Olha Czajka

OLHA CZAJKA

60 lat, Mychjliwka – Józefów

W pierwszych dniach wojny znalazła się pod okupacją.

Z zawodu jestem kucharką, ale pracowałam i jako kucharka, i sprzedawczyni, i dziećmi się w domu zajmowałam. Jak nie było pracy, to pracowałam, gdzie się dało.

24 lutego o wpół do piątej rano usłyszeliśmy wybuchy. Zerwaliśmy się z mężem na równe nogi, ubraliśmy się błyskawicznie – jak w wojsku – i wybiegliśmy na ulicę. Mój mąż służył w armii radzieckiej, ma doświadczenie i udało mu się jakoś mnie uspokoić. W około dwie godziny przygotowaliśmy piwnicę: zanieśliśmy wodę i jakiś prowiant, tak żebyśmy się mieli gdzie schować, jeśli to się powtórzy. W ciągu dnia było nawet dość spokojnie. Mamy blisko sklep, nawet po chleb poszłam. Rozmawiałam z ludźmi. Wszyscy byli zaskoczeni. Nikt nie wiedział, co robić, ale nie było paniki. Staliśmy i każdy się zastanawiał, co tu robić, żeby zachować spokój i się obronić.

Mamy taką piwnicę, że nie da się tam długo siedzieć, dlatego zadzwoniliśmy do krewnych męża zapytać, czy na noc możemy przyjść do nich. Za dnia przychodziliśmy karmić psa, zobaczyć, czy nasz dom jest cały, a na noc wychodziliśmy. O piątej, przez godzinę policyjną, trzeba było wyjść z domu. Wychodząc na noc, braliśmy ze sobą dokumenty dotyczące domu, własne dokumenty i rzeczy osobiste, bo jak przyjdziesz, a domu już nie będzie, to przynajmniej się z czymś zostanie. Za każdym razem to wszystko ze sobą nosiliśmy. Nie wiem, jak długo to trwało, może cztery-pięć dni, nie rozumieliśmy, co się dzieje, coś wybuchało, a potem przez nasze miasto przetoczył się sprzęt wojskowy. Tam w kierunku Ługańska i Doniecka.

Mieliśmy we wsi ajdarowców. Wojskowi przychodzili i odchodzili. Chodzili z karabinami. Chodzili po domach. Szukali kogoś. Przychodzili, obejrzeli podwórze, pomieszczenia. Pytali: „Jest tu kto czy nie?” i szli dalej.

Któregoś razu staliśmy na podwórku obok kuchni letniej i nagle nad moją głową coś jak nie zadzwoni, zagwiżdże… Stałam i nie mogłam się ruszyć, mąż wziął mnie za rękę, mówiąc: „Już dobrze, dobrze” i poprowadził do piwnicy. Przez dwa tygodnie miałam depresję. Było mi przykro, że takie rzeczy dzieją się w Ukrainie. Taki piękny kraj, a oni go niszczą… bez powodu. Nikomu nic złego nie zrobiliśmy. A oni niszczą całe nasze życie. Rujnują Ukraińcom całe życie. Dlaczego nas tak nie lubią? Przecież jesteśmy takim silnym i pięknym narodem.

Do samego końca nie wierzyłam w wojnę. Dzwonili do mnie krewni, prosili, żebyśmy wyjechali. Ja nie wierzyłam. XXI wiek i coś takiego? Wcześniej jakoś się dogadywali. To jak w 1941 roku – z rana i nagle. Koszmar…

Urzędnicy na wysokich stanowiskach wyjechali na dzień-dwa przed 24 lutego. Prokuratorzy, milicja, przewodniczący rady miejskiej…

Moja mama wyjechała wcześniej, 12 kwietnia. Ludzie wyjeżdżali też 11 i 12 kwietnia, a tych, którzy wyjechali 13 w kierunku Dniepru, ostrzelano… Wielu wyjechało. Kto miał dzieci, męża za granicą. Zostali tylko emeryci i ci, którzy nie mają dokąd i za co pojechać. Moja przyjaciółka żyje sama i ma starego tatę – dokąd mają jechać? Mężowi sąsiadki mojej mamy przed wojną amputowali nogę, bo choruje na cukrzycę – przecież go nie zostawi i donikąd nie zawiezie. Są też uchodźcy. Jak było źle w Rubiżnym, Siewierodoniecku, Lisiczańsku, to przyjeżdżali do nas i do Swatowa. Widziałam w mieście wiele osób, w kolejce do sklepu i wszędzie… Szukali miejsca do życia.

Tak to u nas było – niby spokojnie. Po mieście chodzili wojskowi. Nie zwracali na nas uwagi, a my na nich. Nie podchodziłam blisko, a gdy tylko jakiegoś widziałam – przechodziłam na drugą stronę ulicy. Sporo sprzętu wojskowego przetoczyło się przez nasze miasto. Niby widziałam na własne oczy, ale sercem i rozumem nie byłam w stanie tego pojąć. To było jak straszny sen…

Ja i moja koleżanka wyjechałyśmy 10 czerwca. Na początku pojechałyśmy do Rosji, bo mamy tam znajomych. Jechałyśmy dwanaście godzin małym busem. Na przejściu z obwodu ługańskiego do FR sprawdzali dokumenty i zadawali pytania na wyrywki. O mężów, o dzieci, skąd pieniądze na wyjazd. Moja znajoma miała pieniądze, więc to ona za nas płaciła. Jak już przyjechałyśmy do Moskwy, to znajomi pomogli nam dojechać do Rygi. Tam wolontariusze kupili nam bilety na dalszą podróż – czterdzieści trzy euro za jeden. Jeszcze nas nakarmili i zapewnili nocleg. Byli tacy wrażliwi…

Myślałam, że wyjeżdżam tylko na lato, a zimą będę mogła wrócić. Wzięłam tylko letnie ubrania, jak na urlop, jak na wypoczynek. Nie sądziłam, że będzie to trwało tak długo, na tak wielką skalę i z taką siłą. Brakuje mi słów… brakuje…

Na grupach czytam, jak jest teraz u nas. Piszą, że spokojnie. Światło jest, sieć komórkowa też, ale wewnętrzna. Już trzeci tydzień nie ma internetu. Ale jest gaz, woda, światło jest. Takie spokojne miasteczko. Niewielkie. Ludzie się nie wtrącają, po prostu żyją swoim życiem. Sami sobie. Ludzie sami dla siebie. Może dlatego jest cicho.

Chcę do domu, bardzo chcę. Wiem, że kocham Ukrainę. Wcześniej też kochałam, ale to uczucie się nasiliło. Nie mogę o tym mówić w swoim mieście. U nas wiele osób popiera Rosję. Wielu ludzi ma tam dzieci. Ktoś rodziców. Ktoś miał biznes, ktoś pracę. Wielu jeździło dorobić. Przywykli do tego życia i innego nie znają. To ich decyzja, że trzeba być za Rosją. A ci, którzy byli za Ukrainą, wszyscy pewnie wyjechali.

Zawsze myślę o dobrych rzeczach. Myśl o dobrych rzeczach, to do ciebie przyjdą. Raz śniło mi się, że podchodzę z walizką pod mój dom, do swoich drzwi i wychodzi mi na spotkanie mój pies. Zupełnie jak na jawie. To znaczy, że tak będzie (płacze). Proszę mi wybaczyć. Jakoś się trzymam, trzymam…

Rozmawiała Natalka Dovha
Zdjęcia: Natalka Dovha

Pełny tekst

Ostrzegamy, że treść wywiadów może zawierać treści brutalne i wstrząsające. Są to historie wojenne traktujące często o bardzo trudnych i tragicznych, czasem brutalnych wydarzeniach. Zastrzegamy, że przedstawione na stronie świadectwa zawierają prywatne historie, opinie i odczucia kobiet, które ich udzieliły. Opinie i poglądy w nich zawarte nie są równoważne z opiniami i poglądami organizatorów projektu MOMENTY.

Z zawodu jestem kucharką, ale pracowałam i jako kucharka, i sprzedawczyni, i dziećmi się w domu zajmowałam.

Jako niania?

Tak. Lubię dzieci. Pracowałam też dla Czerwonego Krzyża – opiekowałam się starszymi ludźmi. Jak nie było pracy, to pracowałam tam, gdzie akurat była. Wszystko umiem. Takie jest życie, dlatego wiele potrafię.

No tak, szczególnie teraz takie jest życie. Proszę opowiedzieć – pamięta Pani 24 lutego? Jak to wszystko się dla Pani zaczęło?

(Płacze). 24 lutego… wpół do piątej rano usłyszeliśmy wybuchy. Byłam w domu z mężem. Spaliśmy. Zerwaliśmy się na nogi i pobiegliśmy. No, ubieraliśmy się błyskawicznie, jak w wojsku, i pobiegliśmy do piwnicy. A nie… nie do piwnicy, wybiegliśmy na ulicę. Nie wiadomo było, co się dzieje. Tak… Byliśmy trochę zbici z tropu. Mój mąż był w wojsku. Wiedział co robić, ma doświadczenie, trochę mnie uspokoił.

W około dwie godziny przygotowaliśmy piwnicę tak, żebyśmy się mieli gdzie schować, jeżeli jeszcze raz tak mocno uderzy. Wszystko zrobiliśmy. Nawet wodę zanieśliśmy, jakiś prowiant, i tyle. Trzymaliśmy się blisko domu i kiedy się zaczynało, szliśmy do piwnicy i tam siedzieliśmy. (Płacz wciąż trwa). Jakoś później w ciągu dnia zrobiło się trochę spokojniej. Mamy blisko sklep, nawet po chleb poszłam.

Rozmawiałam z ludźmi. Wszyscy byli zaskoczeni – nie wiedzieli, co robić, ale paniki nie było. Staliśmy i każdy się zastanawiał, co tu robić, żeby zachować spokój, ale też bezpieczeństwo. Każdy mówił, co o tym myśli. Ja też po to podeszłam. Chociaż przeważnie nie rozmawiam z ludźmi we wsi, bardziej trzymam rzeczy dla siebie. W domu mogę więcej powiedzieć, a na ulicy nie bardzo lubię rozmawiać, bo to potem wygląda mniej więcej tak: posłuchali – i się rozeszło. Tak to we wsi jest. Porozmawialiśmy w domu z mężem.

Mamy taką piwnicę, że się w niej długo nie usiedzi. Jeszcze za dnia można, ale w nocy… pomieszczenie robi się wilgotne, trochę przecieka. Zadzwoniliśmy więc do krewnych męża, czy nie będą mieli nic przeciwko, jeżeli na noc przyjdziemy do nich. Ich piwnica jest bardziej… no – dobra do takich rzeczy. Nie wiem, jak to będzie po ukraińsku, ja tam u siebie jestem bardziej przyzwyczajona do rosyjskiego, ale syn bardzo prosi, żebym rozmawiała po ukraińsku. Cóż, uczyłam się ukraińskiego. Pewnie się zdarzy, że niektóre słowa powiem w surżyku – mieszance rosyjskiego i ukraińskiego… proszę mi wybaczyć. Tak więc zrobiliśmy. Przez tydzień co dnia chodziliśmy. Nie wiem, jak długo, może 4-5 dni, nie rozumieliśmy, co się dzieje, coś waliło i waliło.

Potem doszły nas słuchy, że będzie nalot, więc zaczęliśmy myśleć, gdzie się schować. Bo jeśli nie u nas, to może u krewnych. Spaść może gdziekolwiek. Czy się potem wydostaniemy, czy nie wydostaniemy – no ale nie było wyboru. Tak to było przez… oj jakieś pierwsze 4 dni… nie, 3! Byliśmy w domu i chodziliśmy do piwnicy. A później strzelali i strzelali, a potem usłyszeliśmy, że przez nasze miasto przetacza się artyleria. Tam w kierunku Ługańska i Doniecka.

No, jak już przeszli przez nasze miasto i nie było żadnych nalotów, to widocznie jakoś się złożyło, że się im udało. A jak tam i co się działo, to nie wiemy. I tyle… Chodzili po domach. Szukali kogoś. Mieliśmy we wsi ajdarowców. Wojskowi przychodzili i odchodzili. Chodzili z karabinami. Zaglądali do klatek schodowych. Pytali: „Jest tu ktoś czy nie ma?” i szli dalej.

Szukali kogoś konkretnego?

Nie, nikogo konkretnego. Szukali obcych mężczyzn. Wojskowych czy obcych żołnierzy. Takich szukali. Byle kogo. Tu sami cywile byli. Za dnia przychodziliśmy karmić psa, zobaczyć, czy dom jest cały. Na noc wychodziliśmy. Wtedy już była godzina policyjna. O piątej trzeba było wyjść z domu. Z początku od 17 do rana. Potem trochę się zmieniło, ale na początku było właśnie tak – od 17 wieczorem do 7 rano.

Powiedziała Pani, że ubrała się i w pośpiechu opuściła dom, chociaż nie do końca rozumiejąc, co się właściwie dzieje.

No, tak. Prawdę mówiąc, ja jestem troszkę delikatna, ale mój mąż… któregoś razu staliśmy na podwórku i zadzwonił do mnie znajomy. Rozmawialiśmy. Nagle nad moją głową jak coś nie zadzwoni, zagwiżdże… Staliśmy w ciszy niedaleko letniej kuchni, pod daszkiem i nagle coś tak zagwizdało. A ja stałam i nie mogłam się ruszyć i on wziął mnie za rękę, mówiąc „już dobrze, dobrze” i poprowadził. Jako wojskowy, no, jako mężczyzna, który kiedyś służył w wojsku, wie co i jak – jest taki spokojny. Wziął mnie za rękę i poprowadził. A ja nie mogłam się ruszyć i nie wiedziałam, dlaczego tak skamieniałam. Można tak powiedzieć?

Zamarłam.

Zamarłam, właśnie. A on wziął mnie za rękę „już cicho, cicho” i poszliśmy do piwnicy. I siedzieliśmy tak długo, dopóki nie byłam pewna, że wszystko ucichło. Miałam wrażenie, że jeszcze jeden taki świst i po mnie… to wszystko przez nerwy. A później już nie strzelali. Minął tydzień. Przez dwa tygodnie miałam depresję. Było mi przykro, że takie rzeczy… dzieją się z Ukrainą. Taki piękny kraj, a oni go niszczą… bez powodu.

Jest powód. Za upór, za niezłomność.

No tak. Nikomu nic złego nie zrobiliśmy. A oni niszczą całe nasze życie. Rujnują całe życie Ukraińcom, w ogóle wszystkim. Dlaczego nas tak nie lubią? Przecież jesteśmy takim silnym i pięknym narodem.

Właśnie za to nie lubią.

No… może.

Mówi Pani, że mąż jest wojskowym, a przecież informacja o tym, że Rosja przygotowuje się do ataku, krążyła już od jakiegoś czasu.

Nie, mój mąż był wojskowym, ale jest już stary. Służył jeszcze za ZSRR.

Rozumiem, ale Pani nie wierzyła w to, że będzie wojna?

Nie wierzyłam! Do samego końca nie wierzyłam! Dzwonili do mnie krewni, prosili, żebyśmy wyjechali. Nie wierzyłam. XXI wiek i coś takiego? Wcześniej jakoś się dogadywali. To i teraz jakoś się dogadają. Myślałam, że jakoś to będzie, ale nie że coś takiego. To jak w 1941 roku. Z rana i nagle. Nie nagle, ale nieoczekiwanie. Tak było w 1941 roku, a mamy XXI wiek! To straszne, zupełnie straszne. Kiedy już wyjechałam, to zrozumiałam, że ludzie, którzy tam zostali, nie tylko w naszym mieście, ale w ogóle w całej Ukrainie, musieli wiele wycierpieć. I dalej cierpią. Nie miałam o tym pojęcia.

A kiedy Pani wyjechała?

Wyjechaliśmy 10 czerwca. Ja i moja koleżanka. Moja mama wyjechała wcześniej, 12 kwietnia. Ludzie wyjeżdżali też 11 i 12 kwietnia, a tych, którzy wyjechali trzystastego w kierunku Dniepru, ostrzelano. Moja mama i wnuczek wyjechali, a my wyjechałyśmy później. No, jakoś to było, sama nie wiem… niby spokojnie. Po mieście chodzili wojskowi. Nie zwracali na nas uwagi, a my na nich. Nie podchodziłam blisko, a gdy tylko jakiegoś widziałam – przechodziłam na drugą stronę ulicy. Jakoś nie chciałam mieć z nimi do czynienia.

Sporo sprzętu wojskowego przetoczyło się przez nasze miasto. Naprawdę sporo. Z tymi cyframi, literami – wszystko widziałam na własne oczy. I jakoś tak… Niby widziałam na własne oczy, ale sercem i rozumem nie byłam w stanie tego pojąć. To było jak zły sen… Przeżyliśmy już tyle lat i żeby coś takiego – niedługo mieliśmy iść na emeryturę, ale żeby takie rzeczy oglądać. Moja mama była dzieckiem w czasie wojny, teraz jest staruszką i znowu przeżywa to samo. Tak to teraz jest.

Mówiła Pani o tym, że ludzie wyjeżdżali. To były wyjazdy zorganizowane czy każdy wyjeżdżał na własną rękę?

Każdy sam. Nie było żadnych zorganizowanych wyjazdów. Kto chciał, ten wyjeżdżał. Wielu wyjechało. Wszystkie szkoły i przedszkola były zamknięte, więc wyjeżdżali ci, których dzieci były w wieku szkolnym czy przedszkolnym. Wyjechały też kobiety z dziećmi, których mężowie pracują za granicą. Zostali tylko emeryci. Ludzie w wieku emerytalnym i ci, którzy nie mają dokąd i za co pojechać. Znam wiele takich osób. Moja przyjaciółka żyje sama i ma starego tatę – dokąd mają jechać? Niestety. Bardzo wiele takich osób.

Mężowi sąsiadki mojej mamy przed wojną amputowali nogę, bo choruje na cukrzycę. Sąsiadka się nim opiekuje – dokąd ma pojechać, przecież go nie zostawi, a sama nie jest go w stanie przewieźć. Takich osób, którym nie udało się wyjechać lub nie wiedzieli dokąd, jest dużo. Przeżyli tam całe życie i wszyscy to ludzie w tym samym wieku co my.

Mówiła Pani, że też mieliście wielu uchodźców.

Tak, dużo u nas uchodźców. Z obwodu ługańskiego. Kiedy robiło się strasznie w Rubiżnym, Siewierodoniecku czy Lisiczańsku – przyjeżdżali do nas.

To znaczy od 2014 roku?

Nie, w 2014 przyjeżdżali, bo dostawali jakieś pieniądze. To też zaczęli przyjeżdżać, widziałam w mieście wiele osób w kolejkach, w sklepie, różnie. Wiem, że szukali miejsca… do życia. Ktoś miał tutaj krewnych czy znajomych. Przyjeżdżali tam, gdzie mieli najbliżej. Do nas lub do Swatowa. Byle bliżej.

Nasza miejscowość znajduje się 50 kilometrów od tamtego rejonu, codziennie coś waliło. Latały samoloty. Słyszeliśmy wszystko, co się tam dzieje. To było straszne.

A kiedy zrozumiała Pani, że rozpoczęła się wojna? Ktoś o tym poinformował bezpośrednio? Jak to było?

No, w telewizji mówili, że na granicy stoi dużo żołnierzy i artylerii, że odbywają się jakieś manewry wojskowe. Miałam wrażenie… i nadzieję, że to przejdzie, zatrzyma się. Jak już się zaczęło, to było jasne, że ci żołnierze i artyleria nie stały tam na pokaz. Że to wszystko było zaplanowane.

Czy zadzwoniła Pani do kogoś po usłyszeniu wybuchów lub ktoś zadzwonił do Pani? Jak w ogóle przebiegały rozmowy między ludźmi? Co się mówiło tego dnia?

Co mówili… że jak stanie się coś strasznego, to będziemy się chować. Ci, którzy nie mogli wyjechać. Mieliśmy w mieście urzędników na wysokich stanowiskach, którzy pewnie wiedzieli, co się stanie, dużo wcześniej i wyjechali na dzień-dwa zanim się zaczęło. Nawet niektórych znamy. Prokuratorzy, milicja, jak mu tam… przewodniczący rady miejskiej – oni wszyscy wyjechali. Sama nie widziałam, ale ludzie gadali, że ten wyjechał, tamten wyjechał. Ktoś dzień wcześniej, ktoś dwa dni – przed 24 lutego. To znaczy, że musieli wiedzieć więcej niż my.

Wspomniała Pani, że nie chciała wyjeżdżać na długo. W czerwcu było już tak dość… już kilka miesięcy trwała wojna i…

Myślałam, że tylko na lato, a zimą będę mogła wrócić.

Będzie pani mogła wrócić, bo wojna się skończy, czy musi pani?

Myślałam, że do tego czasu wszystko się skończy. Nie zdawałam sobie sprawy, że będzie to trwało tak długo i będzie tak wyglądać – na tak wielką skalę i z taką siłą. Brakuje mi słów… brakuje słów. Myślałam, że to się skończy, ale się nie skończyło. A wszystko się rozwija tak… Będziemy czekać. Co nam pozostało – tylko czekać i mieć nadzieję, że będzie lepiej, że będzie dobrze.

A jak Pani myśli, ile jeszcze? Ile trzeba będzie czekać?

Oj, nie mam pojęcia, ile trzeba będzie czekać… To wszystko dzieje się tak szybko. Nie wiem, może do zimy, może do wiosny. Tak wyczytałam w internecie…

Śledzi Pani informacje na bieżąco?

Tak, na bieżąco.

Wyjeżdżając, co wzięła Pani ze sobą?

Letnie ubrania. Jak na urlop. Jakbym jechała na wczasy, odpoczywać.

Jak udało się Pani wyjechać? Proszę opowiedzieć o swojej drodze.

Na początku pojechałyśmy do Rosji, mam tam znajomych. Nie jechałam przecież sama, tylko ze znajomą. Byłyśmy tam dzień, odpoczęłyśmy, bo to 12 godzin jazdy od naszego miasta. Potem pojechałyśmy do Rygi, a stamtąd już dalej.

Pociągiem? Autobusem?

Tak, autobusami. Do Moskwy jechałyśmy takim małym busem, a z Moskwy już dwupiętrowym autokarem.

Czy drogo kosztuje taka ewakuacja?

Droga, ale moja znajoma miała pieniądze, więc to ona płaciła. Jak już przyjechałyśmy do Moskwy, moi znajomi pomogli nam dojechać do Rygi. W Rydze przywitali nas wolontariusze i kupili nam bilety. Na dalszą podróż, 43 euro za jeden. Nakarmili nas i zapewnili nocleg.

Musiała Pani szukać wolontariuszy czy to były takie zorganizowane punkty jak w Polsce?

Tak, to były zorganizowane punkty.

Na dworcu?

Tak, na dworcu.

A znajomi o których Pani wspomina – to Ukraińcy czy Rosjanie?

Już długo tam żyją, ale pochodzą z Ukrainy.

Jechała Pani z koleżanką czy jechało z wami dużo ludzi? Czy w ogóle wiele osób wyjeżdżało przez Moskwę?

Tak, jechało z nami wiele osób. Jechały z nami dwie kobiety. One zostały w Moskwie, bo od dawna tam jeździły i pracowały. Poza nami jeszcze dwie osoby. Oni wysiedli, a jeszcze dwójka albo trójka…. Oni wysiedli, a my… Oj nie, to przecież my jechałyśmy do Moskwy, a z Moskwy to nas już wiele jechało do Rygi, tak. Też wiele osób jechało na punkt kontrolny… tam, gdzie było przejście z obwodu ugańskiego do FR, to tam wielu ludzi też jechało. Tam było takie piesze przejście graniczne. Sprawdzali dokumenty i zadawali pytania na wyrywki. Koleżankę pytali, mnie pominęli i zapytali znów osobę za mną. Ominęli mnie, ale nie wiem, co by było, gdyby jednak zapytali.

A o co pytają?

O męża, o dzieci. Jedną kobietę zapytali o męża, to powiedziała, że jest rozwiedziona. „Jak dawno temu się rozwiedliście? Gdzie on teraz jest?” – a ona odpowiedziała: „Nie utrzymujemy kontaktu”. Koleżankę pytali o syna i skąd ma pieniądze na wyjazd. Odpowiedziała, że „syn przekazuje mi pieniądze, ja nie pracuję”, wtedy zapytali: „Czym zajmuje się pani syn?”. „Informatyk, pracuje na komputerze”. Tego typu pytania. O męża i dzieci.

Nie pytali o patriotyczne nastawienie?

Nie, nie, nie. Interesowało ich, czemu kobiety wyjeżdżają i gdzie są ich mężowie. Mnie o nic nie pytali, ominęło mnie to. Miałam szczęście, tak myślę.

Jechała Pani do Warszawy celowo, bo ma Pani tam krewnych, tak? Czy tak wyszło przypadkiem po drodze?

W Rydze mieszka koleżanka, z którą pracowałam, kiedy jeszcze mieszkała u nas w mieście. Myślałam, że przyjadę, trochę tam pobędę, a potem pojadę dalej. Jeszcze się umówiłyśmy, że później przyjadę po prostu w odwiedziny. I pojechałam… już tu kiedyś byłam. Nie mam tu krewnych, ale mam znajomych. Zaprosili mnie.

Rozumiem, czyli przyjechała Pani do Warszawy?

Tak.

Jak wyglądał Pani pierwszy dzień tutaj? Było to dla Pani znajome, skoro bywała tu Pani wcześniej?

Tak, byłam tu kiedyś. Przyjeżdżałam dorobić. Raz do roku, trzy lata z rzędu. Miałam poczucie, jakbym wyjechała stąd wczoraj. Wracasz do domu, do Warszawy przyjeżdżasz, jakbyś wyjechała wczoraj. Trzy miesiące zleciały tak szybko.

Czyli przyjeżdżała pani na prace sezonowe?

Tak. Bo latem i zimą trzeba było być w domu. W lecie zajmować się ogrodem, zimą dbać o ogrzewanie domu, żeby nie pozamarzały rury. Jesienią i wiosną przyjeżdżałam tutaj.

Do pracy w polu?

Nie, jako kucharka. Pracowałam w kuchni, a ostatnio… dwukrotnie opiekowałam się czyjąś babcią.

Jakiego rodzaju potrawy lubi Pani gotować?

Co lubię gotować? Lubię kuchnię ukraińską. Czego bym tu nie spróbowała, nie za bardzo mi smakowało. Hmm. To, co gotują, nazywają tu barszczem ukraińskim? To nie jest barszcz ukraiński, daleko mu do naszego. Naleśniki i te… placki ziemniaczane… wszystko, co robił kucharz, ja też robiłam. Mówili mi, że „jestem świetną kucharką”. Robię głownie to, co potrafię i uważam za smaczne. Czy mogłabym znaleźć inną pracę? Ta jest ciężka, ale bardzo ja lubię i kiedy mi wychodzi – lubię ją jeszcze bardziej. Teraz jest ciężej, ale tak to robiłam wszystko. A kucharz czy pomoc kuchenna robi wiele – pomagałam kucharzowi, wydawałam posiłki, obierałam warzywa, sprzątałam i myłam naczynia. To bardzo obszerny zakres obowiązków, trzeba umieć wszystko.

A co przygotowuje Pani dla siebie?

Lubię serniczki. Placki z cukinii. Placki ziemniaczane. Barszcz ukraiński gotuję… z fasolą.

Prawdziwy barszcz ukraiński.

Tak, najprawdziwszy, z buraków. Taki, jaki gotowano za Związku Radzieckiego, kiedy jeszcze się uczyłam. Tutaj też pierwszy raz spróbowałam pierogów z serem i ziemniakami. To było coś nowego, ale mi zasmakowało. Teraz przygotowuję je zarówno w domu, jak i tutaj. I tak…

Mieszka Pani w dzielnicy, gdzie jeszcze przed wojną mieszkało wielu Ukraińców. Rozmawia Pani z nimi na ulicy, kiedy słyszy ukraiński?

U nas większość mówi po rosyjsku i surżykiem. Niewielu mówi po ukraińsku.

Mam na myśli Warszawę, konkretnie tę dzielnicę.

Och, w Warszawie. Tak, słyszę ukraiński, słyszę. Moja sąsiadka jest Ukrainką, ma dzieci i męża. Są też znajomi Ukraińcy, którzy rozmawiają po ukraińsku. Rozmawiamy i po ukraińsku, i po rosyjsku, zależnie od sytuacji. Są tacy, którzy przyjechali ze wschodu, z Charkowa, Mikołajowa, gdzie rozmawia się po rosyjsku.

A czy jakoś się organizujecie? Pomagacie sobie nawzajem? Ciągnie was do siebie?

Nie, każdy robi swoje. Nie zwykłam do tego, żeby się naprzykrzać, sama rozwiązuję swoje problemy.

Sama czy nie, nie jest tu Pani pierwszy raz. Może Pani coś doradzić, nie tylko się naprzykrzać.

Niestety. Raz ktoś mnie prosił o pomoc w znalezieniu pracy dla jednej kobiety. Dzwoniłam do kogo mogłam, ale nie wyszło. Dzwoniłam tam, gdzie pracowałam, opiekując się starszą panią. Myślałam, że mogłaby przyjść za mnie, ale nie znała polskiego, a tutaj trzeba trochę umieć. Ja mówię trochę, w tym przypadku wystarczająco, ale tak bez języka jest bardzo trudno. Czasem spotkamy się na kawę, zdzwonimy. To ta sytuacja, w której nie chce się ani rozmawiać, ani spotykać, chociaż wiadomo, że trzeba, bo też taka pogoda… Trochę się przejść, pomyśleć o czymś innym.

Stąd blisko do Łazienek Królewskich…

Ach tak, wiem. Lubię tam spacerować. Miałam koleżankę z Ukrainy, która pojechała do Niemiec. Kiedy tu była, też zajmowała się starszą panią, dzięki temu mogła zrobić wszystkie papiery i teraz dostaje polską emeryturę. Kiedy tutaj była, to często… ona też jest fryzjerką, to mnie zawsze… chodziłam do niej na fryzury. A teraz już jej tu nie ma. Było tak, że przyjeżdżałam do niej, potem ona do mnie i pamiętam, że spacerowałyśmy po Łazienkach. Wiedziała, gdzie kiedy pójść, do jakiego muzeum. Mieszkała niedaleko pałacu królowej Marysieńki. Chodziłyśmy do wielu miejsc. Do muzeów i tych pałacyków.

Czy coś Panią zaskoczyło w Warszawie? Czy różniła się od Warszawy, do jakiej była Pani przyzwyczajona?

Oczywiście. Kiedy przyjechałam pierwszy raz, to od razu jak przejechaliśmy granicę, miałam wrażenie, jakbyśmy lecieli samolotem lub jechali po pasie startowym. Jakbyśmy wcale nie jechali samochodem, taka była dobra droga. Wszędzie oświetlone i drogi. Pierwszy raz czułam się tak, jakbym trafiła do jakiejś skazki… to znaczy bajki. To było dla mnie takie… takie bardzo zaskakujące. Wiedziałam, że ludziom się tu mieszka lepiej niż nam. Tutejsze drogi w porównaniu z naszymi to niebo i ziemia.

A biorąc pod uwagę Warszawę przed wojną i w czasie jej, odbierała Pani miasto w ten sam sposób jak wcześniej czy coś się zmieniło?

Nie, zupełnie tak samo. Nic się nie zmieniło, poza tym, że jest więcej Ukraińców. Gdziekolwiek bym poszła, czy to w sklepie, czy w autobusie – wszędzie słychać ukraiński. I rosyjski, i ukraiński.

Korzystała Pani z punktów pomocy uchodźcom?

W Warszawie nie, przyjęłyśmy pomoc tylko w Rydze, to tyle. Wtedy nie miałyśmy pieniędzy.

Jak to wyglądało w Rydze?

Byłam tam pierwszy raz, dworzec jak dworzec. Jakiś dziwny klimat tam jest, bo niby lato, ale było zimno. Siedziałyśmy w pokoju hotelowym, było pochmurno, taki dziwny był nastrój. Dokąd jedziemy? Ile będziemy jechać? Co teraz z nami będzie? A wolontariusze byli jacyś tacy… do ludzi tacy… no jak to po ukraińsku powiedzieć… wnimatelni

Uważni.

Uważni, tak, tak. Dali nam barszcz ukraiński. Pytali, czy chcemy kawy, czy herbaty. Na drogę dostałyśmy wodę i ciastka. Udało im się to jakoś zorganizować, w pierwszej kasie, do której podeszłyśmy, dostałyśmy klucze do hotelu, na jedną noc. Zatrzymałyśmy się tam, ponieważ dotarłyśmy wieczorem i nie było już bezpłatnych biletów. Poprosili, żebyśmy poczekały do rana, około 11. Gdzieś trzeba było przenocować, więc się zgodziłyśmy. I zostałyśmy.

Czy organizowano jakieś wyjazdy? Tak jak w Polsce na przykład, do Niemiec, Francji czy Włoch? Czy raczej można było po prostu dostać bilet gdziekolwiek?

Podeszłyśmy i zapytałyśmy. Poza nami była jeszcze jedna kobieta z dwójką dzieci, która też jechała z nami z Moskwy. Bodajże wyjechała z Melitopola, tak. Dużo opowiadała. Jej dzieci siedziały jakieś takie trochę wystraszone. Z tego, co wiem, została w Rydze, bo trochę z nią pisałam. Pomogli jej znaleźć przytułek na trzy dni – jakieś mieszkanie, a później już zrobiła papiery i pisała, że może przez trzy miesiące mieszkać bezpłatnie, i zaproponowali jej jakąś pracę. Dostała jeszcze pieniądze na dzieci. W ogóle mówi: „Daleko nie pojadę, zostanę tu, stąd bliżej będzie wracać do domu”. I tak została, z dwójką dzieci ciężko jechać, nieważne gdzie. Została tam. Pomimo tego, że nie zna języków – łatwiej jej się porozumieć. Tam wiele osób mówi po rosyjsku. Jej też pomogli ci sami wolontariusze, tak. Robią wielkie rzeczy. Nie tylko w Rydze, ale też w Ukrainie. I w Europie. Wolontariusze to taka… taka pomoc dla ludzi… Bóg im zapłać.

A próbowała Pani pomagać jako wolontariuszka na miejscu? Czy raczej kiedy Pani przyjechała, masowa pomoc nie była potrzebna?

Chciałam iść… tak. W pierwszych miesiącach. Kiedy przyjechałam, było już dużo osób, zmniejszyła się potrzeba pomocy, już nie było zapotrzebowania. Stwierdziłam, że każdy już ma swój zakres obowiązków i nie chciałam przeszkadzać.

Czemu Pani ciągle o tym „przeszkadzaniu”…

No nie to, że przeszkadzałam, ale podeszłam do jednej z kobiet i zapytałam, a ona na to, „że mamy już wystarczająco ludzi”. Jest komu pomagać. Wielu chce pomagać. Młodzież, młodzi tacy. Są też starsze osoby, ale więcej młodych.

Może Pani pleść siatki maskujące, jeżeli się Pani nudzi w domu i lubi ręczne robótki.

Siatki… nie wiem, jak to się robi.

To ja opowiem później, jeżeli to Panią ciekawi. Pracuję w centrum koordynacyjnym, gdzie przychodzą kobiety właśnie po to, żeby pleść siatki. Żeby pobyć razem i nie siedzieć w domu, tylko pomóc armii. Może porozmawiamy o tym później.
Proszę powiedzieć o Pani definicji domu, czy zmieniła się jakoś od początku wojny?

Wcześniej tu już byłam i no, wiedziałam, co znaczy dom i że tam wrócę. Teraz mam poczucie okrutnego żartu losu. Bardzo chcę do domu… Bardzo… Kiedyś to się musi skończyć (płacze).

Oby jak najszybciej.

Oby jak najszybciej. Żeby było gdzie i do kogo wracać. Żeby już było u nas normalnie. Czasem do kogoś dzwonię, przekazuję pozdrowienia… znajduję różne grupy w mediach społecznościowych. Przeważnie jednak są to rozmowy telefoniczne, bo oni nie mają tam internetu.

A jak w ogóle jest z dostępem do informacji?

Są grupy. Stąd wiem, że mają cicho. Że jest prąd, sieć komórkowa – ta wewnętrzna. Nie ma internetu. Już trzeci tydzień. Nieraz coś przylatuje i łączność się urywa. Bywa, że nie ma też światła, sieć komórkowa nie działa, ale rzadko. I gaz, i woda, i światło. To takie ciche, niewielkie miasto. No zobaczymy, jak to będzie dalej.

Czy coś się Pani śni?

Tak.

A co dokładnie?

Różnie. Raz śniłam, że podchodzę z walizką pod mój dom (płacze). Do swoich drzwi i wychodzi mi na spotkanie mój pies. Zupełnie jak na jawie. To znaczy, że tak będzie (płacze). Proszę mi wybaczyć. Jakoś się trzymam, trzymam.

Wie Pani, czasem warto popłakać. Wypuścić to z siebie.

Jest mi łatwiej, gdy nie trzymam wszystkiego w sobie. Ledwo wyjechałam, to była cisza, wszystko niby normalnie, mówili, żebym wracała. A dokąd mam wrócić? I wtedy się dopiero zaczęło. To obwód charkowski, to w Łymanie i coraz bliżej i bliżej. I gdzie tu wracać? Trzeba poczekać, żeby coś już szło w lepszą stronę. Żeby nie wracać i przeżywać tam, siedzę i przeżywam tutaj. Oni mają naprawdę ciężko. Jak się dzwoni, to się ich moralnie wspiera. Słyszysz głos w słuchawce, jakby wszystko było po staremu.

Czy są tam artykuły spożywcze i tak dalej?

Są też i artykuły spożywcze i inne rzeczy. Mamy fabrykę, która robi i chleb, i olej. Dookoła wszystko swoje. Wiele tam też przywieziono. Nie ukraińskiego.

A skąd?

Z Ługańska. Z Doniecka. Od 2014 roku mają tam swoje fabryki i masarnie i różne inne tego typu.

Myśli Pani, że jest tam tak cicho i spokojnie, bo Rosja stara się, żeby ludzie przeszli na ich stronę, czy…

Ludzi to nie obchodzi, po prostu sobie żyją. Sami sobie. Ludzie sami dla siebie. Może dlatego jest cicho.

Czy w mieście są żołnierze?

Są, patrolują.

A godzina policyjna? Nadal obowiązuje?

Nadal, nikt jej nie odwoływał. Ale godzinę policyjną wprowadziła strona ukraińska. Albo rosyjska. Już nie pamiętam.

Teren, z którego Pani pochodzi, był wcześniej pod okupacją czy dopiero teraz?

Dopiero teraz. Od 24 lutego. W ciągu tygodnia. W tydzień go zajęli, gdzieś na początku marca.

Weszli po cichu?

Tak, po cichu. Nie wiem, co tam się działo. Widzieliśmy, jak jeżdżą samochody z literami V i Z. Po cichu. W tygodniu trochę waliło. No… nie trochę. Waliło też po nocach. I rano. Najczęściej rano, dlatego w nocy szliśmy do schronu, bo rano bardziej. W dzień tak sobie, od rana się zaczynało. Potem było cicho, bo już byli na miejscu.

A czy coś Panią zdziwiło, kiedy Pani tu przyjechała?

Tutaj? To znaczy?

Pani historia jest odrobinę nietypowa. Bywała już Pani tutaj, ma Pani tu znajomych, ma pani dom trochę tu, trochę tam.

No tak.

Czy odczuwała Pani jakąś zmianę w Polsce, może nastawienie?

Nastawienie się zmieniło. Wcześniej już było inaczej, ale nie tak wyraźne. Ludzie współczują, pomagają… rzeczami i dobrym słowem. Dodają otuchy.

A czy dowiedziała się Pani czegoś o sobie od początku wojny?

Czy się dowiedziałam?

O sobie, czy odkryła Pani jakąś nową siłę, cechę charakteru?

Jestem teraz bardziej odważna. Wcześniej też byłam odważna, ale potem wiodłam spokojne życie. A teraz się to nagromadziło. Trzeba było stać się silniejszym, odważniejszym. Siedzenie w miejscu to nie wyjście. Trzeba… zawsze myślę o dobrych rzeczach. Myśl o dobrych rzeczach, to do ciebie przyjdą. Jak myślisz o czymś złym, to spotka cię coś złego. No tak, trochę nabrałam pewności siebie. Jak żyłam, tak żyłam, pracowałam i pracowałam, a teraz rozumiem, że trzeba być pewnym siebie, bo siły będą potrzebne. Chociaż czasem się orientujesz, że może nie warto, że już wystarczy. A potem przechodzi i myślisz: „Jesteś silną kobietą, wytrzymasz to. Wszystko minie i będzie w porządku”.

Tego Pani życzę. To cecha charakteru, która przyda się nawet w czasach pokoju. Czy jest coś o co nie zapytałam, a chciałaby Pani się tym podzielić? Jakąś historią o wojnie, o tym, co się wydarzyło.

Może i bym chciała, ale nie przychodzi mi teraz nic do głowy. Pytała Pani o wiele aspektów z różnych perspektyw. Wiem, że kocham Ukrainę. Że ta miłość przyszła w związku z tymi wydarzeniami.

Wcześniej też kochałam, ale to uczucie się teraz nasiliło. Niestety nie mogę tak mówić w swoim mieście. Wiem, że u nas w mieście wiele osób popiera Rosję. Dlatego nie rozmawiamy na ten temat z nikim. Tylko między sobą.

A z czym to jest związane, to jakieś historyczne więzi?

Wiele osób ma dzieci w Rosji. Ktoś ma tam rodziców, a siedzi tu, nie wiem, jak tutaj trafili. Może dlatego, że granica jest blisko. Ktoś tam miał biznes, ktoś pracował. Wiele osób wyjeżdżało dorobić. Jakoś tak. Dla nich to decyzja, że trzeba być za Rosją… A ci, którzy są za Ukrainą, wszyscy pewnie wyjechali.

Czy ci ludzie widzieli Europę? Czy wyjeżdżali gdzieś poza Ukrainę czy Rosję?

Nie, nie wyjeżdżali. Mieszkają tam od zawsze. Przywykli do tego życia i innego nie znają.

Dobrze, dziękuje Pani.

Ja również dziękuję. U nas są też tacy, którzy mogą przyjść, kiedy cię nie ma. Wychodząc na noc z domu, braliśmy ze sobą ważne dokumenty poświadczające o własności domu, jakieś paszporty. I osobiste rzeczy na krótki czas. Bo jak przyjdziesz, to czy będzie, czy nie będzie domu, to coś zawsze będziesz mieć. Dlatego za każdym razem zabieraliśmy te rzeczy ze sobą.

Każdego dnia?

Jak gdziekolwiek jedziemy, to zabieramy jedną walizkę z dokumentami, a drugą z rzeczami, żeby w razie czego mieć coś ze sobą. To wszystko, co chciałam dodać.

Rozumiem.