Wałeria Hałycz

WAŁERIA HAŁYCZ

33 lata, Kijów – Warszawa

Fotografka, wojna zmusiła ją do porzucenia własnego biznesu w Ukrainie. Mama dziewięcioletniej Jewy i pięcioletniego Danyły.

Cześć, Lera. Powiedz mi, proszę, jak pamiętasz ostatnie dni przed wojną? Czy spodziewałaś się wojny?

Mówiono, że inwazja rozpocznie się 16 lutego, niepokój wzrastał i próbowaliśmy dowiedzieć się więcej od jakichś znajomych, którzy są bliżej władz czy wojska, czy coś wiedzą. Wszyscy mówili, że nikt nic nie wie. Postanowiliśmy wyjechać z Kijowa do Łucka na kilka dni, ale byliśmy przekonani, że za trzy dni wrócimy do Kijowa, bo była szkoła, przedszkole, praca, czyli nasze pełnowartościowe życie, bez jakichś planów na pauzę.

Opisz, proszę, swój poranek 24 lutego. Jak zaczęła się dla Ciebie wojna?

Obudziłam się od wybuchów w Łucku. I były to tak silne wybuchy, że drżały szyby w oknach. Ogarnął mnie strach, że jeśli słyszę wybuchy tutaj, to znaczy, że za chwilę albo za godzinę wybuch będzie tam, gdzie znajduję się ja, i wszyscy umrzemy. Kompletnie nie wiedzieliśmy, jak się zachować. Postanowiliśmy pojechać do znajomej w Łucku do prywatnego domu, bo miała tam piwnicę.

Masz dwójkę dzieci?

Tak. Jewa ma dziewięć lat, Dania pięć.

Jak spędziliście czas w tym domu?

Nie spałam przez te cztery dni. Dzieci spały w ubraniach, bo baliśmy się, że w jakimś momencie będzie trzeba dokądś uciekać czy jechać. Bałam się nawet pójść pod prysznic, bo wydawało mi się, że przez te dziesięć minut, kiedy leci woda, coś może się wydarzyć. I cały czas czytaliśmy wiadomości.

Dlaczego podjęłaś decyzję o wyjechaniu z kraju?

Tak naprawdę byłam gotowa wyjechać od razu, bardzo bałam się o dzieci. Wydawało mi się, że wszędzie po prostu będą bomby i dziś-jutro możemy umrzeć. 27 lutego mój mąż wziął we Lwowie jakiś starutki samochód i następnego dnia odwiózł nas na granicę.

Możesz opisać jak przekroczyliście granicę?

Jeździły tam takie autobusy dla kobiet i dzieci, którym pozwalano jechać pod prąd. Wzdłuż tamtejszego korka autobusy szybciutko odwoziły ludzi i wysadzały na granicy, potem wracały po następną partię kobiet i dzieci. I właśnie tak zrobiliśmy.

Trudno było żegnać się z mężem?

Bardzo. Żegnać się z ukochaną osobą i nie wiedzieć, czy jeszcze się spotkacie. Czy będzie żył. Było to bardzo dramatyczne, i nie było to długie pożegnanie, bo to taka taśma produkcyjna, gdy wszyscy wsiadają do tych autobusów. Szybko się objęliśmy, pocałowaliśmy i wszyscy płakaliśmy. Mężczyźni, którzy odprowadzali swoje rodziny, płakali, w autobusie wszystkie kobiety i dzieci, wszyscy płakali. A kierowca tego autobusu zaczął się modlić.

Co zabrałaś ze sobą do Polski?

To, co spakowałam ze sobą na te trzy dni do Łucka. Dokumenty, laptop, tablet, telefony, proste i wygodne ubrania. I zabawki, bo to ważne dla dzieci rzeczy, które kojarzą im się z domem. Kupiliśmy tu nawet taką samą zabawkę, którą Dania miał w Kijowie.

Kiedy przyszła pierwsza paczka?

Latem. Po prawie pół roku. Miałam psychologiczną blokadę, jeśli chodzi o przekazywanie mi rzeczy. Nawet do końca nie mogę ubrać w słowa, jak do tego podchodzę, bo to taki strach związany z przewiezieniem całego życia tutaj, bo moje życie jest tak naprawdę tam. I niczego nie potrzebuję z Kijowa, bo tam wrócę.

Jak rozpoczęła się twoja podróż w Polsce?

Granicę przekroczyliśmy pieszo i czekali tam na nas nieznajomi wolontariusze, którzy mówili tylko po polsku, a my nie znaliśmy języka. Przewieźli nas do jakiegoś punktu, w którym zbierali nasze dane. A potem od razu zawieźli nas pod adres moich przyjaciół, u których zostaliśmy na noc. Następnego dnia, szukając jednocześnie mieszkania, w którym będziemy mieszkać sami, zaprowadziłam dzieci do zoo. Żeby odwrócić ich uwagę.

Jakie były twoje pierwsze wrażenia związane z przyjazdem do Warszawy?

W pierwszym tygodniu chyba nie było żadnych wrażeń. Nadal nie jestem zainteresowana. Nic mi się nie chce, nie potrafię tego wytłumaczyć. Jest to dla mnie nowa emocja. Nie chce mi się jeść ani pić kawy.

Miałaś poczucie winy albo „kompleks uchodźcy”?

Tak, miałam silne poczucie winy związane z bezpieczeństwem. Bardzo ratowało mnie to, że pracowałam przez trzy miesiące w centrum wolontariackim i to w pewnym sensie rekompensowało wszystko. Bardzo chciałam pomóc, pakować jedzenie, sortować rzeczy, które są tam wysyłane dla Ukraińców.

Wiem, że twój mąż jest w wojsku. Co sądzisz o jego wyborze?

Dobrze to przyjęłam. Oczywiście, bardzo się martwię, ale moje emocje, na które składają się szacunek, duma, idea narodowa, świadomość, honor, są wyższe niż mój strach o niego i jestem z niego dumna. Gdybym była mężczyzną, myślę, że na pewno poszłabym na wojnę. Jestem po prostu bardzo patriotycznie nastawiona.

Jakie są Twoje myśli na temat powrotu do Ukrainy?

Dopóki jest tam niebezpiecznie, nie chcę tam jechać. Nie widziałam powojennej Ukrainy w realu i jestem przerażona.

Dziękuję, Lera, za Twoją historię.

Rozmawiała Polina Kuczyńska
Zdjęcia: Magdalena Wdowicz-Wierzbowska

Pełny tekst

Ostrzegamy, że treść wywiadów może zawierać treści brutalne i wstrząsające. Są to historie wojenne traktujące często o bardzo trudnych i tragicznych, czasem brutalnych wydarzeniach. Zastrzegamy, że przedstawione na stronie świadectwa zawierają prywatne historie, opinie i odczucia kobiet, które ich udzieliły. Opinie i poglądy w nich zawarte nie są równoważne z opiniami i poglądami organizatorów projektu MOMENTY.

Cześć, Lera.

Cześć.

Zacznijmy naszą rozmowę, potrwa około godziny. Chciałbym, żebyś mi opowiedziała, jak pamiętasz ostatnie dni przed wojną. Po prostu jakiś okres sprzed wojny. Czy miałaś jakieś przeczucia? Jak spędziłaś te dni?

W Kijowie krążyły takie memy, kiedy planowane było wkroczenie wojsk, „czy przygotowałeś walizki bezpieczeństwa”, „zatankowałeś samochód”, „czy kupiłeś konserwy”, byłam bardzo sceptyczna, nie szykowałam walizek, nie kupiłam jedzenia. Panowała taka niespokojna atmosfera, jednak byłam pewna, że ​​to nic poważnego i nic się nie stanie. 

A nawet jeśli coś się zacznie, to będzie gdzieś na Donbasie i nie może bezpośrednio dotyczyć nas, w Kijowie. Jakiś czas po 16 lutego, kiedy mówiono, że ofensywa będzie 16, po 16, ten niepokój trwał dalej i próbowaliśmy dowiedzieć się od znajomych, kto tam był bliżej polityki, rządu, wojska. Może ktoś coś wie. Może ktoś nam coś powie. Wszyscy mówili, że nikt nic nie wie. Niektórzy wyjeżdżali gdzieś, żeby przeczekać. Niektórzy z naszych znajomych wyjechali wcześniej w połowie lutego. Zdecydowaliśmy się wyjechać 19 lutego. 

Moje dzieci i ja oraz moja przyjaciółka i jej dzieci postanowiłyśmy pojechać na zachód Ukrainy. Na wszelki wypadek, bo nabrałyśmy trochę takiej paniki i nasi mężowie na to nalegali. Myśleli, że jeśli coś się wydarzy, to wszystko będzie wiadomo w ciągu najbliższych kilku dni. Dlatego albo „zostaniesz 3-4 dni gdzieś indziej niż Kijów i wrócisz do domu i wszystko będzie dobrze, albo, jak coś się zacznie, będziesz bliżej wyjazdu za granicę”.

Masz pracę w Kijowie, prawda?

 Tak.

I tak samo Twoja przyjaciółka?

Tak.

Pojechałyście na zachód Ukrainy. Jak długo zamierzałyście tam zostać?

W ogóle nie chciałam jechać i byłyśmy pewne, że za trzy dni wrócimy do Kijowa, bo praca czekała. Miałam kwiaciarnię w Kijowie, na 8 marca miałam już zamówienia, były już opłacone, były już rezerwacje na rośliny, kwiaty, na jakieś zestawy upominkowe na 8 marca, zamówienie firmowe były już opłacone. 

Dlatego miałam naprawdę dużo pracy plus rok szkolny, żadne wakacje. Szkoła, przedszkole, praca, czyli całe nasze życie, bez planów na przerwę. Dlatego tak naprawdę nie chciałam wyjeżdżać, bo myślałam, że to po nic. Tak więc planowałyśmy wrócić do Kijowa za trzy dni. Więc w dniach 21-23 byłyśmy w Łucku, a wieczorem 23 szykowałyśmy się, aby wracać jutro do Kijowa.

Czyli 24?

Tak, rankiem 24 chciałyśmy jechać do Kijowa. Ponieważ czułyśmy, że po prostu marnujemy czas. Czekali tam tylko na coś, nic się nie zaczęło, nic się nie stało, nic się nie stanie. Jeśli tak, to w Donbasie może się coś wydarzyć, ale możemy wrócić do Kijowa.

Takie pytanie. Jedna z naszych bohaterek podzieliła się tym, że również spanikowała i wyjechała wcześniej. Czyli że nie czekała na rozpoczęcie wojny. I powiedziała, że ​​czuła się z tym źle, że jest panikarą. Miałaś podobnie?

Tak. Czułam to samo. Tyle że mój mąż wpadł w panikę w tej sytuacji i nalegał, żebyśmy wyjechali. Byłam pewna, że ​​nic się nie stanie, że to po prostu śmieszne, niemożliwe. Czy w naszych czasach będzie coś takiego jak wojna?

Czyli gdyby nie Żenia, nie pojechalibyście?

Ja bym nie pojechała. Nie, ja bym nie pojechała. Jakoś byłam tym nawet zawstydzona czy jakoś tak… Nawet nie powiedziałam rodzicom, dlaczego wyjeżdżamy. Ponieważ rozumiałam, że to śmieszne. Gdzieś wyjechać. 

Powiedzieliśmy, że właśnie planowaliśmy gdzieś pojechać na kilka dni, wszyscy byli zaskoczeni. Być może zrozumieli prawdziwy powód, ale nikt nie powiedział tego na głos. Mój tata powiedział: „Wymyśliliście coś dziwnego tylko po to, żeby jechać do Łucka w dni powszednie, pod koniec lutego”.

A Twoi rodzice nie wpadli w panikę? Musieliście chyba rozmawiać o wojnie tak po prostu?

Wszyscy byli pewni, że nic się nie stanie. Że robi się coraz goręcej i że nic strasznego się nie wydarzy, przynajmniej w Kijowie.

Zaplanowaliście sobie, że wyjeżdżacie 24 i wracacie do domu. Proszę, opisz swój poranek 24. Jak zaczęła się dla Ciebie wojna?

Zabawne: od 5 rano 24 wszystkie ekrany w telefonie były mniej więcej takie same i to bardzo śmieszne, że wcześniej na moim telefonie było menu jakiejś kawiarni, do której planowaliśmy pójść na śniadanie przed wyjazdem do Kijowa.

Taki kontrast.

Tak. Obudziłam się od wybuchów w Łucku. To znaczy słyszałam eksplozje. Na początku myślałam, że to grzmot. Obudziłam się, dzieci spały, ale słyszałam raz za razem i nie było deszczu. To były takie wybuchy, że tam okna drżały. I ogarnął mnie taki zwierzęcy strach, że wojna zaczęła się jak diabli. 

I nie mam pojęcia, jak to się może stać, jeśli słyszę tu wybuchy, to znaczy, że za minutę lub godzinę wybuchnie tam, gdzie jestem, i wszyscy zginiemy. Byłam w takim stanie, że nie wiem, gdzie mam iść, dokąd biec, bo jak będą wybuchy, to wyjdę na ulicę i tam zginę, albo wsiadam do samochodu, tam zostanę zabita i tak dalej. 

Gdy dzieci jeszcze spały, spakowałyśmy wszystkie nasze rzeczy. Oczywiście od razu zobaczyłam w telefonie wszystkie wiadomości, powiadomienia, informacje i tak dalej, że to wszystko dzieje się nie tylko w Łucku i że to nie jakiś lokalny problem, ale prawdziwa wojna się zaczęła. 

Zaraz przez okno zobaczyłam ludzi wychodzących z domu, ludzi biegających po ulicach, ludzi jeżdżących samochodami, na moich oczach robi się korek. I postanowiłyśmy nie jechać od razu do granicy. Absolutnie nie wiesz, jak się zachować. Zdecydowałyśmy się pojechać do znajomej w Łucku, do jej domu, bo miała tam piwnicę. Spędziliśmy u niej te cztery dni, od 24 do 28. 

Opowiedziałam wszystkim, że ona, ma na imię Olena, uratowała moją psychikę. Bo bardzo się bałyśmy, szczególnie o dzieci. Chciałam się jakoś trzymać, żeby dzieci się nie bały. Mówiłam, że wszystko jest w porządku, wszystko jest okej, to tylko wycieczka, po prostu gdzieś jedziemy. Potrzebujemy tego, potrzebujemy tamtego. Brzmiało to nieprzekonująco. A kiedy przyjechaliśmy do tej Oleny, ja jej nie znałam, znała ją Tania, z którą przyjechałyśmy z Kijowa. 

Olena od razu: „Wszystko w porządku, wszystko będzie dobrze, dzieci, idź się pobawić. Dziewczyny, usiądźcie, mam wino”. Miło to teraz wspominać, bo te cztery dni były tak intensywne. Oglądałyśmy wiadomości 24 godziny na dobę, w telewizorze maraton wiadomości, wszyscy na telefonach, wszyscy dzwonili, kto coś ma, co słychać, dokąd jedzie, kto co robi, kto tankuje samochody, kto kupuje jedzenie, kto wymienia pieniądze, gdzie są kolejki. 

To był monitoring przez całą dobę, a Olena po prostu nas uratowała, przygotowała jedzenie. Siedziałyśmy i rozmawiałyśmy. Znaczy, gdyby nie było wtedy ze mną takich osób, to nie wiem, jak bym to przeżyła.

A Twój mąż był w Kijowie?

23 marca mój mąż wyjechał w służbową podróż do Lwowa, na zdjęcia. Dlatego też 24 nie było go w domu, a ze względu na to, że droga była bardzo trudna, w tym sensie, że bardzo szybko została przerwana, w niektórych miejscach drogi mosty i tak dalej. 

Był chyba we Lwowie jeszcze miesiąc, jeśli się nie mylę. To znaczy, jak wyjechał z jednym plecakiem na jeden dzień, przez miesiąc mieszkał we Lwowie.

Masz dwójkę dzieci?

Tak

Ile mają lat?

Ewa ma 9 lat, Dani ma 5 lat.

Jak zareagowały na wiadomość od mamy, że wybuchła wojna?

Nawet nie pamiętam.

Byłaś w szoku?

Tak… nie pokazywałam, że panikuję. I w zasadzie jestem bardzo wytrwała w takich krytycznych sytuacjach. Na zewnątrz jestem opanowana, ale w środku umierałam co sekundę. Powiedziałam dzieciom, że to wycieczka, że ​​jest konieczna, że ​​teraz jest niebezpiecznie, że teraz powinniśmy zostać w domu, bo tam jest niebezpiecznie, bo nas napadli. 

A kiedy były alarmy i trzeba było zejść do piwnicy, byłam tak zdezorganizowana, że ​​nie mogłam zrozumieć sposobu działania. Mieliśmy walizkę ze wszystkimi rzeczami, dokumentami, pieniędzmi i tak dalej. A kiedy musiałam zejść do piwnicy, wzięłam tę walizkę, bo myślałam, że trzeba mieć ją ze sobą, ale to było trochę głupie i śmieszne. Jak wychodziliśmy z piwnicy, niosłam ją z powrotem do domu. Bo trzeba było z niej brać jakieś rzeczy.

Tak samo zrobiliśmy podczas blokady. Było nas 11 osób i wszystkie buty mieliśmy przygotowane, wszystko, aby każdy mógł się szybko ubrać i zabrać swoje rzeczy.

Tak, ja też.

Chciałam Cię zapytać, jak wyglądała ta Wasza piwnica?

Mają w domu dużą piwnicę, która odpowiada parterowi, takie pełne piętro na minusie. Były tam jakieś rzeczy rzadko używane. 

Rozłożono jakiś dywan, żeby dzieci mogły się tam dość wygodnie bawić. Zabierały ze sobą kolorowanki, tablety, była kanapa, drabinka gimnastyczna, trochę koców, prowiant, trochę puszek. A więc duża piwnica podzielona na kilka pomieszczeń, w których właściciele domu przechowują żywność, zapasy, produkty i tak dalej. To miejsce było wygodne.

 A stamtąd było już drugie wyjście bezpośrednio na ulicę, w przypadku którego można było wyjść do samochodu przez piwnicę.

Jak długo tam byłaś? Tylko podczas alarmu przeciwlotniczego?

Tak, tylko podczas alarmu przeciwlotniczego.

A spaliście na piętrze?

Spaliśmy w domu, ale się nie rozbieraliśmy. Bo była obawa, że ​​lada chwila będziemy musieli gdzieś biec lub jechać i dlatego się nie rozbieraliśmy, a ja też byłam w takim stanie… w takich emocjach…

Trauma?

…no może i trauma. Bo tam w Łucku bałam się nawet wziąć prysznic, bo wydawało mi się, że za 10 minut jak woda szumi, może coś się stanie albo alarm, albo zadzwonią, ale nie usłyszę, albo musiałbym gdzieś wybiec, albo coś nie daj Boże, się stanie, a ja jestem w łazience i bałam się nawet wziąć prysznic. A kiedy przyjechałyśmy do Polski 28, zatrzymałyśmy się na noc u przyjaciół i po raz pierwszy po czterech dniach spaliśmy w naszych ubraniach.

 I był taki moment, że przez te cztery dni w ogóle nie spałam. Nie mogłam zasnąć, bo jak tylko zaczynałam drzemać, to od razu niepokój, od razu patrzyłam na telefon, żeby sprawdzić wiadomości, co się dzieje w Kijowie, co gdzie się dzieje. Na przykład kiedy moi rodzice byli online. Patrzyłam, zrozumiałam, że o 3 nad ranem nie napiszę do nich: „Jak się masz?”, ale sprawdzałam, kiedy byli online i tak dalej. 

Albo jak napisałam o 6 rano, jak sobie radzą, a nie odpowiadali do 9, to już bardzo spanikowałam, bo w Kijowie były ciągłe alarmy i jak uderzyło w budynek na ulicy Lobanowśkoho, moi rodzice mieszkali w pobliżu, w dzielnicy Solomjańskyj. Czyli to już była realność, naprawdę żyliśmy w sąsiednim bloku na ul. Lobanowśkoho. Trafiło chyba w blok numer 6… a my mieszkaliśmy pod 4. Tak więc. 

Bałam się spać, ale bałam się też oglądać wiadomości. Leżałam, walczyłam ze sobą, bo jak czytałam wiadomości, to całkowicie się w nich pogrążałam, od tego mnie…. nie wiem, jak to powiedzieć…

Rozumiem.

…pojebało. Potem zmienisz to słowo. Ale odkładałam telefon i po prostu leżałam i bałam się, że nagle będzie jakaś eksplozja, jakaś syrena i że powinnam mieć wszystko zebrane, powinnam wszystko usłyszeć, żeby nic mi nie umknęło. Nie zasypiać, bo jak coś się stanie, to muszę łapać dzieci, gdzieś je nosić, prowadzić, zbierać i tak dalej. 

A kiedy 28 przyjechaliśmy do Warszawy do moich znajomych i dzieci umyły się, założyły piżamy i po prostu spokojnie położyły się spać, a ja wzięłam prysznic, zdając sobie sprawę, że jestem całkowicie bezpieczna i wreszcie przebrałam się w piżamę, położyłam się w łóżku i zdałem sobie sprawę, że mogę zasnąć, moja kolej. Teraz na pewno nie będę musiała nigdzie biegać w nocy. Mogę otworzyć walizkę, wyciągnąć wszystko i nie trzymać jej przy drzwiach. 

To była tak silna emocja, że ​​prawie płakałam ze szczęścia. To tak jak zabierasz wszystko człowiekowi, a potem dajesz odrobinę, a on będzie z tego powodu szczęśliwy. Tak właśnie jest. Tylko że dzieci śpią w piżamach i wiem, że na pewno będziemy żyć tej nocy, że możemy spać spokojnie, to było po prostu mega szczęście.

A co przeważyło o tym, że zdecydowałaś się pojechać za granicę? Jechać w stronę granicy.

No bo nie spałam przez cztery dni w Ukrainie.

A co było ostatnią kroplą, która przeważyła?

Byłam gotowa do wyjazdu na już, bo bardzo bałam się o dzieci. Nie wiedziałam, jak potoczy się wojna, o co w tym wszystkim chodzi. Wydawało mi się, że wszędzie będą bomby i możemy zginąć nie dzisiaj, ale jutro.

Czyli nie brałaś pod uwagę opcji pozostania w Ukrainie? Jeśli to wszystko będzie dalej ciągnąć.

 Nie brałam pod uwagę, ze strachu. Chciałam szybciej wyjechać na miesiąc. To znaczy wszyscy byliśmy pewni, że to się szybko skończy, ale teraz są bomby, czołgi i tak dalej. 

Chciałam tylko wyjechać, żeby nie było tego strachu, żeby dzieci nie drżały, żeby się nie bały, och, bardzo się bały, a przez te wszystkie cztery dni obserwowaliśmy sytuację na granicach z tymi kolejkami.

 Nie było łatwo, bo wszyscy od razu wyjechali, ludzie stali tam w kolejce przez trzy dni itd., dowiadywaliśmy się wszystkiego o tym, jak i gdzie jechać, no i Żeńka był we Lwowie. Czyli w zasadzie niedaleko i nadal chcieliśmy się jakoś zobaczyć, bo nie wiedzieliśmy, co nas czeka dalej. 

A 27 Żenia wziął we Lwowie czyjś stary samochód, bo był tam bez samochodu, który był bardzo poobijany. Samochód był na letnich oponach, a była gołoledź. Przyjechał do nas, do tego domu, żebyśmy się mogli zobaczyć, a następnego ranka zabrał nas do granicy.

Czy możesz opisać, jak przekraczaliście granicę? Pieszo czy przejeżdżaliście?

Pieszo właśnie dlatego, że jechanie samochodem zajęłoby dużo czasu, bo wciąż były kolejki. Ale dowiedzieliśmy się o takiej opcji, że do granicy można podjechać samochodem, były autobusy dla kobiet i dzieci, którym pozwolono jechać na przeciwległym pasie. 

Wzdłuż tego korka, który prowadził do granicy, te autobusy szybko zabierały ludzi i wysadzały ich w pobliżu granicy, wracając po następną grupę kobiet i dzieci. I to właśnie zrobiliśmy. Żenia zawiózł nas do tych autobusów. Wszystko szybko, wszystko w panice… Pożegnaliśmy się bardzo szybko.

Było ciężko?

Tak… Pożegnaliśmy się bardzo szybko i nie wiedzieliśmy… po pierwsze, nie wiedzieliśmy, dokąd jedziemy. Co będzie dalej z nami, nie wiedzieliśmy, co się stanie z nimi, z mężczyznami, którzy zostają w Ukrainie, nie wiedzieliśmy, kiedy się zobaczymy. I czy w ogóle się zobaczymy?

Miałyście plan?

Nie… nie, był plan, że pojedziemy do Warszawy, bo tam są znajomi. Cóż, to wszystko. Plan minimum. Przyjdziemy i wtedy coś zdecydujemy. Najważniejsze jest, aby być bezpiecznym, a dalej wszystko wymyślimy.

Zważywszy na to, że opowiadałaś o tych strasznych dniach, że bardzo się bałaś i spanikowałaś, ale płakałaś tylko w momencie pożegnania się z mężem. Czy możesz powiedzieć, że to był najbardziej dramatyczny moment?

Tak… tak. Po prostu, kiedy żegnasz się z ukochaną osobą lub stawiając się w jego sytuacji, wyobraź sobie, jak żegna się z żoną i dziećmi, i zostaje w kraju, w którym wybuchła wojna. Kiedy żegnasz się przed jakąkolwiek rozłąką bez względu na to, jak długo to potrwa, wiesz, że się spotkasz. 

Wiesz, że po prostu gdzieś jedziesz i po prostu… Tu nie wiesz, czy będziesz żył, czy w ogóle się zobaczycie. I kto z kim będzie mieszkał, kto będzie mieszkał gdzie, kto będzie mieszkał i czy w ogóle będzie żył. To było bardzo dramatyczne, nie było długich pożegnań ani rozmów, bo po prostu nie było na to czasu i jechaliśmy bardzo szybko, bo to taki taśmociąg, jak wszyscy w te autobusy wsiadają. Zbliżaliśmy się do tego autobusu, byliśmy gotowi, że to będzie jak „no jedziemy”, a potem „szybko, szybko, szybko, wszyscy wsiadają! To wszystko, pożegnaj się i jedziemy”. 

No bo dosłownie w minutę wszystko się rozegrało i szybko się przytulamy, całujemy i po prostu wszyscy zaczynają płakać. Mężczyźni, którzy nas odprowadzają, płaczą, wsiadamy do tego autobusu, zaczynamy powoli odjeżdżać, a wszystkie kobiety i dzieci, które tam siedzą, wszyscy szlochają. I tylko Dania nie płakał.

Mężczyzna.

Tak, tak właśnie zachowywał się Dania. Było jasne, że się boi, ale naprawdę, jak mężczyzna, próbował mnie i Ewę uspokoić.

Miał wtedy 4 lata?

Tak. I kierowca tego autobusu zaczął się modlić.

Czyli okazuje się, że najpierw pojechaliście z Kijowa do Łucka. Myśleliście tylko, że zostaniecie tam jakiś czas. Potem ten dom, a potem wylądowaliście za granicą. Znaczy miałaś walizkę z rzeczami, które zebrałaś w Kijowie.

Spakowałam ją na trzy dni do Łucka. 

Co zabrałaś ze sobą, tak wychodzi, że do Polski? Czego brakowało? Bo myślę, że na pewno czegoś brakowało dla trzech osób. Co zabrałaś ze sobą? Co spakowałaś? Dokumenty? Co jeszcze?

No tak. Dokumenty są obowiązkowe. Laptop. Tablet. Telefony. Dokumenty, pieniądze. I trochę bardzo normalnych ubrań, bo jechałam do Łucka, a nie do Cannes. Zwykłe ubrania jak dżinsy i dresy, piżamy dla każdego. Dwie koszulki, dwa swetry. Tak. I ciepłe rzeczy. Kurtka, czapka, coś w tym stylu.

Po jednej parze butów. Nie chodzi o to, że czegoś nam brakowało, po prostu w ogóle mam bardzo luźny stosunek do ciuchów i na dodatek miałam taką blokadę, żeby coś kupić. W ogóle tego nie potrzebuję. Sytuacja nie jest taka sama i przez około tydzień nic nie kupiłam, chociaż zrozumiałam, że fizycznie nie to wystarczy. Jeśli w praniu są już dwie koszulki, potrzebujesz coś do przebrania. 

I pozwoliłam sobie kupić dwa identyczne białe T-shirty, mniej więcej tydzień po przyjeździe, dwa T-shirty, ciepły sweter i dostałam parę butów. Takich, jakie nosiłam w Kijowie. Poznałam Polaków, życzliwych wolontariuszy i tak dalej. Wolontariusze przekazali także dzieciom zestawy ubrań.

Czy zabraliście ze sobą zabawki?

Tak. A właśnie! Kiedy pakowaliśmy plecaki bezpieczeństwa. Plecaki moich dzieci składały się z zabawek. Markery, kolorowanki. Ewa wzięła podręczniki szkolne. Niektóre ulubione zabawki. 

Swoją drogą, jeśli chodzi o zabawki: był taki moment, kiedy wybuchła wojna i było wiele różnych postów, artykułów o tym, jak dziecko uspokoić, co powiedzieć, co zrobić, a kilka powielało tę samą radę: daj dziecku zabawkę i powiedz, że to jej odpowiedzialność, czyli „to jest jeż, jesteś za niego odpowiedzialny” i zabierz ze sobą tak, żeby dziecko było rozproszone, żeby było jakieś zadanie. I tak zrobiliśmy, ale niestety dzieci nadal gubiły te zabawki.

Dlaczego pytam o te zabawki. To był dla mnie problem, kilka razy się przeprowadzaliśmy, zmienialiśmy lokalizacje. I zawsze chciałem wziąć minimum rzeczy. Najważniejsze są dokumenty i coś jeszcze. Zawsze były takie negocjacje z córką, jakie zabawki zabrać, ile zabawek zabrać, a ja po prostu rozumiałam, że zawsze trzeba zaplanować jeszcze miejsce w plecaku bezpieczeństwa tylko na zabawki, bo jeśli podróżuje się z dzieckiem, to nie tylko ubrania, nie tylko dokumenty dla dziecka, to zawsze są zabawki, bo bez nich nie uda się w żadnej piwnicy czy na emigracji.

Tak! I nawet wydaje mi się, że nie po to, żeby zająć czymś dziecko, ale to są dla niego rzeczy wartościowe i ważne, to jest pamiątka po domu. Na przykład kupiłam tu dla Dani pluszowego misia z Ikei, takiego jak ma w domu. I kosztuje jakieś 7 zł i nie jest to droga rzecz, ale on go uwielbia, zaprzyjaźnia się z nim, karmi z łyżki, śpi z nim w ramionach. To rzecz bezpośrednio związana z domem.

No cóż, powiem Ci, że mówisz o 4-5-letnim dziecku, a jak tu przyjechałam, poszłam do H&M i kupiłam sobie kubek taki sam jak ten, który miałam w Kijowie, i to sprawiło, że poczułam się lepiej. To znaczy wszystko, co jest wszędzie i można to kupić w dowolnym kraju, ludzie duplikują.

Tak! W ten sposób dali mi vansy takie jak te, które mam w Kijowie. Czyli „Widzieliśmy, że nosisz takie a takie buty, oto takie dla Ciebie”.

Ciekawy efekt, co? Ludzie duplikują tu rzeczy, które… Interesujące.

Tak.

Proszę, opisz pierwsze miejsce, w którym znalazłeś się w Warszawie. Jak zaczęła się Twoja podróż właśnie tutaj, w Warszawie.

Przekroczyliśmy granicę na piechotę i spotkaliśmy nieznanych wolontariuszy, którzy mówili tylko po polsku, którego nie znaliśmy i nie rozumieliśmy go w tym czasie.

Na jakim poziomie znałaś? Znałeś jakieś słowa?

Nie znałam żadnego. Dzień dobry. A potem „dzień dobry”. 

To nie do końca po polsku.

I „dzenkuju”. Co też okazało się nie po polsku. To było takie dziwne. Pierwsze miejsce to punkt, w którym musieliśmy zapisać się, że przyjechaliśmy.

A o czym rozmawialiście? Droga zajmuje jakieś trzy godziny. O czym rozmawiałaś z Polakami?

Trochę rozmawialiśmy po angielsku. To było trudne, ponieważ nawet angielski co ich, a co mój. Nawet do końca nie pamiętam.

Czy pytali o wojnę? O wasz stan?

Wszystko było jakoś takie oczywiste. Na przykład mówię: „ech, bezpieczeństwo”, a oni mówią „tak, tak”. Mówię „bo tam jest strasznie”, a oni mówią „tak”. Jakieś współczucie, coś w tym stylu. Kupili nam do samochodu jedzenie, zabrali ze sobą termosy z gorącą herbatą, trochę ciastek i rogalików dla dzieci. Kupili nam pakiety startowe do telefonu, abyśmy mogły od razu wstawić polskie numery. Bardzo starali się pomóc i pomogli. Dowieźli nas do punktu, gdzie trzeba było spisać nasze dane. To był jakiś spis osób, które przyjechały czy coś w tym stylu. 

Czyli można je uznać za pierwsze miejsce w Polsce. A potem od razu zawieźli nas pod adres moich znajomych, gdzie zostaliśmy na noc. Czyli ich mieszkanie było pierwszym miejscem. Potem, następnego dnia, ja jednocześnie zaczęłam szukać, gdzie będziemy mieszkać sami. Dzieci zaprowadziłam do zoo, żeby jakoś odwrócić ich uwagę. 

Proszę, opowiedz o pierwszym dniu. Budzisz się w Polsce, w Warszawie. Co robisz?

Dobrze nie pamiętam. Chyba zjedliśmy śniadanie i zastanawiałam się, gdzie iść. Chciałam jak najszybciej zabrać dzieci z mieszkania moich przyjaciół, bo mają tam trochę gitar, sprzętu, aparatów i komputerów i nie chciałam, żeby Dania dotykał tego wszystkiego. To młoda para bez dzieci, a ich mieszkanie nie nadaje się do zabaw dla dzieci. Chciałam zebrać je szybko na spacer

 Jakie były Twoje pierwsze wrażenia z Warszawy?

Słuchaj, przez pierwszy tydzień myślę, że nie było żadnych wrażeń. Po prostu wydawało mi się, że to nie potrwa długo i że niedługo wyjeżdżam.

Po prostu sama pamiętam, że też poszliśmy na spacer. To było takie na siłę. Nie chciałam wychodzić, w ogóle mnie to nie interesowało. I tak na siłę moja przyjaciółka mnie do tego zmusiła… na Starówkę. Wszystko było dla mnie obce i nieinteresujące.

Powiem Ci, że nadal tak mam. Nie jestem zainteresowana. Próbowałam sobie wmówić, że „skoro tu jestem, to już szukamy pozytywnych momentów, jest, jak jest”, ale na przykład uwielbiam muzea. Jeśli są jakieś muzea, to na pewno chcesz zobaczyć piękne budynki, ulice, instytucje. Ale to wszystko jest na siłę. Byłam w muzeum tylko raz.

W którym?

Narodowym. I jest bardzo fajnie, kiedy idziesz, zaczyna Cię wypełniać. To tak, jakbyś wczuwała się w ten nastrój. Pamiętam, jak spacerowałam po Paryżu przez trzy godziny, mogłam chodzić od muzeum do muzeum, następne, czyli wszystko fajnie i interesująco, a tutaj wciskam się w taki nastrój, a jestem taka: „Cholera, wcale nie chcę!”. Nie chcę, nie umiem tego wszystkiego wyjaśnić. 

To zupełnie nowy stan, do teraz nic mi się nie chce, nic mnie nie interesuje. To zoo też. Poszliśmy do zoo, a ja po prostu jak cień chodziłam za dziećmi, kupiłam im gorącą czekoladę, gofry z Nutellą i bardzo uważnie obserwowałam „niby z moimi dziećmi wszystko w porządku, wydaje się, że nie mają traumy, nie są zestresowane”. Wyłącznie coś takiego. „Tak, piją czekoladę, jedzą gofry z Nutellą, niby się śmieją, bawią się, wszystko”, czyli byłam tak zafiksowana, że ​​sama jestem jak duch, nic mnie nie interesuje, nie chce mi się czegokolwiek. Nie chcę jeść ani pić kawy. 

Schudłam 5 kg w pierwszym miesiącu, to dużo jak na moją wagę. Ale nie mogłam jeść, fizycznie nie byłam w stanie, nic mi nie smakowało. „Muszę jeść, wtedy będę miała siłę wziąć się w garść” – czegoś takiego nie miałam. Nie chciałam czy coś w stylu, że moralnie nie mam prawa usiąść w kawiarni. Nie wolno. Cóż, sama sobie tego zabroniłam. A nawet to, że jestem bezpieczna: jest kawiarnia, piję kawę…

Miałaś poczucie winy?

Tak, poczucie winy i ciągłą myśl, że teraz nie mogę wydać 15 zł na kawę, bo nie wiem, co będzie jutro, na co będę potrzebowała pieniędzy. Kiedy będę miała pieniądze, co będzie z pracą, z naszym życiem… i tak dalej. Wszystkiego sobie zabroniłam. Nawet siedzenie przez 10 minut i picie kawy, tak nie wolno. 

Czy nadal tak się czujesz?

Nie.

Zrelaksowałaś się już?

 No, nie to żebym się wyluzowała, bardzo pomogło mi to, że pracowałem trzy miesiące w centrum wolontariatu i to wiele kompensowało. To, że pracowałam tam na pełnym etacie od 8 rano i zmęczyło mnie to, i cieszyło, że nie tylko na coś czekam, ale robię coś pożytecznego i cieszę się z tego. 

Pobiegłam tam, chciałam, choć nie było to najlepsze zajęcie. To praca bez pieniędzy, po prostu na zasadzie wolontariatu. Bardzo chciałam pomagać, pakować produkty, sortować rzeczy, które są przekazywane dla Ukraińców. Pomagać wyjaśnić coś po ukraińsku, chociaż w ogóle nie znałam polskiego. 

Ale to wcale mnie nie powstrzymało, mogliśmy się dogadać ze wszystkimi pracownikami i w końcu zostaliśmy bardzo dobrymi przyjaciółmi i było mi bardzo smutno, kiedy wolontariat się skończył. Pracowałam dokładnie przez trzy miesiące: marzec, kwiecień i maj. Płakaliśmy, żegnając się, tak się tam zaprzyjaźniliśmy.

W Kijowie miałaś znany sklep z kwiatami, roślinami i kawiarnię. Udany biznes, wszyscy znali to miejsce. Powiedz mi, jak teraz radzi sobie Twoja firma.

Nic Ci nie mogę powiedzieć, bo się od niego odsunęłam. Na początku wszystko było zamknięte i było to jasne. No cóż, wojna, wszystko zamknięte.

Nie miałaś żalu?

 Nie, bo rozumiałam, że wszystko jest teraz zamknięte. A życie w zasadzie się zatrzymało. Ale w momencie, gdy w Kijowie zaczęły otwierać się kawiarnie i sklepy, mój partner, który prowadzi kawiarnię, powiedział mi, że otwieramy. I nie wiedziałam, co z tym zrobić, bo ja jestem tutaj, oni tam. Kto wykona za mnie moją pracę? Jeśli kogoś zatrudniasz, musisz mu coś zaoferować.

 Trochę pieniędzy. Gdzie je zdobyć? Po prostu niezrozumiała sytuacja, którą nie wiedziałam, jak rozwiązać. Andrij, mój partner, zapewnił mnie, że nic im nie będzie. Nastia, baristka, również będzie pracować w części roślinnej, będzie mogła coś przesadzić, nauczy się dbać o rośliny, będzie mogła coś kupić, jeśli będzie potrzebne, będzie mogła zrobić zdjęcia. Byliśmy z nią w stałym kontakcie. Najpierw kontaktowałam się w wiadomościach z kupującymi. 

Potem dałam jej dostęp i zaczęła odpisywać. Przez pierwszy miesiąc lub dwa zajmowałam się tym tematem, w razie czego wiedziałam, jak sobie radzą, jakie są ich dochody. Właściwie było tylko na opłacenie czynszu, starali się tam wszystko uporządkować i zaplanować, ale od września nawet tam nie zajrzałam. To znaczy, że jakoś sobie radzą. Nie mogę wiele zrobić zdalnie. 

Nawet jeśli traciłam czas i martwiłam się, kontaktowałam się z ludźmi i byłam w kontakcie z Nastią, wydawało mi się, że jestem bezużyteczna. Znaczy, ona sama sobie poradzi. Po co jej doradzać lub mówić jej, co ma robić, jeśli lepiej zrozumie, co należy zrobić na miejscu. Dlatego odpuszczam tej sytuacji, w ogóle nie jestem zaangażowana w sklep.

Wiem, że kiedy byłaś w Kijowie, dużo czasu poświęcałaś biznesowi, było jak trzecie dziecko.

Tak, to był cały mój czas.

A teraz cała uwaga jest skupiona na dzieciach, na życiu tutaj?

Tak, na życiu tutaj. Na rutynie.

A po zamknięciu centrum wolontariatu pracujesz gdzieś? Pracowałaś?

W lecie znalazłam pracę na pół etatu, jeśli można to tak nazwać, pracę jako fotograf. Całe lato jeździłam na wycieczki, na wyjazdy turystyczne, na których byłam fotografem. Robiłam filmy z wycieczek. To były takie jednodniowe wycieczki po Europie. Dodatkowo fotografowałam ludzi, np. spacer fotograficzny, sesję zdjęciową itp. Bo mam tu aparat. Znaczy, nie miałam go tu wcześniej, bo przecież nie brałam go na trzy dni w Łucku.

A kiedy była pierwsza paczka? Przyjechałaś tu z tymi plecakami, chyba czekałeś na taką przesyłkę?

Wiesz co, nie. Miałam taką blokadę, że niczego nie potrzebowałam. I nie trzeba mi niczego z Kijowa przywozić, bo przecież wrócę i te wszystkie rzeczy… Wrócę. Nie po to, żeby przyjechać po rzeczy.

A jak długo tak żyłaś? Jak długo czekałaś? Kiedy pozwoliłaś sobie poprosić o coś z Kijowa?

Latem.

Czyli to prawie pół roku?

Pamiętam tylko, że w paczce były rzeczy letnie, więc pierwsza paczka była gdzieś w lecie. Niczego nie potrzebowałam, niczego nie chciałam. Nawet teraz, gdy już podjęliśmy decyzję, że na pewno będziemy tu przez sześć miesięcy lub rok, Żenia był u nas w domu, zadzwonił i zapytał, co przywieźć, co przekazać, to bardzo się wahałam, jakaś ulubiona rzecz, bo na przykład, myślę „no to moja ulubiona rzecz, może, chciałbym, żeby tu była ze mną, będę tu mieszkać przez rok”, a potem w drugą stronę: „Nie, to moja ulubiona rzecz, niech poczeka na mnie w domu”. 

To jest tak dwubiegunowa historia, że ​​nie potrafię nawet w pełni wyrazić, jak się z nią czuję, bo to nie jest ciągły strach, ale nie chcę tu przenieść całego życia, bo moje życie jest tam.

Czyli nadal masz wrażenie, że przeczekujesz?

Tak.

Chociaż jesteś tu od ponad sześciu miesięcy.

Tak.

Takie pytanie. Czy coś Ci się śni? Czy wojna jest w snach w jakiś sposób odzwierciedlona?

Rzadko.

Nie śni Ci się wojna?

Coś kilka razy… Śniło się. 

Opowiedz mi o strachu. Po prostu niektóre lęki często manifestują się w snach. Czy uważasz, że Twoje doświadczenie jest traumatyzujące? Jednak nadal jesteś przestraszona.

Cóż, szybko zapominam sny, więc nie mogę sobie nic przypomnieć. Ale był taki moment, że była burza, w nocy usłyszałam grzmot i wyskoczyłam z łóżka, żeby podbiec do okna. To była tylko sekunda, ale zrobiłam to szybko i niezdarnie, że upadłem, rozbiłam sobie… 

Myślałam nawet, że będzie blizna. W skrócie przecięłam sobie palec i łokieć, kolano, na linoleum, nawet się nie podrapałam, o nic się nie potknęłam, tylko rozłożyłam się na podłodze, z tego braku koordynacji jak coś cię wyrwie ze snu. Tak bardzo się wystraszyłam, że zaczęła się operacja specjalna w Polsce. Nawet przez sekundę nie pomyślałam, że to może być grzmot. Byłam bardzo przestraszona. Bałam się na początku samolotów, bałam się jakichś głośnych dźwięków gdzieś na budowie… pod tym względem na pewno to trauma. Bo nawet jeśli rozumiesz, że tu jest bezpiecznie i nic takiego nie powinno się wydarzyć, to nie da się… Myślisz racjonalnie, ale emocjonalnie, może gdzieś podświadomie. Może, cholera, dlatego, że w naszym kraju też było spokojnie i nic nie miało wybuchać, a potem nagle się zaczęło. Dlatego się boję. Wszystko się może zdarzyć.

W każdej chwili.

Tak, tak.

Dobra. A, proszę, opowiedz mi o swoim mężu. Co on teraz robi w Ukrainie? Był wokalistą.

Tak, jest muzykiem, wokalistą. Ale kiedy wysłał nas na wszelki wypadek do Łucka na trzy dni, powiedział, że jak wybuchnie wojna, to pójdzie walczyć. Żebym po prostu wiedziała, że ​​to jego wybór.

 Jak zareagowałaś?

Nawet nie wiem, dobrze zareagowałam. Oczywiście to straszne i nie chcę, żeby mojemu mężowi coś się stało… Nie chodzi o to, że mi na nim nie zależy, więc nie ma takiego: „Jeśli chcesz walczyć, idź, walcz”. Nie. Oczywiście przeżywam, to masakra. Ale te emocje, na które składa się szacunek, duma, idea narodowa, świadomość, honor i tak dalej, są silniejsze niż lęk o niego i jestem dumna. Jeśli nagle powiedziałby, że „jedźmy, zapłaćmy, wyjedźmy za granicę”, to może też to zrozumiałabym, bo to mój mąż i jesteśmy razem od wielu lat, a on jest moją najbliższą osobą. Prawdopodobnie weszłabym w tę sytuację, zrozumiałabym ten punkt widzenia. 

Ale gdybym była mężczyzną, tak mi się wydaje, że na pewno poszłabym walczyć. Znaczy to z mojego punktu widzenia najodpowiedniejsze zachowanie. Właśnie o tym śpiewamy w naszym hymnie, o tym, co powinniśmy czuć. Jestem po prostu bardzo patriotycznie nastawiona. Mam jakiś magiczny nacjonalizm. Moja babcia pochodzi z Petersburga, mama mówi po rosyjsku, studiowała na Łotwie, mój ojciec jest dwujęzyczny. Ci dziadkowie, rodzice mojego ojca, w zasadzie mówili po ukraińsku, ale nigdy nie mieliśmy patriotycznego wychowania. 

Dlatego, tak mi się wydaje, po prostu coś mojego własnego, co przyszło do mnie samo. Tysiąc razy przełączałam się na ukraiński, kiedy po prostu chciałam, jak moi rodzice rozmawiali w domu po rosyjsku, zawsze wszystko pisałam po ukraińsku, jakieś notatki, bawiłam się w biuro. We mnie działa ta zasada, prawo, że mamy język państwowy i to jest ważne. A kiedy słyszę ukraińskie pieśni czy wiersze albo widzę jakieś obrazy z polami, z chłopami, od razu rozumiem, że to moja ojczyzna. Czuję to wszystko, mam to wszystko w sobie zakodowane.

Czyli nie rozważasz możliwości pozostania tutaj?

Nie, nigdy. Nigdy się nad tym nie zastanawiałam, a teraz też nie. Nigdy nie chciałam wyjeżdżać z Ukrainy. Uczyłam się we francuskiej szkole, połowa naszych uczniów miała gotowy grunt, by kontynuować naukę we Francji, Kanadzie czy Belgii. 

Szkoła pomagała się przygotować, aby dostać się na uniwersytety tam i wielu moich kolegów z klasy i ogólnie uczniów naszej szkoły od razu celowo wyjechało za granicę. Nigdy nie chciałam, nawet nie rozważałam takiej opcji, nawet nie zastanawiałam się nad studiowaniem i powrotem, bo chciałam studiować u nas. „Naucz się cudzego, nie bój się własnego”, chciałam wspierać wszystko, co ukraińskie, na długo przed tym, zanim pojawiło się to w mainstreamie. Naprawdę. Zawsze. Od samego dzieciństwa.

Niemniej jednak znalazłaś tu teraz jakichś polskich przyjaciół, już jakoś złapałaś kontakt.

No tak. Ponieważ tutaj jesteśmy

I język też już dobrze znasz.

Tak. Co do języka, to się go nie uczę, bo siedzi we mnie ten mały robak, taki w stylu, że jak się nauczę, to znaczy, że tu zostaję i trochę się oszukuję.

Czyli, że tu przyjechałaś, popraw mnie, jeśli się mylę, przyjechałaś tu tylko posiedzieć i to jest dla ciebie trudne psychologicznie. Masz już jakieś sygnały dla psychiki, że jesteś tu od dłuższego czasu: przywiezienie rzeczy, świadoma nauka języka. Ale chcesz w swojej głowie zostać w tej strefie decyzji, że jesteś tu tylko na razie.

Tymczasowo.

Mówisz, że na początku myślałaś, że jesteś tu na miesiąc. Teraz jesteś tu od siedmiu miesięcy. Jak myślisz, kiedy wrócisz? Jakie są twoje przemyślenia na temat powrotu? Kiedy? W jakich okolicznościach? Czy miałaś stany, w których chciałaś zostawić wszystko i wrócić, bo nie mogłaś już tego znieść?

Nie, nie miałam, bo w ogóle nie chcę teraz jechać do Ukrainy. Nie byłam w tym czasie w Ukrainie. To znaczy, od kiedy 28 lutego przekroczyłam granicę, nie pojechałam do Ukrainy. Nie chcę. Wyjechałam stamtąd 20 [z Kijowa] i nie widziałam tego na żywo. Widziałam w Łucku, widziałam po drodze, widziałam czołgi, widziałam blokady, oglądałam wiadomości, ale fizycznie mnie tam nie było. Nie widziałam wojennego Kijowa. 

Kiedy 24 lutego, wideo z syreną wydającą dźwięk na Placu Niezależności i pustym Majdanie stało się viralem. Rozjebało mnie to. Cholera, nie wiem, jak zamienić to słowo. Byłam w szoku! Nie chcę mówić „rozerwało”, bo „rozerwany” jest teraz nie do przyjęcia również w kontekście wojny.

Czy wybierasz teraz słowa, które nie mają konotacji militarnej?

Tak, wcześniej mówiliśmy często „bomba”.

 „Bomba”, „rakieta”, tak, tak.

 Horror, po prostu horror. „To była masakra”, „Rozwaliło mnie to”.

Nie używasz tego?

Nie. Cóż, nawet czasami łapię się na tym, że piszę coś podobnego do kogoś, kasuję i wybieram inne słowa. Bo to nie jest okej.

Miałyśmy z przyjaciółkami czat o nazwie Rakiety. I zmieniłyśmy jego nazwę na czat, jeszcze przez jakiś czas go używałyśmy, ale wszystkie to kuło w oczy. Kiedy przyjechałem do Polski, na moim wygaszaczu ekranu była rakieta. Emotka rakiety. I zmieniłam to.

Emotka na cześć tego czatu?

Nie, to nie jest powiązane, po prostu kiedyś ustawiłam sobie wygaszacz ekranu. Każdy wrzuca jakieś zdjęcia, a ja sobie emotikonę. Tylko na niebieskim tle.

Że niby jesteś rakietą?

Jak dla motywacji… Aby dać mi siłę. Zmieniłam, bo nie mogłam na to patrzeć. A nie zauważyłam tego od razu. Potem myślę: „O mój Boże, mam rakietę na ekranie, a czat nazywa się »Rakiety«. Nie zauważyłyśmy… Mówiłam też „pole minowe”, jeśli wiedziałam, że gdzieś może być jakieś ryzyko czy problem, to mówiłam, że to „pole minowe”.

Widzisz, teraz chcę użyć słowa „masakra”, aby zastąpić wszystko, co podobne do „rozwalonego”, „mózg rozwalony”.

 „Rozwalony mózg” to to samo.

 Jacy… głupi jesteśmy.

Czy możesz jakoś opisać siedem miesięcy wojny? Kilka kluczowych spostrzeżeń na temat tego, czego nauczyła Cię wojna. Na przykład moja przyjaciółka mówi, że teraz nie zwleka. Bo tak to odkładała, odkładała na później i pewnego ranka wybuchła wojna. Jak zwykliśmy mawiać: „A co, jeśli będzie wojna, a ja nie jadłam”.

…i jestem zmęczona”.

lub „…i nie jadłem obiadu”.

Z całą pewnością mogę powiedzieć, że nie boję się niczego tak bardzo jak kiedyś. Przede wszystkim najważniejsze jest to, że mogę wszystkim zarządzać, że dam radę ze wszystkim. Bo cholera. Jeśli sobie z tym poradziłam, to nic już nie jest straszne. Wszelkie problemy są do rozwiązania, a dam sobie z tym radę. Z pomocą, bez pomocy, sama, z dziećmi. Cokolwiek się stanie, rozwiążę wszystkie kwestie. Pewność siebie nie do ruszenia.

Tak nie miałaś przed wojną?

Nie, nie miałam. Wiesz, ale przed wojną nie było takich problemów. Ale uwielbiałem konsultować się tysiące razy lub liczyć na kogoś. Nawet takie kwestie domowe… bo żyliśmy jak cała rodzina: ja, Żenia, dwoje dzieci. Dzieliliśmy się obowiązkami rodzinnymi, delegowaliśmy, kto dziś odbierze dziecko, a kto je gdzieś zawiezie, kto kupi artykuły spożywcze. Nastąpiło pewne oddzielenie tego. To zabawne, bo to takie bzdury. Ale wtedy to były takie problemy z mikrogospodarstwem: kto odbierał, kto zabierał, kto gotował, kto sprzątał. Cóż, domowe. Rozproszyły się, bo teraz wszystko robię sama i jest w porządku. Rozumiesz… i co z tego.

I nie znając języka, wszystko sama.

Tak. Język, Boże! Mam takie motto, z powodu tego, co widziałam w wiadomościach, w wiadomościach od znajomych, widziałam okropne rzeczy, które działy się w prawdziwym życiu. To dla mnie motto: „Nic strasznego” o wszystkim innym, jest teraz tak naprawdę mottem życia. 

Przydarzyło mi się to, więc nie ma się czym martwić. Serio. Dlatego bardzo łatwo zaczęłam to traktować w ten sposób. Nie mam też wpływu na sytuację w Ukrainie. To znaczy bez względu na to, jak bardzo się martwię. Płacz, cierp, bądź zły na siebie, bądź zły na kogoś, zgłaszaj się na ochotnika, przekaż darowiznę. Nie mogę wpływać globalnie. 

Wziąć i coś zmienić globalnie. Nie mogę. W mniejszych rzeczach tak, ale nie mam wpływu na to, gdzie przyleci, nie trafi, kto dokąd pojedzie, nie pojedzie – nie mogę. Nie mam globalnego wpływu na rozwój wydarzeń, dlatego nie ma co za bardzo dopuszczać to w głąb siebie, martwić się, płakać. 

No, od czasu do czasu tak się dzieje, bo jesteśmy emocjonalni, martwimy się, nie rozpraszamy się tutaj, że niby tu żyjemy bezpiecznie. Nie, oczywiście, ten głos z tyłu głowy, że mamy wojnę, jest zawsze obecny. Nigdy o nim nie zapominam.

To znaczy, że nadal jesteś obecna nie w kontekście polskim, ale ukraińskim, chociaż fizycznie znajdujesz się w Polsce. Mam na myśli przestrzeń informacyjną.

No tak. Ale czytam już mniej wiadomości, bo to mnie zabija. Nie, nie można tego powiedzieć, prawda? Wyniszczają mnie.

Wysysają całą siłę?

Tak. Wiadomo, śledzę kilka głównych wiadomości, ale tak jak było po Buczy, kiedy po prostu oglądałam te zdjęciami, pozwoliłam, aby wszystko przeze mnie przeszło, płakałam, przeżywałam ludobójstwo narodu ukraińskiego. 

To była po prostu moja tragedia, tak bardzo przez to przechodziłam i od czasu do czasu niektóre wiadomości też tak bardzo mnie dotykają, ale nie wpuszczam ich już tak bardzo, bo to mnie niszczy.

Czyli tego nauczyłaś się w tym czasie?

Tak.

Pamiętam pierwsze dni, kiedy po raz pierwszy przyjechałam do Polski, kiedy o Buczy usłyszał świat. Wielu moich znajomych po prostu w ogóle nie odpisywało w Telegramie, nie dało się z nimi skontaktować, ponieważ tak wszystko przeżywali. I pamiętam, że Ty jakoś w pewnym momencie napisałaś, że już oprzytomniałaś i jesteś gotowa do rozmowy

Tak.

Dziękuję za twoją historię. Wszystko będzie w porządku.

Wszystko będzie w porządku.