Oksana Burowina

OKSANA BUROWINA

50 lat, Siewierodonieck – Otwock

Wyjechała do Polski z córką i psem.

Razem z córką i mężem mieszkaliśmy do 24 lutego w Siewierodoniecku w obwodzie ługańskim. Pracowałam, teraz online, w policealnej szkole muzycznej jako wykładowczyni psychologii.

Dziesięć lat razem z mężem spłacaliśmy mieszkanie hipoteczne i właśnie w grudniu 2021 roku zrobiliśmy remont, kupiliśmy nowe meble, zrobiliśmy wszystko pod siebie. 24 lutego mąż zadzwonił ze swojej delegacji i mówi: „Oksana, zaczęła się wojna”. „To nie możliwe, zwariowałeś?”. A 25 lutego żołnierze ukraińscy już robili okopy i na dachu naszego dziewięciopiętrowego bloku ustawiali swój sprzęt. Gotowałam dla nich kaszę, barszcz, różne potrawy. Później, kiedy wyłączyli prąd, gaz, wodę i siedzieliśmy w piwnicy, to oni przynosili nam produkty.

Siewerodnieck był bardzo ostrzeliwany. W budynku naprzeciwko widniała dziura od rosyjskich pocisków i na naszych oczach z dnia na dzień rosła. Potem w sąsiednim bloku i u naszych sąsiadów powybijało okna i oberwały się balkony. Ale najgorsze ostrzały zaczęły się 8 marca. Szczególnie ucierpiał nasz blok. Wyobraź sobie – ogrzewania nie ma, okien nie ma, a na zewnątrz minus czternaście.

Przed ostrzałami chowaliśmy się w piwnicy, czasem nawet pięć-osiem godzin. Łącznie było około dwudziestu osób. W tym choćby babcie z kulami, które nie mogły wejść na swoje piętro. Siedzieliśmy w brudzie, smrodzie, ale najgorzej, że w strachu, bo nie wiedzieliśmy, czy przeżyjemy.

Moja córka Maszka jest bardzo utalentowana – od siódmego roku życia zajmuje się śpiewem klasycznym i grą na fortepianie. Wygrywała w wielu międzynarodowych konkursach, przyzwyczaiła się do sceny i uwagi. I oto nas ostrzeliwują, siedzę w piwnicy i patrzę, jak moje dziecko cierpi w tym brudzie, bez wody, przerażona. Włączyłam filmik, na którym występuje z orkiestrą we wspaniałej sukience, jak w innym życiu. I zrozumiałam: trzeba wyjeżdżać. Tym bardziej że miasto coraz częściej ostrzeliwano. Trafili w przedszkole, dom dziecka dla małych dzieci – dobrze, że zdążyli je do Lwowa wywieźć. Nie wierzy się, co to się z nami działo. Wydawało się, że już-już i wszystko się skończy – w końcu to XXI wiek.

Trudno było zdecydować się na wyjazd. Wyobraźcie sobie: dopiero zrobiłam remont, dziesięć lat spłacałam mieszkanie, czternaście lat żyłam właściwie bez męża, bo zarabiał na delegacjach, sama dziecko wychowałam. I teraz jestem zmuszona wszystko zostawić. Pięćdziesiąt lat dążyłam do czegoś – i wszystko straciłam. Ale chcę, żeby moje dziecko żyło godnie, mogło się rozwijać, niczego się nie bało. Nie mogła tam zostać i narażać się na takie niebezpieczeństwo.

Trudno było również wyjechać przez ciągły ostrzał Siewerodoniecku. Ale w końcu udało się jakimś prywatnym samochodem do Lwowa. Tam nocowałyśmy na karimatach na dworcu. Wolontariusze nam pomogli, nakarmili, zagrzali, ale wiecie, to nie pozbawiało niekończącego się uczucia pustki.

16 marca pojechałyśmy ze Lwowa do Warszawy. Kierowca nawet od nas nie wziął pieniędzy – może wyglądałyśmy tak żałośnie i zmęczone. Przyjechałyśmy faktycznie bez niczego. Tylko walizka z komputerem, gdzie było domowe archiwum fotografii i filmów, trochę ubrań i jedzenie i nasz pies Riczik.

W Warszawie pierwszych kilka dni byłyśmy u mojej siostrzenicy. Potem mieszkałyśmy w ramach programu 40+ we wsi w województwie mazowieckim, a następnie przeprowadziłyśmy się do Otwocka Wolontariusze pomogli mi znaleźć pracę – w rodzinnym domu z dziećmi z niepełnosprawnością. Najmniejsze miało dziesięć miesięcy, dopiero zaczynał raczkować. Zamieszkałyśmy w małym mieszkaniu pracowniczym. Jestem wdzięczna, że mam pracę i jakieś mieszkanie, ale pod względem psychologicznym jest niewyobrażalnie trudno: pracuję jak robot, żeby zdążyć do pracy na szóstą, trzeba wstać o czwartej.

I kiedy się budzę o czwartej nad ranem, często wspominam minione życie i płaczę: „Tutaj z Maszką do kawiarni chodziłyśmy, tutaj z Riczikiem spacerowałam, a tutaj Masza śpiewała w chórze cerkiewnym”. Emocjonalnie najtrudniejsze jest to, że cały czas ciągnie do domu. Ale rozumiem, że tego życia już nigdy więcej nie będzie. I tak pojadę do Siewierodoniecka, kiedy znowu będzie ukraiński, pocałuję popiół, popłaczę nad swoim zrujnowanym w połowie blokiem.

Miałam przyjaciół w Moskwie i regionie krasnodarskim. I po 24 lutego zaczęli do mnie pisać: „Wytrzymaj jeszcze trochę i was wyzwolą”. Usunęłam wszystkie kontakty, zablokowałam je. Nie rozumiem, co to za naród, co to za ludzie. Na przykład: Rosjanie spalili stadninę pod Siewierodonieckiem – z żywymi końmi. Strzelali do psów, krów. Co te biedne zwierzęta im zrobiły?

Wiesz, jest taki ból, którego nie da się oddać słowami. Kiedy człowiek wykorzystał już wszystkie rezerwy, włącza się jakiś automat. Pewnie i u mnie się włączył. Wydaje się, że wszystko robię na automacie, a żeby zagłuszyć ból – robię na drutach. Muszę być silna, żeby przeżyć i stworzyć dla swojego dziecka normalne życie, w którym rozwinie swój talent.

Teraz z Maszą uczymy się na nowo żyć w Warszawie. Zapisała się do szkoły muzycznej i będzie się tam uczyć cztery lata. Dzwoni do nas starszy syn z Kijowa, wspiera nas. On jest takim patriotą. Nie chciał wyjeżdżać ze stolicy. Mąż do nas tutaj przyjeżdża. Z Maszką staramy się znajdować małe radości – pójść do kawiarni, na lody, pospacerować po starówce. Zrobić sobie taką warszawoterapię. Bo trzeba skądś brać siły.

Nie za bardzo wierzę w Boga – bardziej w naukę. Ale niekiedy mówię: „Boże, Wszechświecie, mimo tego, co utraciłam, dziękuję Ci za to, co mam teraz”.

Rozmawiała Natalia Tkaczyk
Zdjęcia: Marzenna Szymańska

Pełny tekst

Ostrzegamy, że treść wywiadów może zawierać treści brutalne i wstrząsające. Są to historie wojenne traktujące często o bardzo trudnych i tragicznych, czasem brutalnych wydarzeniach. Zastrzegamy, że przedstawione na stronie świadectwa zawierają prywatne historie, opinie i odczucia kobiet, które ich udzieliły. Opinie i poglądy w nich zawarte nie są równoważne z opiniami i poglądami organizatorów projektu MOMENTY.

Czy to Pani pierwszy przyjazd do Polski?

Nie planowaliśmy przyjeżdżać. No może kiedyś planowaliśmy.

Turystycznie?

Tak. Zwiedzić Polskę. Warszawa to niewątpliwie piękne miasto. Polska jest takim pięknym krajem, bardzo mi się podoba, jest czysto, wszystko jest takie schludne, ludzie traktują cię, wiesz, nie tak jak w komunizmie, że wszystko jest wspólne. Wszystko jest tylko twoje, a kiedy jest twoje, to chcesz o to dbać. Najpierw mieszkaliśmy dzięki programowi 40+. To niesamowite miejsce do życia, zdaje się, że to było osiedle domków jednorodzinnych. Są tam dwa sklepy i według mnie, nie dwie, ale jedna apteka.

Czy pamięta Pani jakie to było województwo?

Mazowieckie.

To niedaleko od Warszawy, tak?

Niedaleko, tylko z drugiej strony Otwocka, z przesiadką na Warszawie Wschodniej.

A kiedy przyjechała Pani do Polski?

16 marca przekroczyliśmy granicę.

Kiedy zdecydowaliście, że trzeba wyjechać?

25 lutego. Jesteśmy z Siewierodoniecka, w obwodzie Ługańskim. Siewierodonieck przez wszystkie te lata należał do Ukrainy. Gdy Ługańsk został Ługańską Republiką Ludową, cała administracja obwodowa została przeniesiona do nas i przez następne lata miasto zaczęło rozkwitać. Budowano chodniki, otwierano parki, boiska sportowe, no i oczywiście place zabaw dla dzieci. Miasto jest małe, czyste i nowe. I takie było kiedyś, na początku jego powstania. W mieście było ponad dwadzieścia instytutów naukowych. Stało się tak krok po kroku. Pracowałam i pracuję teraz online. Cóż, dobrze, że ta praca nie jest szkołą muzyczną. Jestem wykładowcą psychologii i pedagogiki języka rosyjskiego i ukraińskiego. Między sobą naturalnie komunikujemy się i wymieniamy notatki po rosyjsku, wykłady prowadzimy po ukraińsku.

Jak Wam się żyło w Siewierodoniecku pomiędzy rokiem 2014 a 2022. Nie baliście się, że znowu mogą się tam rozpocząć działania wojenne?

Nie, kiedy uczyłam się i studiowałam, przeniesiono do nas z Ługańska Wydział Psychologii Wschodnioukraińskiego Uniwersytetu Narodowego im. Wołodymyra Dahla. Wszyscy moi nauczyciele i pacjenci są mieszkańcami Ługańska. Wszyscy opuścili swoje domy, mieszkania, wille i przez całe 8 lat mieszkali w wynajętych mieszkaniach. Jeździli do domu – mieli rodziców, krewnych, ale nikt tam nie wracał na stałe. Wszyscy czekaliśmy na to, co będzie dalej. Jak by to powiedzieć, byliśmy Ukrainą. Wszyscy, którzy byli przesiedleńcami bardzo chcieli, żeby tam, skąd uciekli, była Ukraina. Teraz ci nieszczęśni ludzie są podwójnymi przesiedleńcami. Ogólnie rzecz ujmując jest to trauma psychiczna na traumie.

To wojna, mogliśmy się spodziewać wszystkiego. Bałam się o zdrowie moich dzieci i o swoje zdrowie. Co może się stać, nie daj Boże, z mieszkaniem, z psem. Ale nawet sobie nie wyobrażałam, że będzie wojna, i to taka wojna… W 2014 r., nie można było tego nazwać wojną. No tak, postrzelali po okolicy, gdzieś raz lub dwa razy coś spadło.

To, co się działo w tym momencie w naszym mieście, to co widzieliśmy, to co widziała moja córka z okna. No nie wiem. Masza tu siedzi. [do córki] Możesz usiąść dalej? Przepraszam, ale nie chcę przy Tobie opowiadać. Idź moja kochana, idź.

Ma Pani na myśli luty 2022 r.?

Tak, tak 24 lutego. Mój mąż jest ciągle w podróży służbowej. Przez 10 lat płaciliśmy hipotekę w dolarach, kupiliśmy mieszkanie. Skończyliśmy spłacać w 2018 r. W naszym mieście nie ma pracy z normalną zapłatą dla ludzi z jego specjalizacją. Pozwolił mi zajmować się tym, co kocham, a sam jeździł w delegacje. Jest inżynierem instalacji. Ciągle jeździł w delegacje i spłaciliśmy hipotekę. W 2019 r. zrobiliśmy dwa pokoje, a w 2021 w listopadzie skończyliśmy kolejne dwa, w grudniu kupiliśmy nowe meble i plazmę. Masza wystąpiła na scenie z orkiestrą i zaśpiewała piosenkę. To taki zaszczyt dla pierwszego roku. Masza uczy się na pierwszym roku, no teraz na drugim, w szkole muzycznej.

Ona jest muzykiem, wokalistką?

Jest wokalistką, wokal, jest na tej specjalizacji od siedmiu lat. Była tam naszą gwiazdą, wybitnie obiecującą, międzynarodową laureatką I i II stopnia. Dodatkowo zajmowała się grą na pianinie, więc jest bardzo zdolną dziewczyną.

24 [lutego] zadzwonił do mnie mąż i powiedział: „Oksana, wojna się zaczęła”, a ja na to: „Niemożliwe, to nie może być prawda, coś ty, rozum straciłeś”? Mam swoich studentów, lubimy się, siedzą ze mną muzycy, którzy grają muzykę ludową, muzycy smyczkowi, lubimy to wszystko. Impreza Maszy… Robię pizzę, grilla, robimy testy charakterologiczne na radzenie sobie z konfliktami, i to wszystko bardzo im się podoba, są moimi przyjaciółmi. 23 lutego siedzieli u mnie prawdopodobnie do drugiej w nocy, piliśmy herbatę, było dużo pizzy. 24 o godzinie 5.00 rano zadzwonił mąż i powiedziałam: „To niemożliwe”, a 25 [lutego] byli już u nas w domu żołnierze. Nie wiedziałam co o tym myśleć.

Na dachu, na 9 piętrze było dużo żołnierzy. Na pierwszym piętrze, nie wiem, jak to się nazywa, był pistolet na trzech nogach… A na dachu strzelali.

Żołnierze rosyjscy?

Ukraińcy, nasi! I być może specjalnie zajęli takie pozycje, by było bardzo wygodnie. Na dachu, na dziewiątym piętrze. W naszym rejonie było ich bardzo dużo. Zrobili bardzo głębokie okopy, i dopóki tak chodzili, gotowałam im kaszę, barszcz, słoninę. Dopóki miałam, bo potem, gdy straciliśmy światło, gaz, wodę, przynosili nam produkty i siedzieliśmy w piwnicy i leżeliśmy z nimi na karimatach. Później otworzyliśmy im nasze mieszkania. No jakoś do 7 marca… No, strzelali, było strasznie. Mam psa, no cóż, jak trzaskasz drzwiami, zaczyna się trząść. Trząsł się i telepał, bałam się, że… On jest po wypadku i bałam się, że…

Czy uciekałyście z córką do piwnicy? Jak reagowałyście na te ostrzały?

No, jakby to powiedzieć, póki tak było, nie można było zapalać światła (póki było światło), czekaliśmy w zawieszeniu. A z 7 na 8 marca na nasz dom spadł grad 22 bomb, to było straszne, aż do mdłości. W tym czasie miałam jeszcze dwie rodziny, czyli Maszę i jej chłopaka, jego rodziców i moją sąsiadkę, ulubioną ciocię Zoję z 9 piętra. Która mówi do mnie „Oksano, gdy strzelają z rakiet Javelin, wyginają się drzwi i okna, straszne. Pościeliłam sobie w łazience, będę umierać.” Na to mówię: „Nie, nie Zoju, przyjdź do mnie, mieszka u mnie tylu ludzi”. I za sekundę wszyscy leżeliśmy na podłodze obok drzwi wejściowych, bez żadnego słowa. Tak w nas uderzyło, że ja – osoba inteligentna – przeklinałam, mój pies zemdlał. Zaczęli do nas strzelać. Chłopcy nam mówili, gdy strzelali nasi. Cóż, krótko mówiąc, dla nas to nie miało znaczenia, to było dla nas straszne.

Naprzeciwko domu mamy sklep „Moda” na Gwardyjskiej i z dnia na dzień z okna widać było, że dziura jest coraz większa, i większa, i większa. Tu metr, może półtora, potem spłonęła izolacja i zerwane zostały balkony w sąsiednim domu. Najstraszniejsze zaczęło się dokładnie 8 marca, mogę się mylić, 7 lub 8 marca. W nocy przyleciało takie… Po prostu… I wtedy siedzieliśmy w piwnicy pięć lub osiem godzin. Wśród nas były babcie z kulami, które nie mogły wejść na szóste piętro i cały czas chodziły tam do toalety.

To była piwnica w Waszym bloku?

Tak.

Ile tam przebywało osób?

Najpierw było około 20. Później nie mogliśmy wyjechać, zaczęła się u nas taka strefa i żołnierze przebywali z nami w piwnicy. Ostrzegali nas: albo wychodźcie, albo wchodźcie. No cóż, jakby to powiedzieć, to było straszne… Okropne. Siedzieliśmy w piwnicy, a chłopak Maszy grał na akordeonie ludowe utwory. Skończył czwartą klasę, otrzymał złoty medal, to mądry dobry chłopak. I tak siedzieliśmy z jego mamą. Nasze dzieci w kurzu, brudzie, Maszka miała trudne dni, wody nie było, nie było podpasek, psu kończyła się karma, Boże…

I patrzę, otwieram film, potem pokażę Pani film, gdzie błyszczy z orkiestrą w takiej, niedawno kupionej, dopasowanej do niej sukni, która kosztowała może 700, może 1000 hrywien, nie pamiętam… I mówię: „Nie, będziemy wyjeżdżać”. Mój syn, który był w Kijowie, gdy zaczęli ostrzeliwać Kijów, wyjechał do rodziny w okolice Łucka, na Wołyń. I on krzyczał, płakał: „Mamo, wyjeżdżaj”, i póki mógł przysyłał mi ostatnie pieniądze.

W sumie, chcieliśmy potem wyjechać 12 [marca], ale się nie udało. W naszą stronę nie jeździły samochody nawet za 1000 hrywien. A uciekać… Ciągłe ostrzały, żołnierze wychodzili i mówili „no, nie tak dawno kobiecie urwało nogę, przyleciała mina kasetowa, więc jak wy…” My psa nie zostawimy, pies przestał jeść, on się mnie tak słucha, jest inteligentny, niczego nie gryzie. Zaczął sikać…

Ze stresu…

No, dlatego, że się bał. I my byliśmy na początku jakby obojętni, a potem przepełniał nas dziki zwierzęcy strach. A potem patrzę na moją Maszkę, pobrudzona buzia, ze łzami w oczach. Spaliśmy po 2 godziny, nie dało się tam spać. I według mnie, któregoś dnia, z jednej strony oderwało balkon… Pocisk i fala uderzeniowa była z drugiej strony. Wyobraźcie sobie, nie ma ogrzewania, ludzie nie mają okien przy 14 stopniach na minusie. Żołnierze rozwalili nam drzwi, bandażowali, wchodzili do piwnic, położyli coś na dachy, ogólnie rzecz biorąc, proszę sobie wyobrazić, właśnie zrobiłam remont, inwestowałam w ten remont 10 lat, no cóż…

Co było dla Pani najtrudniejsze?

Bardzo się bałam, od początku do końca nie wierzyłam w to, co się dzieje. Myślałam, jeszcze troszeczkę i się skończy, no zakończy się, nie może tak być, przecież mamy XXI wiek. Tak nie może być, no jak tak, przecież jesteśmy tu, przecież mieliśmy takie piękne życie, dawaliśmy takie koncerty, jak wtedy, w Dzień Flagi. Nie może tak być. W porządku, Putin to dureń… Boże… Cały kraj, nie może… Poszli na całość. No jak to tak? Tu są żywi ludzie, nie było u nas żadnych strategicznych… Czego chcecie?

Dwa domy dalej jest u nas przedszkole, pomalowane w żółto-niebieskie kwiaty. Według mnie, na drugi dzień przebiła je dziura. Jest u nas dom dziecka, który był nadzorowany w tym czasie przez katedrę psychologii. Kupowali tam rzeczy, produkty, witaminy… Tam też przyleciały bomby. Dzięki Bogu, opiekunowie wywieźli dzieci do Lwowa. Były tam bardzo malutkie dzieci. Na początku nie mogłam uwierzyć, wie pani, ja jako psycholog powinnam zaakceptować sytuację. Było mi bardzo ciężko, kupiłam bardzo drogie mieszkanie, te 14 lat rozłąki z mężem, dziecko wychowywałam sama… Ciężko mi było zostawić mieszkanie, które pachniało jeszcze remontem, a kwiaty miałam większe niż ja.

Ile ma Pani lat?

Mam 50 lat. Myśleć, nie myślałam, bałam się tam o bliskich, o siebie, o chorobę… Wie Pani, to poczucie, że ta sytuacja jest nierealna, że jest to niemożliwe. Musiałam zaakceptować sytuację. Potem trzeba było zostać, mieszkać w piwnicy, po co?

No i siedzieliśmy, oglądaliśmy nagranie, patrzyłam na nasze zabrudzone dzieci, i Maszka, która, proszę wybaczyć, nie może się podmyć, mówi: „Mama, wszystko mnie boli, piecze mnie, tam”. Nie mogłam jej w żaden sposób pomóc. Później byliśmy bardzo wyczerpani. Po pierwsze bezsenność, a po drugie dziki strach, potem po prostu fizycznie nie możesz jeść. I tak szliśmy do tego samochodu, pojechaliśmy za dziesięć i pół tysiąca. To dużo.

Czy była wtedy ewakuacja? Jakim samochodem jechaliście, jak się zabraliście?

Ewakuacja trwała ciągle, ale nie mogliśmy dostać się do tych rejonów.

Ostrzeliwali?

Ostrzeliwali. dzwoniliśmy do tych, którzy zajmowali się ewakuacją, nawet póki było połączenie. Początkowo było tysiąc, potem dwa. Pojechaliśmy za 5200 hrywien za osobę. Początkowo chcieliśmy jechać do Dniepra, potem wsiedliśmy do samochodu i okazało się, że jedzie do Lwowa. Nie miałam gotówki, ale gdzieś w toalecie, w polu przesłaliśmy kierowcy pieniądze na kartę.

Przyjechaliśmy do Lwowa, miałam kryzys… I powiem Pani, że gdy żegnałam się z mieszkaniem, gdy mnie to nie bolało… No jak, bolało cały czas, tylko mówię tak bez sensu, może skaczę, no… To wszystko emocje.

Ale po pierwsze chcę, by moje dziecko żyło godnie. Chcę, by moje dziecko się rozwijało, mieszkało w normalnym kraju, nie bało się. Po drugie, nie było już sensu narażać swojego życia, mojego życia. Nie mogę narażać się na takie dzikie niebezpieczeństwo. To niemożliwe. Tak, żal, 50 lat dążyliśmy do czegoś – niczego nie ma. Jak teraz zarobimy na odzież, na mieszkanie – cóż, o to chodzi. A jeśli… Ciocia Zoja została w moim mieszkaniu, to znaczy, że oni wyjechali, oni… Przez to czułam się codziennie chora, płaciłam szalone pieniądze, żeby zadzwonić na ukraiński numer. Ona jest starszą osobą. Powiedziała mi: „Zrobiłam to, zrobiłam to…”, więc kiedy wyjechała, odetchnęłam. Potem moje mieszkanie zostało otwarte, mieszkali tam żołnierze, wiem, bo zostało tam kilka sąsiadek, które nie miały dokąd wyjechać. No tak jest, jak jest. To znaczy, musieli gdzieś mieszkać.

Wyjechała Pani na początku do Lwowa?

Tak.

Planowała Pani pozostać we Lwowie, jaki miała Pani cel?

Nie, mam w Warszawie siostrzenicę. Znaliśmy się bardzo dobrze. Cóż, taka dziewczyna, mądra, ładna, słodka… I ona mówi: „Ciociu Oksano, przyjedź tutaj, przyjedź tutaj, przyjedź tutaj, przyjedź tutaj”, no ja rozumiem, no jak. We Lwowie nikogo nie mam, ostatnie pieniądze zostawiliśmy kierowcy, zostało mi może tysiąc, półtora… Kierowca, który wiózł nas ze Lwowa do Warszawy zlitował się i zawiózł nas za darmo, chociaż na początku mówił, że będzie to kosztować 70 dolarów… Co za człowiek.

Nocowaliśmy na dworcu kolejowym we Lwowie. Również na karimatach. Niczego nie mogę powiedzieć, pomagało bardzo wielu wolontariuszy. Nakarmili nas, ale wie Pani, miałam takie uczucie pustki… Na początku, wiadomo, były podstawowe potrzeby: zjeść coś, wyspać się. W ciągu ostatnich dni w Siewierodoniecku nie zdejmowaliśmy butów, nie przebieraliśmy się. W kurzu, w czymś tam… W piwnicy, wiadomo, to nie jest schron. Mówili nam jeszcze: „Jeśli dom się zawali, będziecie umierać długo i w męczarniach”, więc dokąd… Nie ma dokąd uciekać, w pobliżu nic nie ma i trwa ostrzał, przed domem wyleciało przęsło, na przeciwko… Pali się, widzisz to na własne oczy, to straszne.

Co zabrała Pani z sobą do Lwowa?

Proszę spojrzeć, syn krzyczał na mnie. Laptopy przygotowałam chyba w tydzień, tam jest cała moja praca i całe archiwum, zdjęcia… No, wszystko, całe nasze życie. Wzięłam ubranie i jedzenie dla psa, które miałam. Tym, co było w lodówce, podzieliłam się z tymi, którzy zostali… I brali co popadło. Masza wzięła majtki – stringi, jakieś rajstopy, no cóż, dziecko wzięło nieodpowiednie rzeczy. Ja patrzyłam na to z praktycznego punktu widzenia, brałam jakieś domowe spodnie, takie nieocieplane, teraz rozumiem, że to nie było potrzebne. W ogóle mieliśmy jedną walizkę, były w nim dwa notebooki i torba z jedzeniem. No i Riczik. I Riczik w tej budce.

Jak biegliśmy, miał atak epilepsji. Takie ataki ma po wypadku. Dawno ich nie miał, ale teraz nagle się pojawiły. Weterynarz dał mi osiem tabletek, które miały trochę działanie narkotyczne, żeby nie bardzo… No nie wiem jak to wytrzymaliśmy.

Płakać… Wie Pani, coś mi się stało, nie mogę płakać. Nie śni mi się moje zniszczone miasto i ja… W pracy dali mi malutkie mieszkanie, ale chwilowo, dopóki pracuję, jest tam dwa i pół na dwa i pół metra kwadratowego. Jest lodówka, ale kuchni nie ma, tylko stolik. Pod stolikiem stoi lodówka, jest tam piekarnik elektryczny, szafka i kanapa. No i tak śpimy w szachownicę, jest jeszcze toaleta…

Jeśli mam na 7.00 do pracy, to budzę się o 4.00. Mieszkam, pracuję. Nie od razu nauczyłam się trasy. Chociaż jest mi wszystko jedno, dopóki nie umrę, muszę zrobić makijaż, muszę dobrze wyglądać, dobrze pachnieć. Być może tak się przestawiam, zmieniam wszystko, dlatego, że…

O zrobiłam dwa swetry, jeden podarowałam Agnieszce, swojej gospodyni, z którą mieszkałam, a drugi zrobiłam dla siebie. Później pokażę zdjęcia. Gdy mam ręce zajęte, serce tak nie boli. I o 4.00 rano zazwyczaj płaczę. Wspominam nasze „o, tutaj z Maszką do kawiarni chodziliśmy, tutaj spacerowałam z Richardem, Maszka śpiewała w cerkwi w chórze, ona jest taka utalentowana”.

Z kim Pani teraz mieszka? Czy Masza i Pani syn są razem z Panią?

Nie, syn został w Kijowie. On ma 31 lat. Został w Kijowie, jest patriotą. Mieszka tam już siedem lat. Ma swój warsztat gitarowy i także jest bardzo utalentowanym mężczyzną. Od 6 lat żonaty. Jego rodzina i oni… Teściowa syna jest z Siewierodoniecka. Zawalił się u nich balkon i połowa ściany. Również mieszkali pod Łuckiem i zabrał ich do siebie. Razem wynajmują mieszkanie. To znaczy, że nie ma własnego domu. Ma warsztat, wynajmuje mieszkanie, jest bardzo mądry, bardzo utalentowany.

Ile byliście we Lwowie, zanim wyjechaliście do Warszawy?

Proszę posłuchać, późnym wieczorem przyjechaliśmy do Lwowa, nie byliśmy tam długo, bo w nocy i nad ranem zaczęliśmy szukać wolontariusza. Moja siostrzenica dała mi jego numer telefonu i znalazł nas, zabrał do autobusu, a co powiedział… Ja już bardzo… Płakałam, nie płakałam – nie wiem. Wolontariusz powiedział: „Jedźcie”.

Gdy przyjechaliśmy do Warszawy przywitała mnie moja Aneczka. Spędziliśmy u niej noc, umyliśmy się, najedliśmy. Cóż, to był stan pustki, nierealny, w ogóle nie akceptujesz tej sytuacji i nie wiem, kiedy ją zaakceptowałam, nie mogę podać punktu wyjścia. Cóż, nadal tego nie akceptuję, ale muszę żyć dalej. Wie Pani, mówię jak psycholog. „Patrząc wstecz, przekreślasz swoją drogę do przyszłości”. I pozwalam sobie tylko spojrzeć wstecz, tylko w moich snach. Pracuję jak robot, pracuję w sierocińcu, nie robię swoich rzeczy, ale…

Czy pamięta Pani ten moment, gdy po raz pierwszy zaczęła Pani świadomie akceptować nowe środowisko, myśleć logicznie, coś robić, kiedy zaczęła Pani odczuwać, że znajduje się Pani w innym środowisku?

Wie pani, na pewno od pierwszego dnia, gdy przywitała nas Agnieszka z Mirkiem, rodzina, bardzo taka… Eleganccy ludzie.

Wolontariusze?

Proszę popatrzeć, moja Ania pracowała w branży usługowej i ona ma bardzo dobrego klienta, przyjaciela, który wziął nas do swoich rodziców. Korzystali z programu 40+, to znaczy, że płacili za nas i wydzielili nam pokój na drugim piętrze. Była tam też oddzielna łazienka i cóż, spałam dzień lub dwa, spałam chyba trzy dni, nawet nie jadłam, tylko spałam, umyłam się, wymoczyłam. A potem zrobiło mi się tak niezręcznie. Nigdy nie mieszkałam u kogoś w wynajętym mieszkaniu. I pierwszy raz ugotowałam barszcz ukraiński, potem zrobiłam kotlety. Nie mogę tak siedzieć komuś na głowie. Byłam tam codziennie rano, chciałam iść do pracy, zaczęłam szukać, myślałam, że będę pracować jako sprzątaczka w hotelu lub sprzedawczyni w sklepie, ale nie mówię dobrze się po polsku…

Proszę wybaczyć, czy ma Pani wyższe wykształcenie?

Jestem magistrem psychologii z prawem do nauczania, ale nie pracuję jako wykładowca, tylko jako asystent wykładowcy. Na studiach jestem wykładowcą, to znaczy kiedy pracowałam na uniwersytecie, byłam asystentem wykładowcy.

A jak się Pani czuła w sytuacji, kiedy jako psycholog, osoba twórcza ze środowiska akademickiego, trafiła do Warszawy i zrozumiała, że w tym momencie stoi przed Panią perspektywa pracy w sklepie lub jako sprzątaczki?

Wie Pani, upokorzenie za upokorzeniem. Cały czas podchodzisz, zaciskasz zęby, no i mówię Maszy: „Zaciskaj zęby i idź do przodu”. Niemożliwe, wie Pani, muszę ją nakarmić. Muszę się ubrać, przyjechaliśmy, mieliśmy… Przyjechaliśmy w marcu, u nas było 14 stopni na minusie. Nie mamy ubrań, majtek, butów, nic. Wiem, że jestem przyzwyczajona do używania dobrych kosmetyków, noszenia normalnych ubrań, bielizny. Miałam buty firmy Rieker i chcę mieć buty Rieker.

Jeśli będę się unosiła ambicją… No, jak to powiedzieć… Tak, chcę zajmować się psychologią, lubię to, kocham. Pisałam artykuły, brałam udział w konferencjach, miałam bardzo dobre kontakty z moją wiodącą wykładowczynią, która jest kierownikiem wydziału. Ma na imię Julia. Kocham ją, to moja matka chrzestna i utrzymujemy ze sobą kontakt. Teraz uczę w szkole. Utrzymujemy kontakt ze wszystkimi. Dwa, trzy lata temu uczyłam na uniwersytecie, można powiedzieć, że nauczałam, byłam asystentem wykładowcy. Utrzymuję kontakt ze wszystkimi, korespondujemy ze sobą, kto, gdzie, co robić, jak być…

Jak znalazła Pani taką pracę w swoim zawodzie?

To jakiś zbieg okoliczności. Agnieszka jest pedagogiem społecznym. Ma dwie prace. Jedna praca jest tam, gdzie mieszka, drugą pracę ma w Józefowie. Po pierwsze… Cóż, gdy dowiedziała się od kolegów, że potrzebny jest tutaj psycholog dla Ukraińców. Idealnie pasuję jako kandydat. To znaczy, aby im pomóc, rozwiązać konflikt i załagodzić jakieś nieprzyjemne wydarzenie.

A co dawało Pani siłę? Nie wiem, bo z jednej strony jest Pani psychologiem, a z drugiej wszystko to Pani przeżyła, być może jeszcze nie pozbyła się Pani stresu, a tu trzeba pomagać innym…

Wie Pani, jak to w psychologii: „pomagając innym, uzdrawiasz siebie”. A jeśli mam jakiś wynik, to wiadomo, nie na pokaz. Rozumiem, tu mi się udało, tutaj, tutaj, dobrze. Więc pomogłam tym młodym ludziom znaleźć pracę. Cóż, chciałam dla pięciorga, dostało troje. Coś tam znowu robiliśmy, ja prowadziłam ich za rękę, jak mama, a potem no… To młodzież, są leniwi, potem zapomnieli, potem zaspali, potem boli brzuch, potem swędzi noga…

Znalazłam im pracę w sklepie, jest w porządku, uważam, że jest dobrze. Pomogłam komuś i zostanie mi to zapisane. Coś zmieniło się na lepsze – to znaczy, że nie uczyłam się na próżno. Wie Pani, po maturze poszłam do pracy. No cóż, krótko pracowałam w ośrodku rehabilitacyjnym dla dzieci niepełnosprawnych (dzieci z ze spektrum autyzmu).

W Ukrainie?

Tak, w Ukrainie. Praca bardzo ciężka. Jakby nie do końca… Ale zawsze myślałam: „Im bardziej się rozwijam, tym bardziej zapobiegam demencji”. Niech to będzie grosik do mojej skarbonki, czemu nie… Jak wiadomo, wstawiam coś na Facebooku, a tam są także mamy tych dzieci. Nie pracuję już tam od 2 lat, ale ciągle piszą pozytywne komentarze, wysyłają serduszka i słoneczka… Więc to znaczy, że nie pracowałam tam na darmo.

Czy teraz pracuje Pani z dorosłymi? Proszę opowiedzieć o swojej pracy.

Tutaj jest rodzinny dom dziecka. Ale ja nie jestem wychowawcą, bo muszę potwierdzić swój dyplom. Żeby to zrobić, trzeba bardzo dobrze znać język polski, a ja jestem w trudnej sytuacji. Nie wystarcza mi ani czasu, ani sił. Szczerze mówiąc, ciężko mi jako asystentowi nauczyciela. Mam troje dzieci z jednej rodziny. Są tam głównie dorosłe dzieci, bardzo dobrze wykształcone i wychowane, pomagają w codziennych obowiązkach i to wszystko… A tu są małe dzieci, najmłodsze ma 10 miesięcy, więc zaczęło raczkować, to mały psotnik. To moje plecy, ręce i pilnuję tylko jego, szkoda malucha, jest fajny. Dziewczynka ma 2 lata, a chłopiec 5, ale chłopiec jest intelektualnie zaniedbany.

Który moment był dla Pani najtrudniejszy pod względem emocjonalnym, od początku Pani przyjazdu do Warszawy aż do teraz?

Było ich wiele.

Z czym to było głównie związane?

Jestem, wie Pani, zakładnikiem sytuacji, nie jestem panią sytuacji. Muszę pracować tam, gdzie jest mi ciężko, bo nie mogę… Odpowiadam za dziecko, bo muszę wynająć mieszkanie. No i tak między nami, jak mi się coś nie podoba, to mogę znaleźć inną pracę. Ale nie mogę wynająć mieszkania, nie mogę zebrać pieniędzy, bo niewiele tu dostaję. Z drugiej strony jestem niezmiernie wdzięczna pani dyrektor. Dała mi pracę i mieszkanie, za które płacę tylko rachunki za media. Niech będzie małe, ale to dach nad głową. Mamy tu ludzi, którzy mieszkali w hali sportowej, a ja mam przynajmniej minimalny komfort. I dlatego dostosowuję się.

Przychodzimy, myjemy się, sprzątamy, przestawiamy, tworzymy jakiś minimalny komfort. Maszka przychodzi i mówi: „Boże, jak dobrze w domu”. I widzi Pani, podłoga, i te 5 metrów kwadratowych – to nasz dom. Tymczasowy, ale dom…

A co jest dla Pani w tym czasie najgorsze?

Chcę do domu… Chce wrócić do tego życia. Rozumiem: tego życia nie będzie już nigdy. I ja to rozumiem. Trzeba to czymś zagłuszyć – dzierganiem.

Mówiła Pani na początku, że nie jest Pani gotowa zobaczyć zrujnowany Siewierodonieck, że nie śni się Pani takim, jakim jest, ale inaczej. Chce Pani wrócić do domu i rozumie Pani, że nie jest taki, jaki był.

Chcę. Oczywiście. Rozumiem, ale wie Pani, to jest poza mną, to wychodzi bezwiedne. I tam z Maszą jedliśmy lody, potem robiliśmy grilla… O… Tam jednego razu, wspominam, tą dróżką chodziła, a tam kupiliśmy Maszy sweter. Ostatni rok był taki intensywny… Przedstawienia, akademia, to po prostu… No cóż, takie miejsce… Kreatywni ludzie i kreatywni uczniowie. To coś innego.

No więc mam z czym porównywać: pracowałam z psychologami – również świetni ludzie, studenci. Pracowałam z dziećmi niepełnosprawnymi umysłowo. To trudne, ale jeśli jesteś potrzebny, to dobrze. I z dziećmi kreatywnymi, czyli mam się z czym porównywać i… Jak by to Pani powiedzieć, wiem, że wszystko będzie dobrze. Musimy być cierpliwi i czekać, więc jestem cierpliwa i czekam.

Jak widzi Pani swoją przyszłość? Czy widzi Pani siebie w Polsce? Czy myśli Pani o powrocie?

Proszę posłuchać, Masza uczy się od 4 lat. Kiedy ona się uczy, moje życie należy do niej. Uczy się w szkole muzycznej II stopnia. Będzie uczyć się przez kolejne 4 lata. Co zmieni się w moim życiu na lepsze za 4 lata w Polsce? No cóż, kocham Ukrainę, kocham Ukraińców, ale ja… No cóż, wstyd mi powiedzieć, że urodziłam się tam, gdzie jest jakiś procent ludzi, którzy chcą zrobić z Ukrainy Rosję.

Oznacza to, że zachodnia Ukraina różni się od wschodniej. Wypadło nam się tam urodzić. Ja nigdy… Dla mnie to głupota, dla mnie to absurd, ale są ludzie, którzy naprawdę tak myślą i naprawdę tego chcą. Jak kochałam Ukrainę, tak samo ją kocham teraz. Chcę, żeby wszystko było Ukrainą. Jeśli jest taka część, no cóż, język ukraiński, ojczysty… No cóż, ja… Mogę mówić po ukraińsku. Ale wtedy będę, tak… Będę myśleć nad każdą frazą. Urodziliśmy się z rosyjskim, myślimy po rosyjsku, nie wiem, widzimy po rosyjsku, no, tak to się stało.

Proszę spojrzeć: zachodnia Ukraina jeździ pracować do Polski, do Czech. Wschodnia dokąd? I każdy ma tam wielu krewnych. Mój ojciec pochodzi z Iziumu, moja matka z Charkowa. Charków też jest rosyjskojęzyczny, ale to także Ukraina. Nie mogłam sobie nawet wyobrazić, co się stanie. Jesteśmy Ukraińcami, jesteśmy bardzo pracowici, jesteśmy szczerzy, jesteśmy otwarci, jesteśmy tacy… Daj nam serce, oddamy cztery.

Co się dzieje, powiedziałam, dopóki ta – można przeklinać? – swołocz, niech wszystko spłonie i niech się spali i żeby Rosja nigdy się nie przyjęła, nigdzie, bo to nieludzie. Spalili pod miastem naszą stajnię z żywymi końmi, strzelali do psów, do krów. Co one im zrobiły? Rozumie Pani, to przerażające, obrzydliwe.

W mieście mamy Czeczenów, Jakutów i tych… Buriatów. Ktoś wrzucił film, w którym zobaczyli salę sportową w drugiej szkole… Widać po ich twarzach, jacy z nich Rosjanie. Cóż, to wstyd i hańba, dobrzy ludzie, dlaczego tak się dzieje… W niedalekiej okolicy mamy wioski, które są czyste, zadbane… Jesteśmy tacy gospodarni. I zabrać to jest bardzo prosto. Ile milionów Ukraińców okazało się być zarówno bez przeszłości, jak i bez przyszłości. Ja też chcę mieć przyszłość dla siebie, mam już 50 lat… Ciężko jest mieć 50 lat, ale wciąż chcę normalnie żyć. I przyjadę do Siewierodoniecka, wtedy gdy będzie to ziemia ukraińska, pocałuję popiół, zapłaczę nad moim spalonym domem, ale tam… Nienawidzę ich tak bardzo, aż wszystko we mnie zaczyna drżeć.

Czy ma Pani przyjaciół lub rodzinę, którzy mieszkają lub mieszkali w Rosji?

Wie Pani, mieliśmy przyjaciół, zarówno w Moskwie, jak i w Kraju Krasnodarskim. I gdy zaczęli do mnie pisać: „Ksenia, wytrzymaj, jeszcze tylko troszeczkę i was wyzwolą” i gdy mówią mi „8 lat”…

A kiedy pisali, przed 24 lutego czy później?

Później. Zerwałam wszystkie kontakty, z niektórymi się pokłóciłam. No jak, napisałam złe rzeczy, potem to wszystko usunęłam, no cóż… W pośpiechu, wiadomo… Po prostu wszystkich zablokowałam i usunęłam, znienawidziłam ich… No może to źle. Jako psycholog może kiedyś to przemyślę. Na początku jest dziki gniew „za co” i „dlaczego”. Dzieci żal, bardzo żal. Moich studentów, bo ostatnie pół roku w tym semestrze myślałam o tym gdzie są, tak bardzo mi ich żal. Wrzuciłam im materiały wykładowe, mówię: „Za to, że otworzyliście i przeczytaliście, przyznaję wam 12 punktów. Tacy jesteście dobrzy, moi złoci”. Wiem, kto i gdzie oraz w jakich warunkach żyje. I tak, to straszne, dzieci zostały pozbawione swoich domów, zabrano im przyszłość. Dlatego chcę, byśmy razem z córką miały jakąś przyszłość. Jaka ona będzie, taka będzie – teraz myję cudze dupy. No to będę myć dupy.

Co zrobi Pani w pierwszej kolejności, gdy Ukraina zwycięży?

Nie wiem… Pójdę do lasu, będę krzyczeć „Hurra!! i płakać. Będę tak krzyczeć, by po prostu wszystko się rozerwało. Cóż, nasze miasto umarło na następne 5 lat, bez względu na to, jaki będzie scenariusz. Jeśli będą tam Rosjanie, to umrze na zawsze, jeśli wejdzie Ukraina – mam taką nadzieję i modlę się o to do Boga. No tam… Tam jest teraz strasznie, oto nasze trzy miasta: Lisiczańsk, Rubiżne, Siewierodonieck, a i Popasna są już zniszczone w 90 procentach. Nie wiem i nawet sobie nie wyobrażam kto i kiedy to odbuduje, i jak to wszystko będzie.

A co do polityki, to mam takie podwójne, potrójne… Wiesz, mam takie potrójne dno, nie chcę tego ogłaszać. Czasami pojawiają się duże wątpliwości, czy nasze regiony zostaną odbite, czy nie. Cóż, my, jako mieszkańcy uważamy, że sytuacja Doniecka i Ługańska wygląda analogicznie. Wie Pani, teraz komunikuję się z wieloma ludźmi. A kiedy się tu osiedlili, znalazłam im mieszkanie. Cóż, przynajmniej zrobiłam dla kogoś coś dobrego. Bardzo dobrze rozumiemy się z kuratorem szpitala. Ona jest z Zachodu. Mówi: „Oksanko, gdyby wszyscy ze wschodu byli tacy jak ty…” Mówię: „Cóż, nie dziel na Wschód i Zachód. Na wszystkich płotach, na wszystkich domach mamy graffiti „Wschód i Zachód razem”. Tak było przez 8 lat i nikt nikogo nie bombardował. To wszystko kłamstwo. Wyjechaliśmy z gorącego miejsca, ale nic takiego tam nie było.

Czy ta wojna, pomimo wszystkich okropności, dała nam coś pozytywnego?

Na razie nie mogę powiedzieć nic pozytywnego. Widzi Pani, jak wyglądał podział między Wschodem i Zachodem, który nadal trwa. Wielu mówi, że podczas gdy wasi ludzie są tutaj, nasi tam walczą, chociaż nikt nie wie, ilu naszych ludzi zginęło tam w 1914 roku. Widzisz, wydaje się, że to powszechne nieszczęście, ale tylko rosyjskojęzyczni Ukraińcy ratują tamten świat. W każdym razie nic nie chcę… Mówię, że nic nie widzę. Widzę tylko strach, żal, beznadzieję…

A fakt, że ludzie zaczęli się inaczej zachowywać?

Może, ale w tej niewielkiej zmianie jest tyle żalu i nieszczęścia… Wie Pani, kiedyś zamieściłam na Facebooku post o empatii, o lojalności… No cóż, znowu w tym języku rosyjskim, ale mogę o tym rozmawiać zarówno po rosyjsku jak i po ukraińsku. Nie należy stawiać języka na pierwszym miejscu. Zostało to już zapoczątkowane i zrobione dawno temu, absolutnie nie przez nas. I wtedy jedna osoba napisała: „Ci, którzy w dzieciństwie nie uczyli się ukraińskiego, teraz uczą się polskiego i angielskiego. A ty (nie są to dla mnie dobre słowa) będziesz bezdomna i przez całe życie będziesz błąkać się po Europie”. Są różni ludzie. Chociaż mój post nie był o tym, był bardzo taktowny, empatyczny, lojalny, ale…

Gdy pracowała Pani w Warszawie, prowadziła Pani konsultacje dla innych ludzi, także uchodźców, pomagała im Pani jako psycholog? Czy były jakieś sytuacje, kiedy nie mogła sobie Pani poradzić jako psycholog?

Wiesz, jestem dobra w doradzaniu innym. Potrafię wspierać, motywować, wyjaśniać, po prostu mówić. Niektórzy ludzie chcą po prostu porozmawiać. Tyle, że Polacy to wspaniali ludzie, no cóż… Mentalność jest inna. Tak, boją się, taka jest moja Agnieszka, która nigdy nie zrozumie, przez co przeszłam. I nic mi nie jest… Nie wiem, czuję się tak samo jak ci ludzie. Mogę wziąć za rękę, ale tylko wtedy, gdy ktoś na to pozwoli. Ktoś po prostu gada, ktoś po prostu płacze, pamięta, daje radę.

My, psychologowie, nie udzielamy porad. Po prostu słuchamy, a dana osoba, wygadując się, buduje swoje dalsze zachowanie. No cóż, na początku, wszyscy patrzyli na mnie nieufnie: „Przyszła żeby nas stąd wyrzucić lub wysłać do pracy”. Potem jakoś poszło i zaprzyjaźniliśmy się. Z wieloma osobami, które wyjechały nadal utrzymuję kontakt. To są dzieci, o których mówiłam, które poszły do pracy…

Ma Pani w Polsce przyjaciół?

Tak, Aniczka Shalinova, Sarapina. Jeszcze Kasia, bardzo ją lubię. Jest moja Agnieszka, jej Mirek i syn Paweł. Oni mówią: „Dzwoń w każdej chwili, jeśli trzeba”. Jakoś jest, ale przez to, że jestem zajęta, nie mam wystarczająco energii ani czasu. Ale czasami dzwonię do kogoś i długo rozmawiamy. Jeśli chodzi o spotkania, nie spotykamy się, mam taki niewygodny grafik.

A jak wyglądają Pani stosunki z synem i mężem?

To przerażające, dlatego że syn… Najważniejsze jest to, że jesteśmy bezpieczni. A jak czytam o czymś złym, to dzwonię lub on dzwoni do mnie: „Mamo, wszystko w porządku”. Dzwonię do teściów, dzwonimy do męża. Chociaż tak naprawdę nie chcę rozmawiać na ten temat… To jest trudne. Ale musisz żyć…

Mój mąż był w podróży służbowej, potem kilka razy przyjeżdżał do Polski w kwietniu, a potem latem. Pracuje zarówno w Serbii, jak i w Estonii. Z synem nie widziałam się już rok. Z synem kontaktujemy się poprzez rozmowę wideo.

Co chciałaby Pani jeszcze dodać od siebie?

Wie Pani, jest taki ból, którego nie można opowiedzieć, ani wyjaśnić, ani opisać. Kiedy dana osoba ma już wszystkie rezerwy wyczerpane, wtedy włącza się jakaś „automatyczna” rezerwa, więc, prawdopodobnie ją włączyłam. To znaczy musimy przeżyć i żyć normalnie, i moje dziecko musi żyć normalnie. I na co dzień ja, no cóż, jako psycholog, tak naprawdę nie wierzę w Boga, zagłębiam się w naukę, ale czasami mówię: „Wszechświecie, dziękuję Ci, za to co mam.”

I chyba wszystkim poradzę, choć dużo straciliśmy, żałujemy, warto, nie warto – wszyscy czegoś żałują. Trzeba być wdzięcznym i iść do przodu, tylko do przodu, tak właśnie robię. Trudno… Będzie bardzo ciężko. Wojna jest psychologicznie równoznaczna ze stratą bliskiej osoby. To znaczy, przez pierwsze dwa lata to będzie szalenie bolesne i przygnębiające, a potem… Zobaczymy. Czekam, aż poczuję się lepiej. Nie, tu też znajduję radość: Masza i ja możemy iść do McDonalda, możemy kupić nowe cienie do oczu, nową bieliznę…

Małe radości…

Oczywiście, wiesz co w Ukrainie przynosiło radość i tutaj staramy się zrobić to samo. Tak łatwo jest pójść, niekoniecznie do jakiejś restauracji, napić się i zjeść, napić się kawy w fajnym miejscu, czy po prostu pospacerować. Gdy jest weekend często jeździmy na Stare Miasto w Warszawie i po prostu spacerujemy. To szalenie piękne miasto.

Warszawoterapia…

Tak…