan”. Mówię: „Koniec, nie ma huraganu. Już tu siedzimy. Już tam jesteśmy.” I to samo z tą wojną: „Na granicy jest taka sytuacja!” „Jaka jest sytuacja? Jedziemy i koniec.” Dlatego tak od razu mnie to przygniotło.

Czy miałaś przeczucia? O wojnie mówi się od dawna. Czekali na nią już od października, od grudnia do stycznia zaczęli już liczyć dni: do igrzysk, po igrzyskach. Nawet jeśli nie czytasz wiadomości, te wiadomości krążą w Twoim polu informacyjnym. Czy wierzyłaś, że coś się stanie?

Nie wierzyłam w to, w ogóle nie wierzyłam. Znaczy tak, przeciek informacji jest normalny, docierają niezależnie od tego, czy chcesz oglądać jakieś wiadomości, czy nie. Nie wierzyłam w to. Nie wierzyłam aż do ostatniego, aż do pierwszych przylotów, bo nie mogłam wbić sobie do głowy, że to możliwe.

Kiedy zdecydowałaś się wyjechać z Kijowa?

Podjąłam decyzję tydzień po rozpoczęciu. Poskładałam to w głowie, moja osobista mapa myślowa tej decyzji składała się jednocześnie z kilku elementów. Ponieważ nie byłam gotowa, aby wyruszyć 24. Kiedy rano wyszłam na spacer z psami o 7 rano po pierwszych nalotach, było trochę brrr. Moi sąsiedzi ładują samochód i mówią: „Jakie psy, trzeba uciekać”. A ja mówię: „Jak uciekać, mam psy”. Czyli mamy zupełnie inne wartości. Tak, nigdzie nie pojadę. Wtedy mój przyjaciel, który mieszka w sąsiednim domu, mówi do mnie: „Czy posiedzisz z moimi pięcioma kotami, a ja moich na granicę?” Odbieram klucze i obiecuję, że będę siedziała z kotami. I siedzę. Spóźnił się dwa dni. Jak tylko wrócił, oddałam mu klucze. Jak tylko wrócił, zadzwoniłam do kuzyna Mitina z Warszawy: „Możecie przyjeżdżać. Znajdę wam mieszkanie.” Następnego dnia „Ukrzaliznytsia” uruchomiła pociągi z lewego brzegu. Czyli od nas do stacji było jak tutaj na Bielany. Możesz pieszo albo tramwajem. Znajduję znajomego taksówkarza, który zabrał nas rano. To znaczy o 4 rano podejmuję decyzję (4 marca), a o 10 już siedzimy w pociągu. To nie tak, że wsiedliśmy, przypadkiem nas wcisnęli do tego pociągu. Więc wsiedliśmy. Nie wchodziliśmy nawet do wagonu. Siedzieliśmy na podłodze w toalecie i siedzieliśmy tak przez 13 godzin. Cóż, wyjechaliśmy już pod ostrzałami. To znaczy, on nas wywiózł, pomógł dostać się na peron, zostawił rzeczy, poszedł i zaczął się ostrzał, i położyli nas na peronie. To znaczy leżałam na Micie i trzymałam 2 psy na odległość, bo zaczęły denerwować się, a było bardzo dużo ludzi. Ale nie bałam się. Tylko raz miałam atak paniki w domu, kiedy zaczęło mi serce łomotać i było tam (wskazuje na gardło). Uspokoiłam się, przejęłam kontrolę nad sobą, wróciłam do normalnego stanu i więcej nie miałam ataku paniki. Tylko jeden raz.

Czy po drodze nawiązałaś jakieś znajomości? Jakieś rzeczy, które cię zaskoczyły? Czy ludzie zachowywali się nieoczekiwanie – pozytywnie czy negatywnie?

Cóż, cała droga była jedną tak potężną wyprawą, tą, która składała się z wielu takich odcinków, kilku małych odcinków, które faktycznie składały się na tę ogromną układankę. Mogę powiedzieć, że mieliśmy szczęście na każdym zakręcie drogi, bo byliśmy dosłownie… Byliśmy ostatnimi, którzy wsiedli do pociągu, udało nam się siąść, bo ktoś stał przez te 13 godzin. Usiedliśmy stosunkowo wygodnie na własnych plecakach. Było gdzie się oprzeć. Nawiasem mówiąc, to, że byliśmy obok toalety, też się przydało. We Lwowie staliśmy 10 godzin w tej kolejce, kolejce… Kolejka była taka, zygzakowata. 10 godzin do… Kolejka na jakikolwiek pociąg do granicy -10 godzin. Nie wiedzieliśmy, do której granicy dojdziemy. Staliśmy w kolejce, która tak się ruszała… Mieliśmy szczęście wsiąść do pociągu do granicy, bo drzwi już się zamknęły… Jest druga w nocy, stoimy sami na peronie . Jesteśmy z psami. Pociąg się zamyka, Mitja zaczyna płakać, a ja go trzymam i mówię bardzo głośno: „Nie płacz, teraz przyjdzie bardzo dobry wujek i wszystko rozwiąże”. I tu taki… miły wujek podchodzi do nas i mówi: „Co?” Mówię: „Jesteśmy gotowi jechać na podłodze na złączeniu wagonów, ale jechać”. Mówi: „Zaraz zrobimy”. Otwiera drzwi ręcznie, mówi: „Fffffit”. Pomaga mi wsiąść, bo nie mogę już nawet podnieść tego plecaka. Nieduży, ale jestem już zmęczona. Wrzuca nas do tego złączenia wagonów. Rzucamy plecaki na podłogę. Mitja natychmiast zasypia, przykryty przez dwa psy. Potem daje mu dwa wełniane koce, herbatę. Nam było super, bo wagon jest zapełniony w 200 procentach, połowa to Cyganie i duszno jak diabli. Mówią: „Chodź” do mnie. – Nie, wolimy spać na podłodze. Takie dziury! (pokazuje dziury o średnicy do 15 cm) Plecak podniosłam rano, a tam takie dziury. Ale mieliśmy szczęście. Dojechaliśmy do Hrubieszowa – to najbardziej drożna granica, najbardziej przejezdna. Staliśmy na granicy tylko cztery godziny. I Polacy, którzy zasypali nas tymi gorącymi zupami, kanapkami, mandarynkami. I delikatni tacy, dosłownie: „Poczekajcie”, wszystko wyjaśniają – tu, tu… Jechały te autobusy, autobusy, niekończące się autobusy do jakiegoś punktu rejestracyjnego. Mówię: „Mitja, nie pchamy się, czekamy. I tak pojedziemy. Nie będziemy przepychać się na pierwszy, drugi. Usiądź, czekaj.” I czekamy na to kiedy pojedziemy. Już ostatni autobus. Tam spokojnie siadamy. W drodze, w autobusie myślę: „Musimy znaleźć anioła, który zawiezie nas pod wskazany adres do Warszawy”. A adres już mam. Wysiadamy, wychodzi taki wielki anioł z takimi włosami i mówi: „Kto jedzie do Warszawy?”. Mówię: „My”. I już od nas nie odchodził. Póki nam wolontariusze tam robili dokumenty, coś tam zapisywali. Kocyk rozścielił w mercedesie. Posadził nas. I karmił nas przez 4 godziny kanapkami i mandarynkami. Mama zrobiła kanapki, mama dała mandarynki. Zjadłam mięso pierwszy raz od 8 lat, bo robiono je z miłością. Te kanapki z szynką. Jestem gotowa. Nie jestem tak głodna, jak to jest, no wiesz, takie czułe. No i przywiózł nas bezpośrednio pod wskazany adres. Przekazał nas Panu Profesorowi. Potem przez kolejny tydzień pisał w Telegramie, czy u nas wszystko w porządku, czy wszystko jest w porządku. Mówię: „Jesteś naszym aniołem Mateuszu”. I nadal mam z nim kontakt. To znaczy, cóż, wyrażam swoją wdzięczność. I to wszystko. I przekazał nas Panu Profesorowi, z którym mieszkaliśmy przez 6 miesięcy.

Wspomniałaś o plecakach. Jak się spakowałaś? Opowiadasz takie szalone historie – od 4.00 do 10.00 (godziny) już podjęłaś decyzję, spakowałaś się i wyjechałaś.

Spakowaliśmy się tak: w tydzień zrozumiałam już, że wojna to wojna, a nie mam żadnej walizki bezpieczeństwa. Wszystkie pieniądze i karty, które Cyganie zabrali mi w pociągu, spakowałam do torby na klatkę piersiową. Pieniądze pozostały, karty, karty zostały wyjęte. Poszczęściło się. Dlatego, że gdyby to była gotówka, to byłoby… a karty zablokowałam. A rzeczy pakowaliśmy tak: rozłożyłam karimatę w kuchni, wszystko tam wyłożyłam. Wzięliśmy 2 puste plecaki… Dałam Micie plecak turystyczny i powiedziałam: „Mitja, zbieraj, co chcesz. Cokolwiek wybierzesz, pojedziemy z tym. Ubieraj się, idziemy.” A Mitja był taki siup, szybko coś powrzucał. Potem okazało się, że faktycznie to uratował. Wszystko w porządku. Uratował Air, Macbooka, inne bzdury. Majtki i skarpetki kupiliśmy już w Polsce. Jedne majtki, w których jechał, jedne skarpetki i to, co sam na siebie napakował. Wszystko. To znaczy, nie wziął niczego na zmianę, nic. Nie patrzyłam. To, co uratował, będzie twoje. Cóż, samochodziki, samochodziki napakował. Mówię: „Mitja…”. Cóż, w ogóle nie sprawdziłam. W ten sam sposób biorę plecak turystyczny i zabieram tylko to, co niezbędne: karmę dla psa, przekąskę dla nas na raz. Dzwonię do tego kolesiowia. Wybiegliśmy, usiedliśmy w taksówce, przywiózł nas. Pierwszy pociąg już odjechał. Były dwa po kolei: o dziewiątej i dziesiątej. Tego o 9.00 już nie było, a ten co o 10.00 przyjechał o wpół do dziesiątej i okazało się, że dziś to ostatni. A my tacy: „Och!”. Nigdy nie zebraliśmy się tak szybko. Bo nie ma w głowie… Jest jeden, dwa, trzy: dzieci, psy, dla dzieci, dla psów, woda, przekąska, karma dla psów – wszystko. Pieniądze, już.

Na ile jechaliście?

Jechaliśmy, ech… absolutnie nie myśląc o tym, jak długo, znaczy długość pobytu w ogóle nie plątała się po głowie. Rozumiałam, że nie chcę tu dłużej zostawać, bo dla mnie tydzień biegania z 16 piętra… 20 alarmów dziennie. Biegając tu i tam, wystarczyło mi 3 dni. Mitja przez 3 dni, kiedy on z kolegą bawili się w gestapo w piwnicy pod domem. Dla niego to było ciekawe. Obserwowałam ich grę. Zrobili tam gniazdo, położyli kilka skrzynek, przykryli obrusem, zrobili blokadę drogową. Dla nich to było interesujące. A przebywanie tam przez całą dobę było po prostu przerażające. Szaro i nie da się tam nic zrobić. No i, przez trzy dni. Potem zaczęliśmy spać na korytarzu. To było bardzo romantyczne. Oglądaliśmy… nie wiem, chyba taką ilość filmów, które mogliśmy oglądać przez cały rok, a obejrzeliśmy w tydzień. Wszystkie komedie, wszystko. Słuchaliśmy dużo muzyki. Jedliśmy na korytarzu. Powiesiłam girlandy, takie różne, rozłożyliśmy tam koc i we trójkę spaliśmy, podczas gdy te świsty, naloty i cała reszta. Tydzień i miałam dość.

Jaki był twój pierwszy kontakt z innymi ludźmi poza twoim synem po 24.02? Kto do Ciebie dzwonił lub kto był pierwszą osobą, do której zadzwoniłaś? O czym rozmawialiście?

Nie miałam telefonów. Ach!… Z jednym z nich… 24. wydaje się, że nikt nie dzwonił. Pisaliśmy. Tradycyjnie babcia Mitiny. Tutaj piszemy na Viberze. Nie odbieram telefonów. Jeden taki kluczowy telefon pochodził od mojego przyjaciela, który zadzwonił i powiedział: „Co Ty sobie myślisz? Musicie wyjeżdżać.” I to było dosłownie przed tym jak podjęłam decyzję i wszystko się złożyło. To znaczy, jestem mu bardzo wdzięczna za to, że mnie zmotywował i zrobił to tak nieagresywnie, delikatnie, przyjaźnie zmotywował, że trzeba jechać. Do tego momentu byłam trochę zestresowana, a nie spięta. Na przykład: „Wojna. Zastanawiam się, co dalej? Nie wiem”. Nie było strachu. Taka wręcz panika, no, panika, pośpiech, by tam po coś, no… Była taka koncentracja, przeżycie nieoczekiwanych emocji, no, taki wręcz zwierzęcy strach… był taki jeden. Dosłownie atak paniki, kiedy fizycznie czujesz, że tobą trzęsie, rzuca. Ale znalazłam sposób, żeby się pozbierać i to się nigdy więcej nie powtórzyło.

Powiedziałaś „babcia”. Czy to była twoja mama?

Moich rodziców od dawna nie ma. To rodzice ojca Miti, który zmarł w styczniu 2021 roku. Poszedł na stadion i nie wrócił. Serce. Mita skończył 7 lat 4 stycznia, a 8 stycznia zmarł tata. Ta nasza osobista tragedia, była jeszcze nie przepracowana. Rok. To bardzo mało, żeby się wszystko ułożyło. Dlatego wojna po prostu przykryła mnie dodatkową warstwą. Tak to mogę ogólnie nazwać.

A ile mają lat? Czy to są ludzie, którzy pamiętają jeszcze II wojnę światową, czy tylko historie?

Nie. Urodzili się 1940 i 1946 roku. Tata był małym dzieckiem i pamięta tylko opowieści. Ma 82 lata. Tak. A mama urodziła się po wojnie i wciąż pamięta tylko opowieści. Czyli nie pamiętają. Dla nich to potrójny szok, bo wychowali się na poezji Puszkina, na wszelkiego rodzaju tekstach Jesienina i innych. I nie są prorosyjscy, ale rosyjskojęzyczni. Właśnie przeszli na ukraiński.

(Rozmawia z psem, który ciągle szczeka w tle)

Co sobie powiedzieliście czy napisaliście 24.02?

Napisali w głowach czy powiedzieli… No cóż, było to dla mnie dość nieoczekiwane, ale takiego zwierzęcego strachu nie było. Był bardziej taki, no … nieoczekiwany, jak to powiedzieć… Wstrząśnięta – nie, jakoś tak… nie miałam gotowego rozwiązania. Nie byłam gotowa gdzieś się przenieść, gdzieś wyjechać, jechać. Przynajmniej 24. na pewno nie była gotowa. I nie była gotowa do prowadzenia samochodu, chociaż mam. Dwa.

Powiedziałaś mi, że kiedy przyjechałaś, znalazłaś się w domu profesora. Czy była to jakaś znajoma osoba, osoba, która na ciebie czekała, czy to wszystko zdarzyło się po drodze?

Stało się to stosunkowo spontanicznie, ale przygotowała to kuzynka Mitina, która od dawna mieszka w Warszawie. Ona skończyła uniwersytet. Jest dziennikarką i została w Warszawie. Wyszła za Polaka. To chyba jego kuzynka trzeciego stopnia. To znaczy jego kuzynka. Helena Hruszewska, Mitja też Hruszewski, od strony babci. Zaprosiła nas do siebie pod Warszawę, gdzie mieszka w prywatnym domu ze swoim polskim mężem. Ale póki pojechaliśmy, póki się zebraliśmy, ona miała już strasznie dużo ludzi i już w drodze, jak jechaliśmy do Warszawy, po drodze zmieniła adres. To znaczy dogadała się z panem profesorem. To było jej pierwsze mieszkanie, które wynajęła, kiedy była studentką. Mieszkaliśmy w jej pokoju, z jej półką, z jej książkami, na jej materacu, do którego położyła dodatkowy materac dla Mity, z jej profesorem, który był pierwszym właścicielem hostelu. W mieszkaniu 4-pokojowym, wynajmuje dwa pokoje z czterech. Ciągle wynajmuje. W jednym mieszkał Zbyszek – Polak, aż 7 lat. W drugim mieszkała Helenka. Potem opuściła męża Polaka i przeniosła się do biblioteki pana profesora. A profesor mieszka w dużym pokoju. Spotkaliśmy się w nocy, kiedy nas przywiózł, gdzieś koło północy. Po prostu przekazywano nas z rąk do rąk i przedstawiano.

(Rozmawia z psami)

Część 2.

Czy coś Cię zaskoczyło w tym mieszkaniu? Większość Ukraińców dostała się do mieszkań albo z właścicielami, albo z innymi Ukraińcami, a twoja historia jest trochę inna.

Było nam bardzo wygodnie, zwłaszcza w pierwszym miesiącu. Gdyby nie psy, wcale bym nie wychodziła, bo leżałam plackiem. To wszystko się wydarzyło. Na początku nie miałam prawie żadnych emocji, a potem wszystko zaczęło wychodzić. Wiadomości, które czytałam przez całą dobę. Kiedy zdałam sobie sprawę, że jestem 11 godzin w ekranie na telefonie i już mam skurcze (wskazuje kciukiem), powiedziałam: „Nie, nie, nie”. W domu mamy malutki pokoik, bardzo prosty, biały, Ikea. Nic dodatkowego. Przynieśliśmy już ze sobą wszystko co niepotrzebne i spędziłam dwa dni na sprzątaniu tego wszystkiego. Ale… Zajęliśmy kuchnię. Posprzątaliśmy kuchnię i faktycznie tam mieszkaliśmy. Pokój był malutki, a w kuchni praktycznie nikogo nie było. On w dzień spał, a nocą pracował. Widzieliśmy się rano, kiedy szedł spać, a ja wyprowadzałam psy o 7 rano. Widzieliśmy się najwyżej półtorej godziny i wcale mu nie przeszkadzaliśmy… No, przynajmniej wydawało mi się, że wcale mu nie przeszkadzaliśmy. To było interesujące, bo jest bardzo tolerancyjny, bardzo dobrze wychowany, wykształcony i niczego od nas nie chciał. Dał klucze i położył się do łóżka.

A jak ułożyły się wasze relacje z miastem?

Relacja z miastem ułożyły się bardzo interesująco, choć przez pierwszy tydzień chodziłam tylko po domu. Mój promień stopniowo się powiększał od chodzenia dookoła domu z psami, a potem do najbliższego parku. Dowiedziałam się, że jest tam metro, a dla mnie było to „gdzieś taaaam”, ale w rzeczywistości był to pięciominutowy spacer. Pierwsza wycieczka do miasta odbyła się trzymając się za ręce kuzynki, która przyszła. Jest bardzo energiczna i powiedziała: „Więc tak, chodźmy teraz”. I pokazała mi, gdzie jest metro, nawigacja, jak się zorientować. Przeszłyśmy wokół Starówki, wysiadłyśmy na stacji Ratusz Arsenał. Wyprowadziła mnie ze stacji Ratusz Arsenał, wsadziła do metra Ratusz Arsenał i wróciłam do domu. A potem powoli zaczęłam wychodzić. Moja pierwsza podróż trwała 6 godzin, bo powiedziałam: „Mitja, posiedź z psami, a ja pójdę na spacer” i nie mogłam się nachodzić i szłam, szłam, szłam, szłam, szłam. Moje nogi już takie były, a ja byłam podekscytowana tym, że w marcu mogę chodzić nad rzekę, nie ma nikogo, to wszystko jest takie łaaał i jestem podekscytowana, bo po prostu jestem wolna, nie strzelają i mogę po prostu iść, iść, iść do wyczerpania. Był to pierwszy dreszczyk emocji z Warszawy, ze spaceru wzdłuż wiślanej skarpy, licząc mosty.

Co Ci się śni?

Prawie nie mam snów. Ale czasami śnią się różne rzeczy…

Czy te sny różnią się od tych w domu?

Sny są inne niż te w domu, ale prawie ich nie pamiętam. To znaczy, mam taki sen, że kiedy się budzę, wszystko ulatuje. Bardzo rzadko cokolwiek pamiętam.

Twoje pojęcie „domu” uległo zmianie. Samo sformułowanie „dom jest…”

Sformułowanie pojęcia „domu” zmieniło się dla mnie radykalnie, bo miałam dom – jednopokojowe mieszkanie, które wszyscy moi znajomi interpretowali jako dom, chociaż było to jednopokojowe mieszkanie na 16 piętrze, na obrzeżach Kijowa, gdzie ludzie przyjeżdżali i nocowali. Nawet 15 osób było u mnie na noc, kiedy robiłam imprezy. To było 9 dni po śmierci taty Mitii. Wszyscy przyszli nas wesprzeć. Pojechałam na ceremonię do jego rodziców, a mam wielu przyjaciół. Zostawiłam im klucze. Miałam poczucie przytulnego domu, zagraconego, ale bardzo przytulnego. Naprawdę chciałam zmienić go w prawdziwy dom, tak o nim myślałam. Tata Mitii nie lubił tłumu przyjaciół, a kiedy umarł, miałam okazję zebrać ich wszystkich u mnie. Spędziliśmy tak 9 dni, bo tak naprawdę było to świętowanie mojego wyzwolenia z pewnego rodzaju trudnego związku. Chciałam zbudować dom dla przyjaciół. Dom artystyczny, dom przyjaciół z masą różnych wyjątkowych rzeczy. Wszystko przemieszane, nawet to sobie wyobraziłam. To było moje marzenie. Widziałam w wyobraźni jak to może wyglądać, potrafiłam rysować i miałam nawet zdjęcie na Facebooku: „To jest moje marzenie i tra-ta-ta”. Brzeg morza, a dalej będą sosny, dobrze, żeby jeszcze sosny były. I duży stół, żeby zebrać przyjaciół. Wtedy zdałam sobie sprawę, że mój dom jest tam, gdzie jestem i może być malutki (wskazuje na maleńką przestrzeń) i malutki i malutki – dowolnej wielkości, najważniejsze jest to, że jestem, że mam dwoje oczu (wskazuje na psy), najważniejsze, że mam dzieci i psy, a wszystko inne to balast, żużel i odpady.

Co gotujesz?

Oh! Generalnie jestem blogerem kulinarnym – starym, przestarzałym. Ponieważ miałam projekt o nazwie „Sałatkowe historie”. Nadal istnieje, utrzymuje go – raz w tygodniu publikuję swoje historie o sałatkach. Nadal gotuję, ale nie tak często, i zamieszczam zdjęcia wszystkich moich posiłków, które, gdy pytają mnie o przepis, mówię, że nie istnieje, bo za każdym razem jest to improwizacja, czyli przygotowuję złożone sałatki ze wszystkiego po kolei, a także na spotkaniu integracyjnym dla dzieci w teatrze zilustrowałam słowo kreatywność w taki sposób, że z tego co otrzymaliśmy przygotowaliśmy miskę sałatki, i to była ilustracja słowa kreatywność. Dla mnie jest to rodzaj kreatywności – gotowanie. Nigdy według przepisów, więc prawie nigdy niczego nie pieczę. Pieczenie wymaga dyscypliny, a dla mnie to po prostu katastrofa. Potrzebuję improwizacji.

Kiedy powiedziałaś „Historie sałatkowe”, byłam przekonany, że będzie niewiele o jedzeniu, a dużo o historiach.

Są to „historie sałatkowe”, bo to zawsze jest opowieść.

Czy sałatki są doprawione opowieściami?

To tylko nazwa zasobu, ponieważ tak mi się podobało. Nazwa zasobu. A moim marzeniem jest zrobienie restauracji czy street foodu, które odłożyłam na później, na później, na później, a zrealizowałam się właśnie w Warszawie. Bo kiedy pojechałam na Nowy Świat, zobaczyłam restaurację o nazwie Salad Stories i powiedziałam: „Och-och-och!”,poszłam tam i nawet nie było mi przykro. Liz Gilbert powiedziała, że ​​pomysły są czymś, co zawsze przychodzi do głowy komuś, kto jest w stanie je teraz wdrożyć, a jeśli nie, to leci do innej głowy. I ta myśl poleciała do innej głowy i zrobili, jak chciałam. Powiedziałam: „Dobra robota!”

Wygląda na to, że masz okazję zrealizować swoje kulinarne marzenie, bo Ola i Wasia, które poznałaś wczoraj, miały w Mińsku restaurację i chcą ją tu otworzyć.

Słyszałam. Trzeba im podsunąć pomysł. Wczoraj już otworzyłam usta, żeby powiedzieć o tym Oli, ale zdałam sobie sprawę, że muszę zrobić sobie przerwę, bo pomysłów mam dużo i chcę je zrealizować w jakiejś formie. „Miska sałatki” to wciąż pomysł, którego nikt nie podchwycił. A to, co robię, nazywa się właśnie „Miska sałatki”

Wtedy będę twoim menadżerem.

Dobra! Przyjdź do nas jako menadżer i pogadamy. Co ci dranie tam robią? A, widzą tam psy.

Wasia naprawdę potrzebuje partnera, a ja nic o tym nie wiem. Mogę zajmować się organizacją pracy i potrzebuję mieć kącik z książkami.

Możesz nas przedstawić. Naprawdę chcę, żeby to było połączenie – księgarnia, kawiarnia i bar sałatkowy. Ach-ach-ach-ach! Przytul mnie. Pozwól mi najpierw cię nakarmić, a potem…

Mamy już miejsce, a raczej Wasia ma.

No co Ty! Super! Super.

…które mi pokazuje i mówi: „Wyraź ekspercką opinię”.

A ja nadal jestem architektem, tam też mogę projektować.

Mogę wykonywać siedem prac jednocześnie, ale tutaj nic… Wszystko na poziomie pomysłów.

Wiem czego chcę i co mogę zrobić. Bukiet, sałatkę i skandal. To kobieta może zrobić z niczego. Bukiet już jest (wskazuje na kwiaty przyczepione do plecaka), sałatka i skandal są łatwe!

Proszę powiedz mi… mam jeszcze trzy szybkie pytania. Po pierwsze – jaka jest najważniejsza rzecz, którą zabrałaś ze sobą? Jakie wartościowe dla Ciebie przedmioty zabrałaś?

(pokazuje pierścień)

Słowem, bo dyktafon nie widzi.

Zabrałam ze sobą pierścionek (podniesionym i uroczystym głosem) z aleksandrytem, bo nie zdejmowałam go od 10 lat. Jest podrapany jak diabli i trzeba go wypolerować, ale to dla mnie wszystko!

Czy ma historię?

Ma historię. Całe życie trzyma się mnie spirala, może od urodzenia, ale zdałam sobie z tego sprawę na drugim roku w instytucie, kiedy musiałam zrobić kapitał jonowy, narysować i to był – precel. Walczyłam i walczyłam z nim, aż zdałam sobie sprawę, że ta forma generalnie trzyma się mnie przez całe życie i nawet wymyśliłam taką spiralę na wizytówkę –spiralę Fibonacciego, która trzyma mnie całe życie. Potrafię wyjaśnić metaforyczną naturę tej rzeczy nawet bardzo krótko.

Co cię tu wspiera? Co stało się twoimi kotwicami?

O dziwo moje miasto Warszawa, które stało się dla mnie wsparciem – a), b) – leczy. Czuję się jak w sanatorium. W pierwszym miesiącu było to tylko sanatorium, a w drugim już sanatorium z różnymi opcjami – praca komunikacyjna, festiwale, aktywność, pion. Poziome sanatorium było tylko w marcu, a potem już tylko pionowanie, bardzo aktywne. Moje miasto na 200 procent. Tak moje, jak to tylko możliwe. Bo jest eklektyczna, takie szalona, ale żywa i prawdziwa, i bardzo, bardzo moja.

Mówiłaś o pracy. Znalazłaś tu pracę w swojej specjalności?

Nie, nawet nie próbowałam jej znaleźć, ponieważ byłam tak przybita, że nawet nie spodziewałam się, że będę w stanie cokolwiek zrobić. Gdyby nie było wojny i zostałbym w domu, to moja specjalność poważnie by się zachwiała… A pracy tu nie szukałam, znalazła mnie sama, pierwsze oferty pojawiły się od razu z trzech stron. Po festiwalu, po tym, jak byłam w warsztacie Jeleny Makarowej, zyskałam krąg znajomych. To są moi ludzie w Warszawie, Polacy, wybrani. I pomagają mi. Opublikowałam na Facebooku: „Chcę pracować. Mogę pracować z dziećmi. Mam doświadczenie. Małe, ale interesujące.” Jeszcze w Kijowie miałam warsztaty architektoniczne w szkole i jeszcze w innej szkole, i w osobnej pracowni. Zebrałam to doświadczenie i uformowałam z niego taką koncepcję „co mogę zrobić” i tak się utrwaliło.

Czy to te warsztaty, które były w Muzeum Pragi? A terapię tańcem prowadziła dziewczyna z Rosji?

Była to dorosła kobieta z Izraela o imieniu Jelena Makarowa. Jest bardzo znaną arteterapeutką i pisarką. Od dawna marzyłam o tym, żeby do niej dotrzeć i nie wiedziałam jak, potem przyjechała do Warszawy i zobaczyłam ogłoszenie. Byłam tak podekscytowana, że szybko się zapisałam. Było około 50 osób, nadal utrzymuję kontakt z dziesięcioma. Duży odsetek. To jedna piąta. Ludzie, którzy chcieli się przytulić i nie puszczali, bo robiliśmy takie rzeczy, po których jesteśmy jak rodzina. Nie znasz imienia dziewczyny, ale chcesz ją przytulić i nie puścić, bo ona płakała obok ciebie, opowiadając rzeczy, które sprawiają, że stajecie się bliskie. Jesteśmy w kontakcie, jak przyjaciele.

Czy jest coś, co odkryłaś o sobie w związku z tymi wszystkimi rzeczami? Z wojną, z przeprowadzką, z początkiem nowego życia?

Tak, praktycznie wszystko, z czego teraz jestem, to jest nowe – nowa ja. Przyjechałam i byłam jeszcze przed wojną zahukana. Nijaka. Nie wiedziałam, jak się zregenerować, bo nie miałam rozpędu. Jakoś żyłam, ale to nie było życie, tylko coś w stylu egzystencji, niepewnej egzystencji. Doświadczenia tutaj są w 100 procentach nowe, magiczne koło zamachowe, którego nigdy nie mogłabym dla siebie sztucznie stworzyć. Całe doświadczenie jest nowe. Praktycznie 98 procent. Bardzo mnie to pobudziło. Wszystkie moje receptory, czujniki, umysł – wszystko na świecie. I prawdopodobnie cała masa nowych połączeń neuronowych została teraz stworzona. Krótko mówiąc, lubię to. Patrzę na siebie jakby trochę z boku: „Och, to ja!?”. Jestem wszystkim wdzięczna za wszystko. Naprawdę wszystkim, nawet były takie epizody, które mocno mnie rozbiły. Ale potem powiedziałam, że jestem naprawdę wdzięczna tej kobiecie za to co zrobiła… Taka mocna lewatywa. Ona też mnie stonowała…

Powrót. Jak go sobie wyobrażasz? Czy planujesz czy chcesz czy będzie? Wiesz?

Nie wiem i nie planuję, bo planowanie czegokolwiek to wyśmiewanie wszechświata. Jest interesująco. Warszawa mnie wspiera, leczy i inspiruje. Otwiera nowe możliwości. Poza tym wielkość tego portalu jest taka, że ​​przechodzę przez niego bez zginania skrzydeł i ściągania korony, a w domu to musiałam taką dziurę wykopać i sztucznie ją powiększyć, żeby chociaż popatrzeć, w porównaniu z tym co jest tutaj. Jakoś tak się to rozwija, że ​​czuję, że rosną mi nowe skrzydła i nowa korona. Na razie chcę zostać w Warszawie. Mam wrażenie, że potrzebuję kolejnego roku w Warszawie. Bez wyjeżdżania.

Może o coś nie pytałam, a chciałbyś się tym podzielić?

Łatwiej mi odpowiadać na pytania niż samej coś wymyślać, bo jak zacznę, to nie przestanę do jutra. Przepraszam. Kiedyś byłam w dobra w tonowaniu i płynięciu z nurtem, a teraz czuję, że jestem na etapie płynięcia właśnie z nurtem, bo jestem pięknie prowadzona w kierunku realizacji moich dziecięcych marzeń, które zapamiętałam i które mnie inspirują. Chciałam być choreografem, tańczyć, a potem uczyć choreografii i to otwiera się przede mną z bardzo nieoczekiwanej strony. Wymyśliłam technikę terapii tańcem. Sprawdziłam, że działa na mnie, a potem miałam grupę fokusową, od której dostałam bardzo fajny feedback. Chciałbym kontynuować i sprawić, by było to cykliczne. Później jako dziecko chciałam zrobić witraże i jeden z moich szalonych projektów z oczami to tak naprawdę był witraż, po prostu tak zmodyfikowany. Jako twórczyni witrażu nie spełniam się, ale na skrzyżowaniu wszystkiego mogę coś zrobić. A dzieci… marzyłam, żeby mieć trzech synów. Mam jednego, ale pracuję z dziećmi i jest to dla mnie bardzo niespodziewane doświadczenie, ponieważ nie lubię dzieci. Wszystkich. Traktuję ich jak ludzi i denerwują mnie, jeśli są niegrzeczni. Nie mogę i nie chcę kochać wszystkich dzieci pod rząd. Ale jak jest jeden z 12… i jego oczy błyszczą, to a ja mówię: „fajnie!” Po tych warsztatach architektonicznych… i kiedy są już prawie nastolatkami – najstarszy z nich ma 12 lat… a z dwunastu dzieci zostaje dwójka, są już w pełni rozwinięte i takie, że objąć. I wtedy mówię: „urodziłam się na świecie nie bez powodu”.